Każda dyskusja o wejściu Polski do strefy euro powinna przypominać podstawowy fakt, dotyczący wspólnej waluty: nie była ona i nie jest nadal projektem przede wszystkim ekonomicznym, ale głównie i w wielu wymiarach wyłącznie politycznym. Z ekonomicznego punktu widzenia – jakkolwiek można wskazać pewne plusy jego istnienia – jest koncepcją bardzo niebezpieczną, a nawet nieracjonalną, szczególnie dla słabszych gospodarczo krajów strefy w obecnym politycznym układzie UE.
Najpierw trochę historii. Euro w fizycznej postaci pojawiło się w styczniu 2002 roku, po trzech latach funkcjonowania w formie wirtualnej. Niektórzy błędnie stwierdzają, że było prostym następcą funkcjonującego od 1979 r. ECU, czyli European Currency Unit, ale to nieprawda. ECU bowiem nigdy nie było pieniądzem w pełnym ekonomicznym sensie tego słowa. Nie miało ani postaci fizycznej, ani funkcji tezauryzacyjnej – nie dało się w nim gromadzić oszczędności. Było sztucznym konceptem instytucjonalnym, ułatwiającym rozliczenia między państwami EWG – na podobnej zasadzie jak w RWPG funkcjonował rubel transferowy.
Wesprzyj nas już teraz!
Podstawą przejścia do nowego etapu był tak zwany raport Delorsa, stworzony podczas kadencji Jacquesa Delorsa w roli szefa Komisji Europejskiej i opublikowany w 1989 r. Dokument nie tylko przewidywał powstanie unii gospodarczej i walutowej, ale też był fundamentem dla negocjacji traktatu z Maastricht. Choć postanowienia tamtego aktu wydają się umiarkowane w zestawieniu z traktatem lizbońskim i przede wszystkim z powstającym cały czas dorobkiem prawnym UE (acquis communautaire), to jednak wielu analityków w nim właśnie upatruje początku zmiany UE ze wspólnoty ułatwiającej handel i współpracę, w behemota, mieszającego się bez demokratycznej legitymacji praktycznie w każdą dziedzinę naszego życia.
Kosztowna wymiana
Gdy Polska wstępowała do UE w 2004 roku, euro istniało już jako fizyczny pieniądz. W naszym traktacie akcesyjnym zobowiązaliśmy się do jego przyjęcia, ale bez jakiejkolwiek docelowej daty i prawdopodobnie tylko dzięki temu mamy na kontach nadal złotówki.
Początkowo do strefy euro należało jedynie 12 krajów UE, przy czym największe wątpliwości na pierwszym etapie dotyczyły Grecji i możliwości jej gospodarki. Okazało się po zaledwie kilku latach, że były to wątpliwości zasadne. W kolejnych latach dołączali następni, w tym – co dla nas może być szczególnie interesujące – Słowacja (2009 r.) oraz kraje bałtyckie (Estonia w 2011 r., Łotwa w 2014 i Litwa w 2015 r.). Wszystkie te państwa położone są w pobliżu Polski, a dwa z nich – Słowacja i Litwa – z nami sąsiadują i są częstym celem podróży Polaków. Wejście przez nie do strefy euro ten ruch turystyczny natychmiast ograniczyło, przynajmniej w pierwszym okresie, ponieważ z polskiego punktu widzenia pobyt u sąsiadów stał się zwyczajnie zbyt drogi. Nawet dzisiaj, a więc po wielu latach i przy znaczącym wzroście średniego wynagrodzenia w Polsce, wycieczka do Wilna może się okazać z tej perspektywy szokiem. Faktem jest, że wynagrodzenia rosły w wartościach bezwzględnych w większości państw przyjmujących wspólną walutę, co jednak nie oznacza radykalnego wzrostu ich siły nabywczej. Ten wzrost możemy odczuwać my jako przyjezdni. Będąc w 2018 r. na Łotwie nasłuchałem się natomiast skarg mieszkańców na wzrost cen w relacji do wynagrodzeń – w relacji do tych wyrażanych wcześniej w łatach – czyli spadek siły nabywczej przeciętnego wynagrodzenia po wprowadzeniu euro. To efekt, który pojawił się w wielu państwach.
Jeśli spojrzymy na dzisiejszą mapę strefy euro, zauważymy kilka interesujących rzeczy. Poza samą rozległością strefy, ciągnącej się od Helsinek po Lizbonę i od Dublina po Ateny, ciekawe jest, kto do strefy nie należy, a kto należy. Zatem w Danii i Szwecji nadal zapłacimy koronami (Dania dodatkowo należy do mechanizmu stabilizującego, tak zwanego ERM 2, ale jest wyłączona z przymusu przyjęcia euro na mocy odrębnego postanowienia), a z kolei w euro zapłacimy w Czarnogórze oraz w pseudopaństewku Kosowie. Oczywiście poza strefą euro pozostają Polska, Czechy, Węgry, Rumunia i Bułgaria (ta ostatnia włączona do ERM 2). Już samo to powinno nam dać do myślenia, skoro euro – nawet jednostronnie – przyjmowały małe kraje, niektóre o chwiejnych i niewydolnych gospodarkach, zaś dwa dobrze prosperujące i silne kraje UE świadomie pozostają poza unią walutową. Wcześniej dotyczyło to również Wielkiej Brytanii, której waluta narodowa bynajmniej nie załamała się po wystąpieniu z UE. Warto też wspomnieć, że dyskusji o przyjęciu euro w ogóle nie ma w należącej do Europejskiego Obszaru Gospodarczego Norwegii, a indywidualistyczna Szwajcaria nie jest nawet w EOG, o zastępowaniu franka euro w ogóle nie wspominając.
Różne gospodarki, jeden pieniądz
Polską debatą o przyjęciu euro rządzi taki sam brak racjonalności, jaki charakteryzuje większość naszych dyskusji. Euro nie jest zatem dla wielu jej uczestników konkretnym narzędziem politycznym i ekonomicznym, ale przede wszystkim symbolem „europejskości”, rozumianej jako bezkrytyczna i bezmyślna akceptacja wszystkiego, co wyprodukowała Unia Europejska. Jeśli jesteś „uśmiechniętym Europejczykiem”, to z samego założenia musisz być za wejściem Polski do strefy euro. To idzie w pakiecie – i tyle. Zresztą również przeciwnicy przyjmowania euro często nie potrafią podać żadnych argumentów ekonomicznych czy politycznych, wspierających ich stanowisko i traktują je podobnie – jako element pakietu poglądów.
Przede wszystkim trzeba zrozumieć, dlaczego euro jest na pierwszym miejscu instrumentem politycznym, a nie ekonomicznym. Otóż konsekwencją stworzenia wspólnej waluty i powołania odpowiadającego za jej emisję Europejskiego Banku Centralnego z siedzibą we Frankfurcie nad Menem jest z konieczności jedna polityka monetarna oraz jedne stopy procentowe dla wszystkich krajów strefy euro. Z ekonomicznego punktu widzenia do absurd. Te dwa czynniki – emisja pieniądza oraz poziom stóp procentowych (które są instrumentem regulującym ilość pieniądza w systemie) powinny być ściśle dostosowane do parametrów ekonomicznych konkretnej gospodarki. Tak zresztą zawsze w historii było, jako że posiadanie banku emitującego pieniądz – niekoniecznie państwowego! – było przymiotem suwerennych ekonomicznie krajów. Suwerenność należy tutaj rozumieć jako możliwość podejmowania decyzji w oparciu o własny interes ekonomiczny, a nie jako hipotetyczną niezależność gospodarczą od kogokolwiek, bo ta jest oczywiście nieosiągalna nawet dla Korei Północnej.
Spójrzmy zatem na parametry gospodarcze trzech państw strefy euro: Niemiec, Grecji i Łotwy. Ich PKB per capita (w dolarach, bo tą jednostką posługuje się większość statystyk) za rok 2021 (ostatni, za który dostępne są statystyki, a nie prognozy) wynosi odpowiednio: 51 tys., 20 tys. i 23 tys. Dla porównania, w bardzo bogatym, ale małym Luksemburgu było to 135 tys.
Przeciętne wynagrodzenie rocznie (w euro za 2021 r.) to odpowiednio: 46,5 tys., 16 tys. (Grecja odnotowała dramatyczny spadek przeciętnego wynagrodzenia po kryzysie z 2009 r., kiedy to ta sama statystyczna wielkość wynosiła 21,5 tys. euro) oraz 19 tys. Luksemburg to 76 tys.
Spójrzmy wreszcie na inflację. W listopadzie ubiegłego roku w Niemczech było to 2,3 proc., w Grecji – 2,9 proc., na Litwie również 2,3 proc. W Luksemburgu – 2,1. Najwyższy poziom inflacji spośród krajów strefy euro odnotowała natomiast Słowacja: 6,9 proc., najniższy zaś Belgia, która weszła nawet w deflację na poziomie -0,8 proc. Pytanie brzmi: jak można ustalić skuteczną i korzystną politykę monetarną oraz stóp procentowych dla wszystkich państw o tak odmiennych wskaźnikach gospodarczych? Odpowiedź jest prosta: to nie jest możliwe.
Ta polityka zawsze zatem będzie jakąś średnią. Widzieliśmy to wyraźnie w ciągu ostatnich lat, gdy inflacja w krajach bałtyckich wystrzeliła w kierunku 20 proc., a nawet momentami przekraczała ten próg, podczas gdy na zachodzie Europy pozostawała na poziomie poniżej 10 proc. Reakcja EBC była bardzo opóźniona – stopy procentowe zostały podwyższone z zerowego poziomu dopiero w połowie 2022 r., żeby ostatecznie osiągnąć 4,5 proc.
Po pierwsze, polityka
Dlaczego zatem w ogóle stworzono unię walutową, skoro jej ekonomiczny sens jest wątpliwy? Tu również odpowiedź jest prosta: postawiono politykę przed ekonomią. Główną motywacją było stworzenie instrumentu, ściśle spajającego politycznie kraje wspólnoty, niezależnie od możliwych negatywnych konsekwencji ekonomicznych. Nie jest to żadna teoria spiskowa, ale fakt, analizowany w licznych opracowaniach naukowych oraz przewijający się w wielu wypowiedziach unijnych polityków.
Przy mechanizmie takim jakim jest strefa euro, działać będzie kilka oczywistych reguł.
Po pierwsze – zawsze istniał będzie nacisk, żeby parametry dotyczące wspólnej waluty były dobierane w sposób chroniący i napędzający najmocniejsze gospodarki.
Po drugie – ze względu na układ polityczny w instytucjach europejskich EBC będzie zawsze obsadzany przede wszystkim przedstawicielami najważniejszych gospodarek i zawsze będzie również z tego powodu działał w ich interesie.
Po trzecie – wspólna waluta, jak to się stało w przypadku Grecji podczas jej potężnego kryzysu zadłużeniowego (Grecja sama go sobie zresztą zafundowała), zawsze będzie potężnym narzędziem zakulisowego nacisku i oddziaływania w sprawach najczyściej politycznych.
Te argumenty przeciwko przyjmowaniu euro przeważają nad argumentami za, które przecież także istnieją. To zwłaszcza brak ryzyka kursowego – faktycznie zachęcający zagranicznych inwestorów – czy łatwość transakcji transgranicznych. Natomiast w przypadku skomplikowanych procesów ekonomicznych, takich jak zachowanie gospodarki danego kraju w czasie kryzysu sięgającego daleko poza jego granice, zawsze będzie istniał wśród analityków spór o to, czy rezultat zdarzył się wskutek posiadania – ewentualnie nieposiadania – euro, czy pomimo to. Jeśli Polska we względnie dobrym stanie przetrwała ostatnie kilka lat poważnych turbulencji, to czy stało się tak dlatego, że nie mamy euro czy też – jak mogliby argumentować niektórzy – szkody mogłyby być znacznie mniejsze, gdybyśmy je mieli? Nie będziemy w stanie tego rozstrzygnąć.
Debatując o zasadności przyjmowania przez Polskę wspólnej waluty, nie możemy abstrahować od realiów politycznych w UE. Jedno z drugim jest najściślej powiązane. Dzisiaj w UE toczy się walka o stworzenie systemu nazywanego czasem federalnym, ale w istocie byłby to system dominacji kilku największych państw z Niemcami i Francją na czele, likwidujący w praktyce możliwość obrony przez pozostałe kraje członkowskie swoich najżywotniejszych interesów, gdyby stanęły one w konflikcie z interesami Berlina czy Paryża. Skrajną naiwnością byłoby sądzić, że w tej walce o nowy etap tworzenia unijnego superpaństwa instrument tak dogodny jak euro nie zostałby wykorzystany – jeżeli byłoby trzeba, również przeciwko Polsce.
Już teraz EBC staje się narzędziem forsowania samobójczej polityki klimatycznej UE. Serwis Politico poinformował kilka dni temu, że holenderski członek zarządu banku, Frank Elderson, oznajmił pracownikom, iż w ECB nie powinien pracować nikt, kto „nie umie wymówić słowa klimat”. Pracownicy EBC, z którymi rozmawiało Politico, wskazują, że ten rodzaj presji ogranicza nie tylko wolność słowa, ale też uniemożliwia podejmowanie rzetelnych decyzji ekonomicznych, w których klimatyczne polityki Unii Europejskiej należy brać pod uwagę również jako składnik negatywny i osłabiający wzrost.
Jak widać, wspólna waluta staje się w ten sposób także narzędziem walki ideologicznej. Polska nie ma żadnego interesu, aby ułatwiać komukolwiek wywieranie na siebie w ten sposób nacisku – nawet jeśli działoby się to kosztem większej chwiejności kursu naszego złotego.
Łukasz Warzecha
Polacy nie chcą delegalizacji samochodów spalinowych! Podpisz pilny APEL do polskich władz!