Moment pomiędzy życiem a śmiercią jest zapewne najważniejszym poza urodzinami. Przy czym w momencie urodzin nie mamy jeszcze świadomości tego, co się dzieje, w odróżnieniu od ostatnich chwil na tym świecie (choć tu bywa różnie z oczywistych powodów). To moment, kiedy w ciągu tygodni, dni, godzin, a czasami nawet parudziesięciu sekund światopogląd może ulec przewartościowaniu. Do dzisiaj żywe dyskusje budzą przypadki takie jak domniemane nawrócenie Rudolfa Hössa niedługo przed wykonaniem na nim wyroku śmierci w Oświęcimiu w 1947 r. czy ostatnie momenty umierającego w szpitalu niemal równo 20 lat temu Jacka Kaczmarskiego. Wybitny pieśniarz i poeta, niewierzący, ale niezliczoną liczbę razy toczący w swoich utworach swoisty dialog ze Stwórcą, na 10 godzin przed śmiercią przyjął chrzest. Zmarł w Wielką Sobotę.
(Jako wielbiciel twórczości Kaczmarskiego nie mogę tutaj nie dodać spostrzeżenia na marginesie: jakkolwiek Kaczmarski deklarował się jako niewierzący, a też jego życie prywatne było bardzo dalekie, mówiąc najdelikatniej, od ideału, to jednak jednym z najważniejszych wątków jego tekstów była rozmowa o wierze, Kościele, Bogu. Temu poświęcony był cały program „Raj” – wspólny z Przemysławem Gintrowskim – oraz mnóstwo piosenek, takich jak „Marcin Luter”, „Kara Barabasza”, przepiękna „Kolęda barokowa” czy kultowa „Kantyczka z lotu ptaka”. W przeciwieństwie do dzisiejszych zajadłych antyklerykałów, Kaczmarski się z Bogiem wadził, ale nigdy nie bluźnił i nie obrażał – ani Jego, ani wiary, ani wiernych. Biblia zaś była dla niego – jak dla każdego Europejczyka zakorzenionego w zachodnich wartościach – źródłem nieskończonej inspiracji.)
Waga tego ostatniego momentu jest wpisana w nasz system wartości poprzez scenę rozgrywającą się na Golgocie. Dobry łotr pokazuje, że nigdy nie jest za późno, żeby się pojednać. Wydawałoby się zatem, że szacunek dla tego, co odbywa się w tym ostatnim momencie jest oczywisty i jasny. Nawet w początkowych latach stalinizmu bezwzględni ubecy dopuszczali do skazańców duchownych, aby ci mogli udzielić wiatyku. Lecz jak pokazała niedawna sprawa z Rabki-Zdroju, ten kulturowy fundament ulega skruszeniu.
Wesprzyj nas już teraz!
Wydarzenie stało się głośne za sprawą Jana Rokity, który opisał je w felietonie. Na początku kwietnia w Rabce wichura przewróciła drzewo, które przygniotło trzy osoby: 69-letnią kobietę oraz 44-letnią matkę i jej 7-letniego syna. Wszyscy ponieśli śmierć, aczkolwiek nie jest jasne, czy była to śmierć natychmiastowa. Ma to znaczenie z punktu widzenia ewentualnego postępowania kapłana.
Nie będę się tutaj wdawał w szczegółowe rozważania na temat kanonicznych procedur, dotyczących udzielania ostatnich sakramentów. Można o nich przeczytać chociażby w tym bardzo interesującym artykule ks. Macieja Grabowskiego z roku 2016. Dość, że jeśli poszkodowani wciąż żyli, nawet jeśli nie byli przytomni, ale kapłan znał ich lub nie miał wątpliwości co do ich związków z Kościołem, mógł wciąż udzielić im ostatniej posługi.
W Rabce kapłana na miejsce wezwali krewni ofiar. Nie został on jednak dopuszczony do poszkodowanych przez służby, o czym następnie napisał w mediach społecznościowych. Odpowiedział mu na swoim Facebooku obecny wtedy na miejscu policjant Lucjan Żółtek (zresztą kandydat w wyborach samorządowych do rady miasta Nowy Targ – zdobył 157 głosów i mandatu nie uzyskał): „Nagle wpada ksiądz i chce wejść, ja zareagowałem na to i stwierdziłem, że to nie miejsce i czas na jego sakramenty. Ksiądz wykrzyczał groźby, że za brak jego sakramentów odpowie prokurator i wszystko weźmie na swoje barki. Dla niego nie liczył się płaczący ojciec, tylko jego czary”. Tego wpisu w sieci już nie znajdziemy – policjant skasował go po kilkudziesięciu godzinach.
Zwraca uwagę nie tylko postawa wobec duchownego, niosącego ostatnią posługę konającym, ale też pogardliwe określenie „czary”, użyte na opisanie ostatniego sakramentu. Można by oczywiście uznać, że to kwestia „pecha”. Że ksiądz – a przede wszystkim ofiary tragedii – mieli po prostu nieszczęście trafić na niewrażliwego funkcjonariusza czy osobę nastawioną wyjątkowo nieprzychylnie do Kościoła i religii (niektórzy, wertując profile policjanta w mediach społecznościowych, sugerowali, że w grę wchodzą tego typu motywacje). Byłoby to jednak bezzasadne uspokajanie się, faktycznie bowiem ta smutna historia nie jest odizolowana – to jeden z wielu przykładów ogólnej tendencji. W tym przypadku to przykład o tyle dodatkowo niepokojący, że pokazuje, iż tego typu postawy przeniknęły również do służb. Jak zaś słusznie w swoim tekście spostrzegł Jan Rokita – tak nie zachowywała się nawet milicja w czasach PRL-u.
Podglebiem dla tego typu zachowań jest rosnąca wrogość części obywateli wobec Kościoła, w szczególności katolickiego. Nie miejsce tutaj na dokładną analizę zjawiska i jego przyczyn. Na poziomie anegdotycznym widać u tej grupy całkowite pomieszanie hierarchii i proporcji oraz rażącą niekonsekwencję. Te same osoby, które obrzędy katolickie nazywają „czarami”, z zachwytem witają w Sejmie posła otwarcie przyznającego się do neopoganizmu. Nie mają problemu z celebrowaniem żydowskiej Chanuki w Sejmie, ale na każdy obrzęd katolicki czy szerzej – chrześcijański w miejscu publicznym reagują pianą na ustach. Wpadają w histerię, słysząc o zabitym psie czy kocie, ale entuzjastycznie odnoszą się do aborcji dokonywanej nawet w najpóźniejszym okresie ciąży. Zaprzeczają oczywistemu faktowi, że podstawy cywilizacyjne i kulturowe Europy oraz Polski opierają się na chrześcijaństwie – co jest po prostu obiektywną prawdą, kompletnie niezależną od tego, czy patrzymy z punktu widzenia osoby wierzącej czy niewierzącej.
Na poziomie naukowym zjawisko chrystianofobii w Polsce zostało zbadane. W ubiegłym roku został opublikowany obszerny raport „Analiza uwarunkowań postaw antykatolickich i przyzwolenia na nie w Polsce”, opracowany przez zespół naukowców Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wnioski nie pozostawiały wątpliwości: postawy antykatolickie stają się coraz powszechniejsze.
Raport zawiera szczególnie interesujące obserwacje, ponieważ badania miały wymiar nie tylko statystyczny, ale także jakościowy i poza sondażami raport zawiera również wnioski z grup focusowych. Naukowcy pracowali z osobami rekrutującymi się zarówno spośród katolików, jak i niekatolików.
Pomiędzy tymi dwiema grupami widać jaskrawą różnicę w percepcji sytuacji. Na przykład na pytanie „Czy katolickość jest prywatną sprawą każdego człowieka i nie powinna być pokazywana na zewnątrz?” w grupie katolików odpowiedzi twierdzącej („zdecydowanie tak” i „tak”) udzieliło w sumie około 40 proc. (co i tak jest wynikiem bardzo wysokim), podczas gdy w grupie niekatolików – około 65 proc. Jeszcze wyraźniejsza była rozbieżność przy pytaniu „Czy Kościół Katolicki nie powinien zabierać głos w przestrzeni publicznej?”. W pierwszej grupie twierdząco odpowiedziało w sumie ponad 41 proc. respondentów, w drugiej – aż 71 proc. To oczywiście tylko przykłady.
Ponad 23 proc. katolików deklarowało, że z powodu swojej wiary z różną częstotliwością spotkali się z wrogością ze strony innych. Doświadczenie lekceważenia z tego powodu miało ponad 43 proc. badanych. Całkowicie inaczej widzą to niekatolicy. 62 proc. oświadczyło, że nigdy nie zaobserwowało wrogości wobec katolików. 56 proc. zaprzeczyło, jakoby kiedykolwiek zaobserwowało lekceważenie kogoś z tej samej przyczyny.
Ta percepcyjna różnica nie bierze się rzecz jasna z zastosowania jakichkolwiek obiektywnych kryteriów, ale przeciwnie: właśnie z całkowicie subiektywnego odbioru identycznych sytuacji. Niekatolicy będą mieć oczywistą skłonność do uznawania za normalne tego, co katolicy odbiorą jako lekceważenie lub wrogość.
Tu jednak wciąż obracamy się w sferze odczuć, atmosfery, sentymentu, czyli w sferze „miękkiej”. Może się to oczywiście przekładać na konkretne działania. Może się na przykład zdarzyć, że katolik będzie dyskryminowany czy mobbingowany w miejscu pracy ze względu na wyznawaną wiarę lub wartości albo nawet zostanie z powodu swoich poglądów zwolniony z pracy. W takiej sytuacji może się oczywiście odwołać do sądu pracy i ma szansę na wygraną. Czysto teoretycznie zawarte w polskim kodeksie karnym zapisy artykułów 256 i 257 chronią również katolików – to jednak właśnie tylko teoria, ponieważ w praktyce są one wykorzystywane przede wszystkim przez stronę postępową do zamykania ust innym.
Natomiast historia z Rabki sygnalizuje jeszcze inny problem, poważniejszy niż to, co rozgrywa się w owej „miękkiej” sferze. To przenikanie antykatolickich i antyklerykalnych uprzedzeń do instytucji państwa i organów ścigania, a zatem do sfery „twardej”, tam, gdzie w grę wchodzą zakazy, nakazy, wydawane na bieżąco polecenia. Ta tendencja może zostać teraz radykalnie wzmocniona w związku z tym, że władzę sprawuje koalicja, której część otwarcie odwołuje się do niegdysiejszej głośnej wypowiedzi pana Sławomira Nitrasa o konieczności „opiłowania” katolików z ich rzekomych przywilejów. Skoro zatem przykład i przyzwolenie idą z góry, funkcjonariusze polskiego państwa – czy to zatrudnieni w policji, czy w prokuraturze, czy w jeszcze innych instytucjach podobnej natury – czują wsparcie dla swoich antykatolickich fobii. A to już naprawdę poważny problem.
Ma on jednak jeszcze jeden wątek: zadziwiająca jest bierność hierarchii wobec tego typu zjawisk. Po incydencie takim jak w Rabce-Zdroju – jeśli w ogóle można użyć tego słowa, skoro w katolickiej perspektywie mówimy tu o perspektywie wieczności – wydaje się, że powinniśmy usłyszeć natychmiastowy głos miejscowego biskupa. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Mało tego – zachowanie policjanta i, jak mówią relacje, również obecnego na miejscu prokuratora wskazują na brak jakichkolwiek systemowych ustaleń między polskim Episkopatem a organami państwa, dotyczących takich okoliczności. Wydaje się, że te powinny zostać natychmiast poczynione, tak aby jasno zostały ustalone zasady dostępu kapłana do ofiar wypadków lub przestępstw, o ile te w momencie przybycia służb wciąż żyją.
Można odnieść wrażenie, że Kościół, mając w ciągu poprzednich ośmiu lat poczucie istnienia parasola ochronnego ze strony władzy, stał się zbyt bierny. Tej bierności sprzyjały również wcześniejsze dwie kadencje, czyli lata 2007-15. Były one bowiem mocno odmienne od tego, co widzimy teraz. Platforma Obywatelska w tamtym czasie była partią znacznie bardziej centrową, może nawet centroprawicową pod pewnymi względami, a jej koalicjantem było Polskie Stronnictwo Ludowe, wówczas nieźle zakorzenione na konserwatywnej polskiej wsi. Dziś Koalicja Obywatelska dociska do ściany Lewicę, a PSL siedzi przy kolejnych postępowych pomysłach jak mysz pod miotłą, połączone przymierzem z bezobjawowym katolikiem Szymonem Hołownią. To powinno wymuszać na instytucjonalnym Kościele asertywność. Tej jednak nie widać.
Łukasz Warzecha