12 listopada 2020

Marks, Mao czy „dzieci kwiaty”? Kto jest patronem protestów feministek?

Mao mógł w każdej chwili zakończyć swoją „rewolucję”, co też, w rzeczy samej, zrobił. Tymczasem obecni przywódcy rewolty w Polsce i szerzej – w Europie Zachodniej, tylko sobie wyobrażają, iż nad nią panują. Przypomnijmy, iż we Francji inicjatorzy poprzedzającej wzięcie Bastylii „rewolty notabli” zakładali, iż tylko zastraszą ulicą wyśmiewanego, kurduplowatego króla, w skrajnym wypadku przejmując ewentualną regencję w imieniu małego delfina, ale ograniczając się do podmiany rządzącej elity. Nie przewidzieli, że ich głowy spotkają się z głową króla – w koszu u stóp gilotyny – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Jakub Polit (Instytut Historii UJ).

 

W czasach rewolucji seksualnej w Chinach reżim Mao Zedonga nie był zbyt wyrozumiały dla tzw. mniejszości seksualnych. BA! Chyba w ogóle nie można mówić o życiu seksualnym w komunistycznych Chinach w tamtym okresie. Dlaczego w związku z tym niektórzy homoseksualni politycy lewicowi jak Robert Biedroń i żyjący z nim w grzechu wołającym o pomstę do nieba Krzysztof Śmiszek mają na swojej lodówce magnes z wizerunkiem przewodniczącego Mao?

Wesprzyj nas już teraz!

 

A dlaczego jedna z przedstawicielek tej formacji ideologiczno-polityczno-seksualnej świętowała datę śmierci Che Guevary? Co prawda zgon tego człowieka był dla świata wydarzeniem raczej pomyślnym, ale żeby się z tego cieszyć?

 

Mówiąc jednak poważnie: Che Guevara był zbrodniarzem, który osobiście rozstrzeliwał homoseksualistów, o czym powszechnie wiadomo, ale widocznie nie wiedzą lub udają, że nie wiedzą o tym neomarksiści. Nie dziwi  to jednak. Marksizm i leninizm nigdy nie stosowały się do zasady niesprzeczności. Podejrzewam, że w przypadku wspomnianego przez Pana magnesu sytuacja jest podobna.

 

Wszystkiego rodzaju ruchy polityczne lubią naginać przeszłość do swoich celów i nie jest to obce jakiemukolwiek nurtowi. Natomiast wyjątkowo nonszalanckie podchodzenie do tego wszystkiego charakteryzuje działaczy lewicy. Jedyną wspólną cechą ich wszystkich patronów jest przemoc, a konkretnie są oni uosobieniem przemocy i nienawiści.

 

Ci działacze lewicowi, niezależnie od tego co możemy o nich powiedzieć, którzy dążyli do stopniowych zmian rzeczywistości przy pomocy kartki wyborczej, nie cieszą się większą popularnością wśród współczesnych lewicowców. Nie widziałem pochodów z portretami Ciołkoszów  czy Ramsaya MacDonalda. Wielbieni są za to krwawi rewolucjoniści, zarówno ci prawdziwi jak i wydumani.

 

Jak doskonale wiadomo… Przepraszam – jak doskonale wiadomo w kręgach pozalewicowych, Trocki postulował, żeby zbudować w Moskwie pomnik Kaina, jako pierwszego rewolucjonisty. Przypomnę tylko, że Kain nie dążył do jakichś szczególnych przekształceń własnościowych. Był i jest uosobieniem gniewu (w niesłusznej sprawie) i pierwszym mordercą. Wcześniej za pierwszego rewolucjonistę uważano szatana. Ostatecznie jednak Lenin poprzestał na zbudowaniu popiersia Robespierre’owi, nomen omen z nietrwałych materiałów, przez co rozpadło się ono błyskawicznie. Dodam tylko, że aby nie rozpadło się truchło Lenina potrzebne były i są specjalne zabiegi utrwalające, a i tak są wątpliwości, czy znajdująca się w mauzoleum na Kremlu mumia jest autentyczna.

 

Można więc powiedzieć, że współczesna lewica ma jakieś dziwne parcie do czczenia rozmaitych symboli i bohaterów, których życiorysy i znaczenia są często po prostu zakłamane, zafałszowane bądź napisane od nowa. Tak więc wracamy swoistym łukiem do postmodernizmu, który uważa że rzeczywistość, rozumiana jako zgodność naszych spostrzeżeń z faktami, nie istnieje. W związku z tym rzeczywiście Mao może być znakomitym patronem wszystkiego, łącznie z totalną wolnością erotyczną, a jego wizerunek można wieszać na lodówce.

 

A ja się dziwię, że można zachwycać się 100-milionowym mordercą, jakim był Mao Zedong i promować jego „złote myśli i idee”…

 

Wie Pan – Mao jest wygodniejszy od Hitlera czy Stalina, ponieważ jest postacią egzotyczną. Po pierwsze egzotyka dobrze się dzisiaj sprzedaje, a po drugie: umysły rozczarowanej „elity” doby lat 60. XX wieku są nim zaczadzone, ponieważ wtedy ostatecznie upadła wizja „dobrego wujka Stalina”, którego przed wygłoszeniem przez Chruszczowa słynnego referatu w 1956 roku broniono wszelkimi możliwymi sposobami. Kiedy jednak sami komuniści powiedzieli, że Stalin był zbrodniarzem i ma krew milionów na rękach, to przyszedł autentyczny nokaut.

 

Wobec tego spragnieni utopii wyznawcy Marksa zwracali się ku egzotycznemu Wschodowi, o którym nie było wówczas za dużo wiadomo, aby to tam znaleźć „nowych świętych”. Stąd m.in. obserwowana do dziś popularność buddyzmu czy ruchu Hare Kryszna. Nie mam tutaj na myśli autentycznych religii wschodu, z ich wszystkimi zaletami i wadami, tylko ich współczesną etykietkę, która dla wielu wygląda zachęcająco, bo przecież nie ma tam wezwania do nawrócenia i wiary w Ewangelię, tylko jest kilka mało zrozumiałych, ale jakże chwytliwych sloganów, jakby wziętych żywcem z twórczości Paula Coelho.

 

Oficjalny początek rewolucji kulturalnej Mao miał miejsce w roku 1966. Dwa lata później, również oficjalnie, rozpoczęła się rewolucja obyczajowa na szeroko rozumianym Zachodzie. Czy można powiedzieć, że ta druga rewolucja czerpała z tej pierwszej? A może mamy do czynienia z tą samą rewolucją, tylko w różnych miejscach i różnym czasie?

 

Istnieje rzeczywiście pewien związek między tymi wydarzeniami. Czerpanie rozmaitych soków z chińskiej rewolucji kulturalnej przez przywódców rewolty studenckiej głównie w Europie Zachodniej, ale także częściowo w Meksyku, w Stanach Zjednoczonych etc. jest jak najbardziej oczywiste, aczkolwiek nie ma bezpośredniego przełożenia. Można powiedzieć, że chociaż cele maoistów i cele europejskich przywódców rewolty seksualnej były rozbieżne, to w gruncie rzeczy ci drudzy nie zdawali sobie z tego sprawy, ponieważ karmili się nie rzeczywistą rewolucją Mao, tylko jej wydumanym, skrajnie wykoślawionym obrazem. Dla samego Mao tenże wykoślawiony obraz był w gruncie rzeczy bardzo sympatyczny, ponieważ realizował jego cele polityczne.

 

Pamiętajmy, że dla radykalnej, najczęściej dobrze sytuowanej młodzieży, która w Paryżu czy Berlinie Zachodnim wzywała, żeby nie wierzyć nikomu po trzydziestce, ten ponad 70-letni wówczas tyran z Pekinu jawił się jako patron ideowej i obyczajowej swobody.

 

Dlaczego?

 

Bo jeżeli zakwestionowało się istnienie ludzkiej natury, istnienie rodziny, istnienie płci, to dobiegające z Chin wieści o niesłychanych cudach, które miały za nic ograniczenia ekonomii i natury ludzkiej stały się bardzo interesujące… Dlatego też  nie tylko długowłosi studenci, ale często atakowani przez nich siwowłosi albo łysi profesorowie w pewnym momencie przyjęli to za „obiektywną prawdę”.

 

Dzisiaj ówcześnie długowłosi studenci są siwowłosymi i łysiejącymi weteranami rewolty 1968 roku, którzy w dodatku zasiadają w Parlamencie Europejskim. Pozostali albo wygadywali, bo już ich z nami nie ma, albo nadal wygadują niesłychane bzdury na temat osiągniętej jakoby w ojczyźnie Mao harmonii.

 

Było to po prostu dążenie do utopii, która znajdowała się tysiące kilometrów dalej. W średniowieczu istniała tzw. krucjata dziecięca, którą ówczesna Stolica Apostolska określiła jako dowód zbiorowego obłędu. W przypadku rewolucji kulturalnej Mao nikt ex cathedra tak tego nie nazwał, mimo że wiemy bardzo dużo na temat zbrodni, jakich wówczas dokonano. Niestety…

 

Czy wobec tego wszystkiego nie powinno się mówić, że ideologia gender nie jest nową odmianą marksizmu tylko nową odmianą bądź kontynuacją maoizmu?

 

Nie, proszę Pana. Mao sprawami płci i seksu zajmował się wyłącznie czynnie. Podczas rewolucji kulturalnej przemieszczał się po ojczyźnie razem z orszakiem swoich starannie dobranych, przeważnie nieletnich konkubin, o czym głośno się nie mówiło i to nie dlatego, że o tym nie wiedziano. Nie! Po prostu przyjęto zasadę, że tak jak w czasach wiktoriańskich w rodzinach mieszczańskich nie mówiło się powszechnie skąd się biorą dzieci, tak w komunistycznych Chinach nie będzie się mówić o stosunkach płciowych.

 

Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt, mianowicie: co jest dzisiaj marksizmem a co nim nie jest. Niezmiernie trudno to określić, ponieważ brakuje „autorytetu”, takiego jakim był w czasach istnienia „żelaznej kurtyny” Kreml. Ten ostatni obwieszczał światu co jest marksizmem, a co nie. W taki sposób, że mógł nawet zarzucić Trockiemu – bez wątpienia skrajnemu marksiście – że jest zwolennikiem tej samej linii co Austen Chamberlain, czyli ówczesny przywódca konserwatystów w Wielkiej Brytanii.

 

Jeszcze w czasach Mao z kolei można było marksizm mniej więcej dokładnie skodyfikować, chociaż oczywiście niezależnie od tego i sam Mao, i przywódcy sowieccy – najpierw Chruszczow, potem Breżniew – oskarżali się nawzajem, że nie są marksistami.

 

Mao Zedong, przeciwnie niż dzisiejsi postępowcy, zachwalał niekontrolowane rozmnażanie się. Nie robił tego oczywiście dlatego, żeby w jakikolwiek sposób cenił wartości rodzinne. Nie zamierzał również rodzin rozbijać, a następnie przekształcać je w komuny: do komun wcielano bowiem ciupasem całe rodziny. Nie. Mao zakładał, że dzięki temu będzie po prostu więcej niewolników do pracy, że w razie gdyby zabrakło w domach miejsca do spania, to życie rodzinne będzie toczyło się na zmiany – jedni będą pracować w dzień, a spać w nocy, a drudzy odwrotnie i najważniejszym momentem w ciągu doby będzie przekazanie sobie butów. Dopiero następcy Mao zorientowali się, że tak to działać nie może. Wprowadzono drastyczną kontrolę urodzin, zakładającą pisemną zgodę władz na poczęcie, a potem urodzenie potomka. Goście z Zachodu zdumiewali się potem, iż w ChRL nie ma dzieci nieślubnych. Tymczasem te – gdyby nawet jakimś cudem  nie zostały wyabortowane – nie mogły figurować w statystykach, bo skąd?

 

Tzw. polityka jednego dziecka obowiązywała przez lata w Chinach, ale w końcu podjęto działania, aby od niej odejść i aby poprzez aborcję nie mordowano dziewczynek. One przede wszystkim padły ofiarą tego rodzaju działalności, co mimo wszystko było rzeczą dosyć oczywistą.

 

Dlaczego oczywistą?

 

Po pierwsze po reformie Deng Xiaopinga, kiedy zezwolono na restytucję gospodarstw indywidualnych, a większość Chińczyków mieszkała wówczas na wsi, potrzebny był dziedzic, żeby mógł wziąć ziemię i ojcowiznę. Dziedzic, nie dziedziczka! Ta ostatnia wraz z zawarciem małżeństwa opuszczała wszak rodzinny dom. To samo dotyczyło dziedziców powstających później firm rozwijanych już w miastach.

 

Po drugie: zgodnie z tradycyjną ideologią konfucjańską tylko płodzenie synów zapewnia godne przedłużanie rodu, co wskazywało, że pamięć metafizyczna o rodzinie istnieje tak długo jak składa się ofiary cieniom przodków. A to mógł uczynić jedynie mężczyzna. Mężczyzna, nie kobieta!

 

Partia jest więc winna polityce jednego dziecka, ale nie jest winna (nie do końca, bo można było przewidzieć skutki) zabijania w łonach matek dziewczynek. Poniewczasie próbowała nawet temu zapobiegać.

 

Przejdźmy dalej: kiedy czyta się opis rewolucji kulturalnej Mao, to często pojawiają się tam historie opowiadające o linczowaniu wykładowców fizyki przez studentów pod pretekstem, że uczyli oni teorii względności Einsteina, zasad dynamiki Newtona etc., które to są niezgodne z tym co głosili Marks i Mao. Czy tak faktycznie było?

 

Tak. Powiem szczerze, że nie warto szczególnie wskazywać na Einsteina, bo ten był przez komunistów odrzucany z rozmaitych bezsensownych powodów, podobnie zresztą jak w III Rzeszy, gdzie jego teorię nazywano „filozofią żydowską”.

 

W Chinach w dobie rewolucji kulturalnej odrzucano wszystkich, którzy nie tyle polemizowali z Mao, co po prostu nie byli nim samym. Właściwie można stwierdzić, że pod tym względem oprócz dzieł samego Mao można było jedynie nabyć, ale w bardzo selektywny sposób, dzieła Stalina oraz jego wiernego ucznia, a zarazem sojusznika Mao – albańskiego dyktatora Envera Hoxhy.

 

W reżimie Mao sytuacja była o wiele bardziej katastrofalna niż w ZSRR, gdzie na przykład w dziedzinie filozofii, nawet w dobie najbardziej wyuzdanego stalinizmu, oprócz marksistów-leninistów można było na przykład zaopatrzyć się w antyreligijne, antychrześcijańskie pisma, chociażby Woltera czy Holbacha. W Chinach było to coś absolutnie niemożliwego.

 

Trzeba jeszcze dodać, że przywódcy sowieccy mieli dość tradycyjne upodobania literackie. Lenin lubił Tołstoja, Stalin również go czytywał. Mało tego – Gruzin miał nie najgorsze zdanie na temat Dostojewskiego, o którym mówił: „Wielki pisarz, chociaż wielki reakcjonista i dlatego nie należy  go wydawać. Mimo wszystko jednak wielki pisarz”. Komuniści w Chinach tego typu ograniczeń nie mieli. Mao, który osobiście rozmaitych klasyków czytywał, nie pozwalał, aby czytali ich inni.

 

Wracając do Pana pytania: podczas rewolucji kulturalnej wystarczyło nieodpowiednie akcentowanie genialności przewodniczącego, żeby stracić godność, a kilka chwil później życie. Muszę jednak zauważyć, że cała ta dyskusja o tyle jest trochę bezsensowna, że podczas rewolucji kulturalnej nikt nie prowadził rzeczywistych zajęć z fizyki. Nie tylko fizyki einsteinowskiej, ale w ogóle jakiejkolwiek. Szkoły średnie i wyższe przestały funkcjonować. Kiedy pod koniec rewolucji dopuszczony przed oblicze bardzo chorego wówczas Mao rektor Uniwersytetu w Pekinie miał zdać sytuację z tego co się dzieje i otrzymał na to 10 minut odpowiedział, że wystarczy mu 10 sekund. „Studenci uczą się z podręczników do szkół średnich, a reprezentują poziom szkoły podstawowej”, powiedział.

 

Gdyby rewolucja kulturalna trwała trochę dłużej niż te oficjalne 10 lat, to prawdopodobnie spustoszenia, mimo że i tak potężne, byłyby jeszcze większe.

 

Przejdźmy teraz na Zachód, na którym pod wieloma względami mieliśmy i nadal mamy do czynienia, co by nie było, z tym samym, co w Chinach Mao…

 

Miałbym wątpliwości. Podstawowa różnica była taka, że rewolucja kulturalna w Chinach została wywołana przez rzeczywistego przywódcę państwa  i miała na celu napuszczenie młodzieży na przeciwników politycznych przewodniczącego. Chciał on ich rozgromić, a następnie unicestwić rękami młodych ludzi.

 

Natomiast na Zachodzie sytuacja była jednak inna. Tam nie chodziło o zdobycie władzy, bo nawet najbardziej oszaleli zwolennicy nowych porządków we Francji nie uważali, że uda im się przejąć władzę w państwie. Mogli najwyżej liczyć w pewnym momencie na obalenie generała de Gaulle’a, który był dla nich synonimem reakcji starszego pokolenia – patriotyzmu, chrześcijaństwa, opowiadania politycznych sloganów o wielkości Francji. Nie zmienia to faktu, że np. we Francji rewolta miała na celu rozbicie dotychczasowych struktur, m.in. uniwersytetów jako kuźni dawnych umysłów nazywanych zresztą z chińska „mandarynami”. W Chinach nie było to potrzebne, ponieważ tamtejsze uniwersytety od dawna były w ręku partii.

 

Gdy na Zachodzie niektóre komuny hippisowskie pasjonowały się wymianą erotycznych partnerów, wychowana w komunach miejska młodzież chińska zastanawiała się, czy można zajść w ciążę przez wspólną jazdę na rowerze. A hunwejbinowscy nowożeńcy zachodzili w głowę czemu nie mają dzieci, skoro przecież razem śpią w jedynym mieszkaniu w łóżku – oczywiście w zapiętych po szyję mundurkach Mao.

 

Stąd tylko powierzchowne podobieństwa polegające na tym, że hasła „Zabrania się zabraniać”, „Nie wierz nikomu po trzydziestce”, „Bunt jest słuszny” rozumiane były w zupełnie inny sposób na Wschodzie i na Zachodzie. Na Zachodzie owszem sądzono, że realizuje się pewne pomysły, które przychodzą z Pekinu, ale rewolucyjna młodzież zupełnie nie miała pojęcia, co one oznaczają. W rezultacie hipisi wysławiali kraj skrajnie zmilitaryzowany, w którym nie było urlopów i panowała skrajnie purytańska obyczajowość seksualna. Zresztą wystarczy zadać proste dwa pytania: „czy rewolucja może być kontrolowana?” i „czy rewolucję można zapowiedzieć?”.

 

Zgadzam się z Panem, jeśli chodzi o przedstawione wyżej różnice między rewolucją kulturalną Mao, a rewolucją obyczajową na Zachodzie. Wydaje mi się jednak, że ci wszyscy, którzy zostali we Francji, USA i innych krajach, przepraszam za wyrażenie, spuszczeni z łańcucha, realizowali cele, które tylko z pozoru były ich celami, a w rzeczywistości wyznaczył je ktoś inny i to na pewno ktoś „po trzydziestce”…

 

Ja jednak widzę to inaczej. Paradoksalnie rewolucja roku 1968 na Zachodzie okazała się dużo bardziej udana, w sensie swej skuteczności, niż rewolucja kulturalna w Chinach. Ta druga była tajfunem, ale relatywnie krótkotrwałym, przy czym jej głównym, rzeczywistym, choć nieakcentowanym celem było wspomniane rozgromienie partyjnych wrogów przewodniczącego Mao. Częściowo zostali oni wymordowani, częściowo zamknięci w obozach koncentracyjnych. Natomiast już po paru latach, czyli błyskawicznie, w rewolucyjnej skali w okamgnieniu, panoszący się wszędzie hunwejbini przestali być potrzebni. Mao oznajmił, iż zostaną oni unicestwieni. Załadowano ich do pociągów i zesłano do pracy na roli w warunkach nieróżniących się zbytnio od obozów koncentracyjnych.

 

Obecne kierownictwo chińskie, nawet wysławiając Mao pod niebiosa, uznaje jeden przynajmniej element z jego życiorysu za niewątpliwy błąd. Tym błędem była właśnie rewolucja kulturalna. Wolą mówić (choć też niezbyt szczegółowo) o jego innych „osiągnięciach”.

 

Na Zachodzie było zupełnie inaczej. W sensie doraźnym przywódcy rewolty 1968 roku ponieśli klęskę. Generał de Gaulle w odpowiedzi na rozmaite naciski, marsze i mitingi zarządził rozwiązanie Zgromadzenia Narodowego i przeprowadzenie wyborów, co miało na celu policzenie zwolenników rewolucji. Okazało się, że prawie ich nie ma, a nowo wybrany parlament był bardziej gaullistowski od tego, który istniał. W USA wybrano Richarda Nixona. I tak dalej.

 

Natomiast jeśli chodzi o cele długotrwałe, a konkretnie o długi marsz przez instytucje – zdobycie uniwersytetów, ale nie w tym sensie, żeby powybijać w nich szyby, a potem wyrzucić przez te wybite szyby wykładowców, tylko żeby zwyciężyły na nich nowe idee, żeby manifestanci zostali profesorami i autorytetami moralnymi, to zostały one w znacznej mierze osiągnięte.

 

Obecnie w wielu instytucjach na Zachodzie, głównie w parlamentach, ale i na uniwersytetach naucza się zgodnie z pomysłami wytyczonymi w roku 1968, natomiast przywódcy w Pekinie są jak najdalsi od realizowania celów rewolucji kulturalnej. Wolą się odwoływać do innego języka i do innych haseł.

 

Jakich na przykład?

 

Obecne hasła nawiązują do swego rodzaju chińskiego szowinizmu oraz do mocarstwowej potęgi państwa chińskiego. W tym przypadku język marksistowski jest chowany dyskretnie na dalszym planie, a samego Mao wysławia się raczej jako ojca chińskich przemian, prekursora wojny partyzanckiej oraz jako uwieńczenie wszystkich genialnych myśli chińskiej cywilizacji, czyli w pewien sposób jako kolejnego chińskiego przywódcę tradycyjnego, na co z całą pewnością on sam nie pozował.

 

Czy rewolucja obyczajowa dotarła z Zachodu do Chin?

 

Jest to bez wątpienia sprawa, o której raczej się tam nie mówi. Trzeba pamiętać, że w Chinach mamy obecnie do czynienia z pokoleniem jedynaków, i że możliwość tego typu aktywności, o której z dumą czy ze wstydem mówi się na Zachodzie, jest niezmiernie ograniczona. Że w społeczeństwie, w którym trudne jest zdobycie własnego mieszkania i własnego lokum nie można działać w ten sposób. Że w państwie totalitarnym wygłaszanie prowokujących poglądów możliwe jest tylko wtedy, kiedy z góry będą one sterowane lub popierane, czego najwyraźniejszym dowodem była rewolucja kulturalna.

 

Ponadto dziecko jest w Chinach jak wiadomo towarem deficytowym, o który należy walczyć i chociaż politykę jednego dziecka odstawiono do archiwum, ponieważ zaczęła być ona niezmiernie groźna dla przyszłości państwa, to obecnie mamy tam do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Mianowicie: w kraju, gdzie posłuszeństwo autorytetom, rodzicom, przełożonym było swego rodzaju rozumianym samym przez się aksjomatem, mamy do czynienia z sytuacją panoszenia się, a nawet chamstwa najmłodszego pokolenia, w którym to dominują „mali cesarze i małe cesarzowe” rozumiejący, że wszystko im wolno. To jest szczególnie dotkliwe wśród potomstwa partyjnych aparatczyków.

 

Można by powiedzieć, że dziedzicami haseł rewolucji kulturalnej, ale specyficznie rozumianej, czyli takiej jaką chciał ją sprzedać Mao za granicą, a nie takiej, jaka obowiązywała w samych Chinach jest teraz w rzeczywistości świat zachodni, a nie Chińska Republika Ludowa.

 

Dlaczego w przypadku obu rewolucji największy nacisk położono na kulturę? Dlaczego jedną rewolucję nazywamy kulturalną, a drugą czasami kulturową?

 

W Chinach sprawa była dosyć prosta. Jeśli chodzi o kwestie klasowe, to w Państwie Środka przeciwników jedynie słusznej ideologii albo tępiono, albo upodlono. Ponadto kraj był w ogromnej mierze chłopski. Czyli rozprawa z burżuazyjną swołoczą rozumianą jako właściciele ziemscy i jako kapitaliści nie była aż tak bardzo istotna, ponieważ stanowili oni margines, jeśli chodzi o liczbę. Szybko ich wymieciono, chyba że zawczasu zbiegli na Tajwan. Natomiast sfera kultury była dla samego Mao o wiele ważniejsza, ponieważ był on poetą i romantykiem oraz nie miał jakiegokolwiek pojęcia o gospodarce.

 

Po klęsce Wielkiego Skoku, czyli katastrofalnej próby dogonienia Stanów Zjednoczonych i przegonienia Wielkiej Brytanii, przewodniczący mógł się jedynie dość bezkarnie poruszać po obszarze kultury i tak mu już zostało. Do tego obszaru zresztą zamierzali również ograniczyć go towarzysze partyjni.

 

Po drugie: w cywilizacji chińskiej kultura odgrywała ogromną rolę. Pamiętajmy, że chińska warstwa rządząca – sławni mandaryni – była arystokracją, ale nie dziedziczną, tylko wyłanianą drogą skomplikowanych egzaminów. Można z pewnym uproszczeniem powiedzieć, że intelektualiści rządzili Chinami od czasów legendarnych. Stąd też chcąc zniszczyć stare społeczeństwo należało uderzyć właśnie w intelektualistów, a nie na przykład w wojskowych czy kapitalistów.

 

A jak sytuacja wyglądała na Zachodzie?

 

Pod wieloma względami sytuacja była jednak inna. Na Zachodzie, po ogłoszeniu rewelacji Chruszczowa na temat Stalina, chodziło o to, że upadł mit o klasie robotniczej jako sile napędowej rewolucji. Okazało się przede wszystkim, że robotnicy mają dość tradycyjne gusta i są gotowi zaprzedać się burżuazji za kiełbasę. „Ciężką pracą dążymy do awansu społecznego i zamierzamy posłać nasze dzieci na uniwersytety, po ukończeniu których staną się burżujami i będą miały lżej niż my”, tak w skrócie myśleli robotnicy na Zachodzie. Według komunistów kompromitowało to ich pod każdym względem jako ewentualny motor rewolucji. Chłopstwo było jeszcze gorsze – na przykład sprzeciwiało się rozwodom.

 

Mało tego. Być może któryś z bystrzejszych ideologów, jak np. Herbert Marcuse, zauważył, że robotnicy to warstwa pozbawiona przyszłości, że sektor przemysłowy na Zachodzie zaczyna być wypierany przez sektor usług, co było słusznym stwierdzeniem, bo elektorat np. francuskiej partii komunistycznej najzwyczajniej wymarł. Partia ta najpierw stała się ugrupowaniem emerytów, a później przestała istnieć. Uznano w takim razie, że kapitalizm może zostać obalony jedynie dzięki ludziom z marginesu: mniejszościom rasowym i seksualnym.

 

Dlaczego jednak szansę na jego obalenie widziano właśnie w studentach?

 

Odpowiedź jest prosta: w istocie tą klasą, która głosi najbardziej rewolucyjne i najbardziej obrazoburcze hasła nie jest żadna klasa robotnicza. Nie jest nią żadne chłopstwo, które zamierzając dostać na własność kawałek ziemi jest klasą par excellence według marksistów reakcyjną. Tą grupą są intelektualiści, którzy jak się łatwo można przekonać, są klasą rozproszoną. Nie są w stanie z kilofami, bo takowych nie mają, maszerować przez ulicę i wywierać w ten sposób nacisk na władzę.

 

Okres studiów uniwersyteckich był jedynym okresem, kiedy młody inteligent czuł się częścią jakiejś większej zbiorowości. Stąd właśnie odwołanie się do studentów. A ponieważ ci mimo wszystko kiedyś kończą studia i dorastają, co mogło być zarodkiem katastrofy tak rozumianej rewolucji, to wynaleziono na to jeszcze lepszy sposób. Było nim permanentne utrzymywanie młodych ludzi w stanie niedorosłości , wzorem Kuby Wojewódzkiego spotykającego się, jak to się obecnie w Polsce mówi, ze swoimi młodszymi o 25-30 lat rówieśnikami. Pozowanie na młodzież. Kult tak naprawdę nie młodzieńczości i swoistej nieśmiertelności, ale totalnego infantylizmu.

 

Zauważmy, że w Wielkiej Brytanii w latach 50. XX wieku był premier Anthony Eden. Jego imiennik w latach 90. nie przedstawiał się już jako Anthony, tylko Tony – mowa oczywiście o premierze Tonym Blairze. Nie Antoni, tylko Antoś… W Stanach Zjednoczonych byli prezydenci o imieniu James, jak James Buchanan, ale w późniejszych czasach był już tylko Jimmy Carter. Czyli nie Jakub tylko Kubuś.

 

Jest to bardzo charakterystyczne. Mamy bowiem do czynienia z pozowaniem na kogoś innego niż się jest w rzeczywistości, z odwoływaniem się do beztroskiego życia, w którym nie trzeba podejmować ani ważnych, ani zasadniczych decyzji. Albo ewentualnie zwalać je na kogoś innego.

 

Czy Pana zdaniem dojdzie do jakiejś fuzji tych dwóch rewolt czy też może ideologowie ze Wschodu i Zachodu będą się wzajemnie zwalczać, ponieważ uznają, że to oni wiedzą lepiej jak zmienić świat?

 

Myślę, że o żadnej fuzji nie może być mowy. Chyba tylko w tym znaczeniu, że ci, którzy organizowali przystanek Woodstock, ci którzy przemawiali na Sorbonie, rzeczywiście próbowali nawiązywać do specyficznie rozumianej przez siebie myśli Mao. Wiadomo, że skądinąd podczas matur w roku 1968 proponowano licealistom ażeby przekładali na łacinę myśli przewodniczącego Mao, po uprzednim ich przeanalizowaniu. Tylko tyle i aż tyle.

 

Nie zmienia to jednak faktu, że to za mało, aby doprowadzić do fuzji dwóch rewolucji, tym bardziej że chińska partia komunistyczna absolutnie nie zamierza do tych wątków nawiązywać. Co najwyżej będzie się cieszyć z degrengolady i paraliżu umysłowego Zachodu. Na pewno tego rodzaju pomysły będą nadal rozwijane, na naszą niekorzyść, w naszej części świata, ponieważ jest aż nazbyt wielu takich, którym taki stan rzeczy po prostu odpowiada.

 

Ostatecznie słuszność miał towarzysz Mao, który stwierdził (z aprobatą!), że nieuctwo jest dużo bardziej proste niż zgłębianie ksiąg. Najgorsze jednak jest to, że rewolucja kulturalna, która jak już powiedziałem poniosła sromotną klęskę w Chinach, może liczyć na miłe przyjęcie w wielu kołach intelektualnych na Zachodzie.

 

Z jaką rewolucją mamy do czynienia w Polsce po ogłoszeniu przez Trybunał Konstytucyjny wyroku, w którym stwierdzono, że tzw. aborcja eugeniczna jest niezgodna z Ustawą zasadniczą? Z jednej strony widzimy hordy rozwydrzonej młodzieży i studentów, którzy domagają się w wulgarny, chamski i agresywny sposób rzekomych „podstawowych praw człowieka”, czyli np. aborcji na żądanie. Z drugiej zaś na własne oczy widziałem sceny żywcem wzięte z Chin Mao – jakieś balety z chińskimi wachlarzami poprzedzające blokowanie ulic, czy wulgarne ataki na starsze osoby, które zwracały uwagę protestującym, że ci są niekulturalni i wulgarni.

 

Te pląsy rzeczywiście przypominają maiostowski taniec zhongziwu, czyli wykonywany z Czerwoną książeczką w ręku „balet lojalności” na rzecz rewolucji. Podobieństwo polega jednak głównie na tym, iż jednostki w tłumie tracą indywidualność, podlegając zdalnemu sterowaniu – czy to ongiś w Norymberdze, czy obecnie choćby w Karaczi, gdzie skanduje się „śmierć wrogom islamu”. Bez trudu dają się też porwać przemocy – i tutaj wspólną cechą z Chinami lat sześćdziesiątych jest pragnienie demolowania świątyń. Do ich podpalania w Polsce jeszcze nie doszło, ale w Europie Zachodniej czy na przykład w Chile – już tak.

 

Powtarzam jednak, iż podobieństwa z czerwonymi Chinami są powierzchowne. W ChRL rzekomą rewolucję rozpętał dyktator, którego partia wzięła władzę zbrojnie, terroryzując nader tradycyjne, jeśli chodzi o przekonania, społeczeństwo. W Polsce protesty wymierzone są formalnie w Trybunał Konstytucyjny, ale faktycznie przecież w rząd, który ma przekonujący mandat demokratyczny – zaś te ugrupowania, które są główną sprężyną rzekomego gniewu mas, jak partia Razem czy Wiosna, samodzielnie nie miałyby żadnych szans na wejście do parlamentu. Owszem, w obu wypadkach chodzi o ruch liczny, ale głęboko antydemokratyczny, bo usiłujący narzucić  rozwiązania nieuchwalone przez żaden legalny organ milczącej większości – i tutaj można przypomnieć, że jak w Polsce kościołów, tak w Chinach robotnicy twardo bronili fabryk przed hunwejbinami (podczas gdy inteligenci w obu wypadkach stchórzyli).

 

Prawdziwy problem polega jednak na tym, iż Mao mógł w każdej chwili zakończyć swoją „rewolucję”, co też, w rzeczy samej, zrobił. Tymczasem obecni przywódcy rewolty w Polsce – i szerzej, w Europie Zachodniej – tylko sobie wyobrażają, iż nad nią panują. Przypomnijmy, iż we Francji inicjatorzy poprzedzającej wzięcie Bastylii „rewolty notabli” zakładali, iż tylko zastraszą ulicą wyśmiewanego, kurduplowatego króla, w skrajnym wypadku przejmując ewentualną regencję w imieniu małego delfina, ale ograniczając się do podmiany rządzącej elity. Nie przewidzieli, że ich głowy spotkają się z głową króla – w koszu u stóp gilotyny.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Tomasz D. Kolanek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij