W niedzielę odbywają się w Hiszpanii wybory powszechne. Jeszcze kilka tygodni temu, wydawało się, że mogą one przynieść spore trzęsienie ziemi. Obecnie sytuacja się „uspokoiła”: wydaje się, że zamiast rewolucji, nastąpi typowa zamiana miejsc między socjalistami a ludowcami. Ale sprawy nie są aż tak oczywiste. Nie tylko zresztą w Hiszpanii…
Pewne jest jedno: w Hiszpanii nie będzie rewolucji. Jeszcze nie. Prawicowa – wiadomo, „faszystowska,” „ekstremistyczna,” i tak dalej – partia Vox nie wygra w wyborach. Być może nawet nie będzie potrzeby zapraszania jej do rządu w ramach koalicji. Być może więc w poniedziałek rano nawet nie przeczytamy ani nie usłyszymy wiadomości o hiszpańskich wyborach, które z racji na swoją przewidywalność, zostaną zepchnięte do działu „wiadomości, które nikogo nie obchodzą.” A niesłusznie: wybory te będą kolejnym symptomem kryzysu toczącego europejski establishment. Kryzysu, który objawia się w pewnej – choć bardzo nieprzewidywalnej – radykalizacji wyborczej, o której już nie raz na tych łamach opisywałem, ale którą przeważnie jeszcze udaje się spacyfikować. Choć prawdopodobnie (ale nie na pewno!) w niedzielę upadnie więc lewicowy rząd w Hiszpanii, choć niedawno upadł centro-prawicowy – czyli lewicowy, ale inaczej – rząd w Holandii, to jak dotychczas „ekstremalne” partie albo udawało się utrzymać z dala od władzy, albo, jak w przypadku Włoch, Finlandii czy Szwecji, zmuszać do porzucenia własnej retoryki. Jednak kategorycznym błędem jest myślenie, że można przełamać kryzys przekupując tych, którzy są zaledwie heroldami społecznego niezadowolenia.
Vox narobił strachu
Siedzę na sali wykładowej w Sewilli, czekając na start konferencji naukowej. Za mną, jeden z lokalnych prelegentów, tłumaczy właśnie zagranicznemu koledze sytuację w hiszpańskiej polityce, koncentrując się szczególnie na wszelakich „okropieństwach” o które można oskarżać partię Vox. Rozmówcy nie kryją się ze swoją pogardą, ale też i strachem względem Voxu. Niewiele brakuje żebym puścił całą tę dyskusję mimo uszu – czyż jest bowiem cokolwiek nowego i ciekawego w fakcie, że wykładowca uniwersytecki okazuje lewicowe poglądy? Miałbym się dziwić, że słońce znowu wzeszło o świcie? Ale intryguje mnie właśnie ten strach – to wylewające się z jego słów poczucie bezsilności i rezygnacji. Tak, jakby wyniki nadchodzących wyborów były przesądzone i dla ludzi jego poglądów – katastrofalne. Pytam się więc z ciekawością – jak sądzi, dlaczego Vox utrzymuje tak dobre wyniki w sondażach i tak dobrze poradziła sobie w niedawnych wyborach lokalnych? Dlaczego doszło aż do tego, inaczej mówiąc, że lewicowy premier Hiszpanii uznał za konieczne rozwiązanie parlamentu, i wyznaczenie wyborów na najgorętszy miesiąc w roku – a przecież upał na zewnątrz doskonale pokazuje mi, że decyzja ta ma w założeniu zaniżyć frekwencję do najbardziej zagorzałych, co zwykle premiuje lewicę…
Wesprzyj nas już teraz!
Odpowiedź, którą usłyszałem można zakwalifikować do tych, które mówią ogromnie dużo, ale całkiem niechcący i mimochodem. „Nie wiem,” powiedział po prostu mój rozmówca, rozwijając te słowa tylko o tyle, żeby wytłumaczyć, iż dla niego, popularność tak „odrażającej”, prawicowej partii jak Vox jest czymś, co wykracza zupełnie poza możliwości poznania progresywnego hiszpańskiego intelektualisty. To jest, dodaje jeszcze, chyba takie nawarstwienie różnych tematów. Może chodzi o ten feminizm, oni są bardzo antyfeministyczni…
Dlaczego ta odpowiedź, właściwie trochę śmieszna w swojej pustości, mówi mi tak wiele? Dlaczego kilka dni spędzonych w Hiszpanii, gdzie zupełnie nie było widać żadnych objawów kryzysu, utwierdziło mnie w przekonaniu, że wielkimi krokami zbliża się wielkie załamanie europejskiej polityki – które musi nadejść wcześniej czy później, a doraźne kroki które pozwalają jeszcze na parę lat ten kryzys odsunąć, ostatecznie sprawią, że wybuchnie z jeszcze większą siłą?
Odpowiedź jest prosta: nikt nie może rozwiązać problemu, którego nie rozumie. Nikt nie może zmienić szkodliwej polityki, jeśli nie potrafi przyjąć do wiadomości faktu jej szkodliwości. Nikt nie potrafi odwrócić się od tego co niepopularne, jeśli pozostaje zaślepiony przez przekonanie, że to jest słuszne, i każdy musi tak myśleć.
Ale rządzić nie będzie. Jeszcze…
Nie wiem, szczerze, co myśleć o partii Vox. Poglądy poglądami, ale ostatnie lata pokazały – chociażby na przykładzie Włoch – że po pierwsze, prawicowe poglądy nie gwarantują prawicowych działań, a po drugie, że w rozchwianej współczesnej polityce, podział na prawicę i lewicę jest coraz bardziej umowny. Głoszona prawicowość dawno już nie gwarantuje konserwatyzmu – a konserwatyzm prawicowości. Na Vox trzeba patrzeć bez złudzeń: jak we Włoszech, mamy tu do czynienia ze specyficzną mieszanką autentycznego, zabarwionego katolicyzmem (ale nie integralnie katolickiego) konserwatyzmu z antytradycyjnym alt-right, oraz nacjonalistyczną lewicowością. A wszystko, razem wzięte, jednoczy to, co media dziś pogardliwie nazywają populizmem.
No, i właśnie: podział, który dzisiaj jest istotniejszy od dawnego prawo-lewo, to podział na establishment i na tzw. populistów – z których niektórzy faktycznie są populistami, czyli politykami, którzy powiedzą cokolwiek, byle się przypodobać tłumom, a inni są autentycznymi trybunami ludowymi, wskazującymi na realne potrzeby narodów porzuconych na pastwę kosztownej zielonej polityki, zawrotnego „postępu” kulturowego czy nieograniczonej niczym imigracji. Nie śmiem jednak oceniać polityków partii Vox – po owocach ich poznamy, a tych nie będzie, póki nie dojdą do władzy. W obecnych wyborach szanse na to są znikome – jakkolwiek można spodziewać się, że partia zdobędzie więcej głosów niż sugerują sondaże, to na razie można spodziewać się raczej niewielkiego spadku poparcia względem poprzednich wyborów. Niemniej: nawet taki wynik będzie stanowił ważny sukces i przesłankę na przyszłość tej partii. Tymczasem, uchodząca za centro-prawicową (cokolwiek by to nie znaczyło) Partia Ludowa, która prawdopodobnie zwycięży wybory, prawdopodobnie nie będzie miała samodzielnej większości w nowym parlamencie. W takiej zaś sytuacji, Vox jest właściwie jedynym potencjalnym koalicjantem. Taka koalicja, która jeszcze kilka lat temu była nie do pomyślenia, gdy cała scena polityczna zgodnie izolowała „faszystów”, dzisiaj już istnieje na poziomie lokalnym w trzech regionalnych samorządach, i około 140 samorządach miejskich. Media, być może w nadziei, że uda się jeszcze zmobilizować lewicowych wyborców, już teraz głoszą, iż byłby to pierwszy od czasów generała Franco przypadek dopuszczenia „prawicowej ekstremy” do władzy. Strach się bać!
Na jakie wpływy może liczyć Vox w nowym rządzie – o ile ten w ogóle powstanie? Być może przyszłość mnie zaskoczy, ale na ten moment, śmiem twierdzić: znikome. Owszem, w sferze symbolicznej pozwoli się voxowcom na drobne zwycięstwa. Niemniej: prawicowa koalicja okaże się frustrującą przygodą dla Voxu, który swoją obecnością będzie firmował działania centrowych ludowców, podczas gdy voxowskie inicjatywy będą ciągle blokowane: to jest zbyt ostre, na to za wcześnie, to lepiej później, to jest niedopuszczalne dla naszych europejskich przyjaciół, na to nie ma dobrej sytuacji gospodarczej, i tak dalej. Nie byłbym zaskoczony, gdyby nadchodząca kadencja skończyła się porzuceniem rządu przez Vox, przyspieszonymi wyborami i powrocie lewicy do władzy – ale przy jednoczesnym wzroście poparcia ze strony sfrustrowanych wyborców dla Voxu, i lustrzanym wzroście po stronie lewicowej ekstremy, który zresztą jest również ogólnoeuropejskim zjawiskiem.
Konsekwencje muszą nadejść – ale kiedy?
Wielkie załamania polityczne to trudny temat dla publicysty. Gdy mówimy zbyt wcześnie, gdy krach jest hen, daleko na horyzoncie, wtedy jesteśmy jak Kasandra – nikt nie wierzy. Gdy czekamy zbyt długo, gdy krach jest oczywisty dla każdego, wtedy – no cóż, nawet ślepy przecież to widzi, więc cóż w tym za zasługa? A tego jedynego słusznego momentu, który nie byłby ani za wcześnie, ani za późno, po prostu nigdy nie ma. Tak się bowiem składa, że im większa zmiana polityczna, tym bardziej niewygodna dla establishmentu – i tym bardziej desperacko próbują ją odwlec. Taki proces odwlekania może z powodzeniem trwać wiele lat, z tym zastrzeżeniem, iż jak już wspomnieliśmy: odwlekanie kryzysu sprawia, że gdy w końcu wybucha, jego siła jest wielokrotnie większa.
Niemniej: europejski establishment po prostu nie jest zdolny do rozbrojenia tego kryzysu zawczasu. Bo i jak? Przyznać się, że to co robią jest niesłuszne? Że przynosi odwrotne niż pożądane przez społeczeństwo wyniki? Że zielona polityka sprawia, iż wszystko jest droższe bez realnych korzyści? Że sprowadzanie w niekontrolowany sposób imigrantów, nie dość, że pogarsza dezintegrację społeczeństwa, to jeszcze na dodatek nie rozwiązuje wcale problemu starzejącego się społeczeństwa? Że szaleństwo lewicowej kultury, odrzucającej tak oczywiste rzeczy jak dualizm płci człowieka, sprawia, iż nawet kobiety, dotychczas najchętniej podążające za progresywnymi ideologiami, coraz częściej zadają pytania o własne bezpieczeństwo w świecie, gdzie „transpłciowi” mężczyźni zabierają im wszystkie kobiece przywileje? Dla ludzi, którzy taką politykę prowadzili w przekonaniu o jej słuszności, dostrzeżenie własnego błędu, a tym bardziej przyznanie się do niego, jest albo trudne, albo wprost niemożliwe.
I tak oto, hiszpańska lewica nie potrafi zrozumieć, dlaczego ich polityka wzmacnia Vox. Rząd Holandii nie potrafił zrozumieć, dlaczego holenderscy farmerzy nie poddali się biernie „słusznej” zielonej polityce, która miała ich zrujnować. Niemieccy politycy nie potrafią odwrócić się od zabójczej polityki, która z każdymi wyborami wzmacnia Alternative für Deutschland. Możemy mnożyć przykłady. Niektóre, jak Szwecja, Włochy czy Finlandia, już po wyborach które potwierdziły te reguły, a inne, jak Polska, jeszcze oczekujące na kolejną rundę wyborczą.
Wymieniając razem tak wiele krajów i bytów politycznych, nie chciałbym bynajmniej stawiać znaku równości między rozmaitymi ugrupowaniami, które stanowią ten nowy anty-establishment, a których główną wspólną cechą jest niechęć polityków i mediów wyrażana dosyć ubogim zresztą repertuarem epitetów jak „faszyści,” „ruskie onuce” i tym podobne. Jest jeszcze jednak druga wspólna cecha: choć robią to umiejętnie lub nie, ostro lub nieco łagodniej, z pozycji konserwatywnych lub liberalnych, wszystkie te partie i ruchy reprezentują autentyczną i narastającą z każdym rokiem frustrację mieszkańców Europy, którzy widzą jak ich życie staje się stopniowo droższe, trudniejsze, i mniej komfortowe – oraz że coraz trudniej się o tym mówi publicznie, co tym bardziej kusi aby w zaciszu kabiny wyborczej postawić krzyżyk przy „niepoprawnej politycznie” partii.
Więc „prawicowa fala” dalej będzie się przelewać po Europie, nawet jeśli nie każda z tych partii ma cokolwiek wspólnego z ideową prawicą, i nawet jeśli nie każde wybory przyniosą wzmocnienie pozycji politycznej. Jednak nawet tam, gdzie uda im się osiągnąć realny wpływ na władzę, jak we Włoszech, partie te odkryją, iż wdrożenie jakichkolwiek głębszych zmian przy jednoczesnym sprzeciwie medialnego i politycznego establishmentu, biurokratycznego deep state i lepkiej pajęczyny unijnych regulacji czy instytucji, graniczy z niemożliwością. Nie bez powodu wielkie przemiany polityczne zwykle zachodzą dopiero wtedy, gdy wyczerpały się wszelkie możliwości trwania przy status quo. Cóż – jeszcze chyba jakiś czas pozostanę Kasandrą, wieszczącą to, co wydaje się nie nadchodzić…
Jakub Majewski