16 marca 2024

„Myśmy ciemni, zapalni i łzawi” – śpiewał Przemysław Gintrowski w utworze poświęconym polskiej mentalności politycznej. W „Margrabii Wielopolskim” jeden z bardów „Solidarności” trafnie ujął istotę podejścia Polaków do wielu spraw publicznych – opartego na emocjach i obrażonego na studzących te ostatnie zwolenników kalkulacji zysków i strat… Utwór, opisujący gorącą atmosferę przed Powstaniem Styczniowym na kanwie przyśpieszającego zatargu z Rosją, nabiera dziś smutnej aktualności.

 

Zdawałoby się, że Polacy dosyć razy odczuli już na własnej skórze konsekwencje rzucania się w bój za wzniosłą ideą… nawet bez broni. A jednak – rzut oka na działania dyplomatyczne kolejnych rządów sugeruje, że własne dzieje nie nauczyły nas zbyt wiele. Od lat cała polityka zagraniczna państwa krojona jest pod zaspokajanie naszych tożsamościowych kompleksów, a nie rachunek zysków i strat. Gdy w regionie robi się coraz „gorącej”, a krajowi grozi bezpośrednie zaangażowanie w wojnę, rodzime „elity” sięgają po agresywną retorykę i w imię „prometeizmu” kształtują politykę pomijającą interesy obywateli… odwracając przy okazji do góry nogami cel istnienia państwa.

Wesprzyj nas już teraz!

Odkąd w 2022 roku wybuchła wojna na Ukrainie, obraz polityczny kraju zmienił się diametralnie. Do władzy wrócił gorzko wspominany Donald Tusk, który w swoich deklaracjach stara się jak to tylko możliwe odróżniać się od PiS-u i buduje poparcie na niechęci do partii Kaczyńskiego. A jednak – w wielu kluczowych zagadnieniach widać raczej kontynuację działań poprzedniej ekipy.

Względem palącego problemu wojny na Ukrainie rządy Morawieckiego i Tuska wykazują zgodność absolutną. Prawo i Sprawiedliwość przed przeszło dwoma laty zastąpiło politykę zagraniczną, ni mniej, ni więcej jak proukraińskim lobbingiem, a KO ochoczo podjęło egidę „sług narodu ukraińskiego”.

To określenie, użyte podczas wywiadu przez Łukasza Jasinę, ówczesnego rzecznika Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jest czymś więcej niż niefortunną etykietą. To w istocie poprawna definicja działań poprzedniego rządu. Drugi gabinet Morawieckiego na scenie międzynarodowej pretendował do roli głównego protektora interesów Kijowa. Domagał się przyjęcia wschodniego sąsiada do UE, do NATO – wszystko to bez większego namysłu nad wpływem takiej akcesji na interesy Polski w tych strukturach. W ślad za tym programem szła polityka wielkich gestów, która – co tu dużo mówić – rzadko odwoływała się do naszych interesów. Jeszcze rzadziej zaś spotykała się z adekwatną odpowiedzią ze strony Ukrainy…

Cudzoziemcom przyznano rozdmuchane świadczenia socjalne – bez oglądania się na chwiejną sytuację ekonomiczną, bez żadnej przejrzystości czy procedur weryfikacji, kto naprawdę jest potrzebującym ich uchodźcą, a kto korzysta z nich na zasadzie „turystyki zasiłkowej”. Ten charytatywny paradygmat utrzymywano względem wschodnich sąsiadów niezależnie od ich reakcji. Zwyczajnie zignorowano sprawę śmierci dwóch polskich obywateli w Przewodowie, a na ostrzeżenia przed fatalnymi skutkami tranzytu ukraińskiej żywności przez Polskę przez rok władze pozostawały głuche. Obudziły się dopiero post factum… Mimo braku jakichkolwiek wyraźnych sygnałów wzajemności ze strony Kijowa – choćby w postaci godnego uczczenia pamięci ofiar ludobójstwa wołyńskiego – utrzymywano pełne wsparcie dla wszystkich interesów wschodniego sąsiada, ignorując przy tym wysoką cenę tego nadzwyczaj „wielkodusznego” podejścia.

Już w pierwszych miesiącach po przejęciu władzy przez „koalicję 13 grudnia” z ust Radosława Sikorskiego usłyszeliśmy, że Polska nie poświęci Ukrainy dla własnego bezpieczeństwa. Teraz zaś niektórzy przedstawiciele obozu rządzącego zagrzewają nas do gotowości nawet na ewentualny udział Polski w konwencjonalnej wojnie z Rosją. Nadal Polska domaga się sankcji i chwali poparciem dla restrykcji handlu z Moskwą, mimo nieskuteczności tych środków, a bezprecedensowe na skalę europejską przywileje dla konkretnej grupy migrantów zostały przedłużone.

Coraz bardziej napięta sytuacja militarna to kwestia zgoła nieteatralna. Wiemy przecież, że w zależności od naszego stanowiska ważyć się będzie bezpieczeństwo kraju i przyszłych pokoleń. A jednak – to nie ostrożność i świadome planowanie działań, a emocjonalne uniesienie i buńczuczne deklaracje charakteryzują podejście krajowych elit politycznych do konfliktu rosyjsko-ukraińskiego.

Już teraz ponosimy opłakane koszta tego nierozsądnego zachowania. Sukcesywnie ograniczamy sobie przestrzeń działania na scenie międzynarodowej. Dowodzi tego wszechobecna już „świadomość”, że na przestrzeni dekady Polska może zostać wciągnięta w spory konflikt militarny – niezależnie od tego, czy go sobie życzymy, czy jesteśmy na niego gotowi i czy w ogóle jest on zbieżny z naszym interesem. Groteskowe i zdradzające brak poczucia rzeczywistości zapowiedzi „wgniecenia Putina w ziemię”, wcale niekonieczne ogłaszanie wszem i wobec własnych działań na rzecz Ukrainy i przybieranie roli czempiona pomocy dla niej – zmuszają nas do polityki bezalternatywnej. Tymczasem jednak władze w Warszawie strategiczne działania mogłyby prowadzić bez towarzyszącej im szopki, zostawiając sobie większe pole manewru i nie podgrzewając bez potrzeby nastrojów.

Dlaczego klasa polityczna musi opatrywać swoje poparcie dla Ukrainy całym spektaklem prężenia polskiej muskulatury i czynić z siebie główny obiekt zainteresowania propagandzistów Kremla, skutecznie zapewniając sobie nadmiarowy czas antenowy m.in. w białoruskiej telewizji? Cała ta fasada nie jest przecież dla walczących na froncie warta jednej łuski po naboju.

Dlaczego, gdy Stanach Zjednoczonych waży się dalszy dopływ wsparcia do Ukrainy, Polska zamiast sama zastanowić się nad posunięciami w razie braku zaangażowania Waszyngtonu, tym chętniej wchodzi w rolę „ostatniego sprawiedliwego”? Nie chcą jej Niemcy, nie chcą jej Węgry, nie chce jej Słowacja – my za to przyjmujemy jako dziejową misję… Nie dbając zupełnie o to, że obrót sytuacji międzynarodowej może postawić nas wobec wyborów, jakich wolelibyśmy nie podejmować?

Obłąkańczy wręcz stan – w którym nasze państwo dostosowuje własną politykę do żądań osłabionego wojną Kijowa, w każdym względzie obnaża piętę achillesową polskiego myślenia politycznego. Podejście do polityki zagranicznej – również wschodniej – na dobre opanował paradygmat emocjonalny. W swoim odniesieniu do zdarzeń, jakie rozstrzygną o naszej przyszłości, nie tyle rachujemy, co ryzykujemy własne bezpieczeństwo – byle tylko poczuć się bardziej europejskim i zapełnić tożsamościowe braki rolą „przedmurza” wolnego świata.

Fakt, że występujemy pod egidą liberalnej demokracji, dla wielu jest dużo ważniejszy niż racjonalność i skutki własnych działań na arenie międzynarodowej. Stąd, gdy Viktor Orban zajął pozycję umiarkowanie prorosyjską, w trwającym sporze nawet jego dotychczasowi sojusznicy odcięli się od jego stanowiska i zarzucili kolaborancką sympatię do Putina. Polskim politykom nie przechodzi nawet przez myśl, że za działaniami Węgrów nie muszą stać sentymenty, a zwykła pragmatyka. Suwerenność Budapesztu, co Orban doskonale rozumie, nie ma szans wzrosnąć w ramach antyrosyjskiej konsolidacji UE, planującej już wspólną armię i zacierającej ręce na rozprawę z ostatnimi konserwatystami. Dlaczego miałby więc kręcić pętlę na własną szyję?

Polacy jednak – zresztą chełpiąc się przy tym wynikającą rzekomo z tej postawy nadzwyczajnością – od wieków wolą iść bić się za poruszające hasło niż pytać o sens i rachunek sił. Jeśli trzeba, to i… „bez broni”. Glorii w końcu tym więcej, im silniejszemu rzuci się wyzwanie.

Wyrazem tej wady narodowej jest „prometejski” charakter, jaki kręgi Prawa i Sprawiedliwości nadają opłakanemu stylowi naszej polityki wschodniej. W ostatniej dekadzie, na fali konfliktu między Łukaszenką a opozycją na Białorusi oraz wojny na Ukrainie, awansował on do roli oficjalnej doktryny polityki zagranicznej. Charakteryzując założenia tego podejścia można powiedzieć, że to „hegemonia liberalna” dla naiwnych. Podczas gdy Stany Zjednoczone widzą w „eksporcie demokracji” uzasadnienie dla własnej dominacji militarnej, prometeiści dostrzegają w „wyzwalaniu” regionu swoje dziejowe zadanie, za które nie chcą zapłaty, a w razie czego gotowi są do ofiar z polskiego interesu.

W ramach tego podejścia władze robią, co mogą, by skonfliktować kraj z rosyjskim kręgiem wpływów – nawet jeśli chodzi jedynie o symbole. Jak inaczej rozumieć fakt, że w Polsce zarejestrowano „rząd” Swietłany Cichanouskiej – instytucję pozbawioną jakiegokolwiek wpływu na rzeczywistość międzynarodową. Warszawa zaangażowała się w prozachodnie protesty przeciwko władzy Łukaszenki, zaostrzając relacje z Mińskiem… W tym samym czasie za wschodnią granicą coraz gorzej ma się sytuacja polskiej mniejszości, co pozostaje stale poza czyimkolwiek spektrum zainteresowania. Rodacy na ziemiach oderwanych od ojczyzny są zresztą w ogóle wielkimi nieobecnymi naszej polityki zagranicznej. W mało którym kraju polska mniejszość traktowana jest dobrze. Warszawa jednak nie interesuje się jej losem i licznymi utrudnieniami, jakich doświadcza – czy to ze strony białoruskiego, czy litewskiego rządu.

Prometejska logika – choć stroi się w szaty moralnej wyższości i szczytnej idei – stanowi w rzeczywistości wielką niesprawiedliwość i do góry nogami wywraca zadania państwa. Wszak istnieje ono po to, by dbać o dobro wspólne swoich obywateli. Zgodnie z chrześcijańską wizją władzy, zadaniem władających jest obrona interesów tych, którzy podlegają ich autorytetowi. Chrześcijański polityk kieruje się zatem troską o tworzących państwo z pokolenia na pokolenie i powierzających mu urząd, co w naszych warunkach oznacza polski naród. Prometeiści zaś podobne działanie postrzegają za niegodne szczytnego miana „Europejczyka”. Widząc ryzyko biedy, niestabilności, a nawet wojny, jakie na nas sprowadzają, unoszą dumne czoła i stwierdzają, że są gotowi na te poświęcenia.

Zresztą wszystko o tej idei, do której chętnie przyznaje się m.in. fundacja im. Lecha Kaczyńskiego, zdaje się mówić sama nazwa. Prometeusz sprowadził w końcu na świat ogień – ale sam zapłacił za dostatek innych cenę wiecznej tortury. Nawiązanie do tej legendy programem państwowej polityki oznacza, że jego zwolennicy upatrują dla Polaków misji męczennika za obcą sprawę. Czy choć raz moglibyśmy skarżyć się na to miejsce, zanim przez „elity” zostaniemy w nim ustawieni? Hołowniom, Kaczyńskim i Sikorskim wciąż widać mało…

Filip Adamus

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij