19 października 2021

Męczeństwo księdza Jerzego Popiełuszki. Prawda wciąż nieznana

(Fot. PCh24.pl)

Odważne przeciwstawianie się złu, dopominanie się o prawdę, bezgraniczne umiłowanie Kościoła i polskości, w kręgach patriotycznych zyskały Księdzu Jerzemu Popiełuszce miano „Piotra Skargi naszych czasów”. Z tych samych powodów był on znienawidzony przez komunistyczną władzę.

Osaczanie

Osoba Księdza Jerzego była tematem gorączkowych narad nie tylko w kierownictwie antykościelnego Departamentu IV MSW, ale też wśród najwyższych rangą dygnitarzy PRL, z generałami Jaruzelskim i Kiszczakiem włącznie.

Wesprzyj nas już teraz!

Kapłana nękano na wiele sposobów. Rychło znalazł się pod obserwacją licznych konfidentów SB. Agentura próbowała skłócić go z kościelnymi zwierzchnikami. Wszczynano przeciw niemu postępowania karne, zatrzymywano go w areszcie, straszono anonimami obiecującymi nagłą śmierć. Tak zwani „nieznani sprawcy” zdewastowali samochód księdza, innym razem cisnęli w okno mieszkania cegłę z materiałem wybuchowym.

Reżimowa telewizja i gazety zniesławiały go bez pardonu. Kampanią nienawiści, która niedługo miała wydać krwawy owoc, dyrygował minister komunistycznego rządu i jego rzecznik, Jerzy Urban, który też osobiście porwał za pióro. Za szczególnie znaczący wypada uznać tekst „Seanse nienawiści”, opublikowany 19 września 1984 roku w tygodniku „Tu i Teraz”:

W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. […] Ks. Jerzy Popiełuszko jest więc organizatorem sesji politycznej wścieklizny. […] Cóż z tego, że ks. Popiełuszko mierzi, skoro w dzisiejszej wykształconej Polsce polityczni magicy są wciąż skuteczni. […] Bardzo to smutne, ale prawdziwe, póki ma swoją klientelę ks. Popiełuszko i wzięciem cieszą się jego czarne msze, do których Michnik służy i ogonem dzwoni.”

Chyba nawet Urbanowi było wstyd podpisać się imieniem i nazwiskiem pod tymi wypocinami, bowiem sygnował je pseudonimem Jan Rem. Co istotne, w tekście zabrzmiały groźne nuty:

„[…] upiory, które żoliborski magik polityczny wypuszcza spod ornatu same pozdychają. […] Jakaś ilość ludzi nowoczesnych i rozumnych przecież już dziś dlatego właśnie sympatyzuje z polityką PZPR, że razi ich krzykliwe pustosłowie strony przeciwnej, mierzi zbiorowa histeria i irracjonalny fanatyzm.”

Rozumni i nowocześni

Istotnie, w słowa Urbana wczytywał się uważnie cały zastęp „nowoczesnych i rozumnych”, gotowych przeciwstawić się „fanatyzmowi” kapłana z Żoliborza.

Najpierw pojawił się pomysł, aby księdza zabić, wyrzucając go z pędzącego pociągu. Podczas takiej akcji trudno ustrzec się niepożądanych świadków, zatem „rozumni i nowocześni” przedstawiciele IV Departamentu uznali, że łatwiejsze będzie upozorowanie wypadku samochodowego.

13 października 1984 roku na szosie Ostróda — Olsztynek, w woj. olsztyńskim, zespół esbeków wypatrywał volkswagena golfa, którym ksiądz Jerzy, w towarzystwie kierowcy Waldemara Chrostowskiego oraz działacza „Solidarności” Seweryna Jaworskiego, wracał z Gdańska do Warszawy. Kiedy pojazd ukazał się w zasięgu wzroku, dowodzący esbekami kapitan Grzegorz Piotrowski ujął w dłoń spory kamień, szykując się do rzutu. Plan był prosty – kamień miał roztrzaskać przednią szybę wozu, dezorientując kierowcę; samochód najprawdopodobniej wylądowałby w przydrożnym rowie. Co miało nastąpić potem, jeśliby pasażerowie przeżyli? Esbecy uwzględnili różne możliwe okoliczności. Mieli ze sobą zarówno łopaty, worki i kamienie, jak i kanister z paliwem…

Zamach nie udał się. Kierowca księdza, widząc osobnika szykującego się do rzutu, zareagował błyskawicznie. Skręcił wprost na zakapiora, zmuszając go do ucieczki.

Zbrodnia…

19 października 1984 roku, dokładnie miesiąc po opublikowaniu „Seansów nienawiści” Urbana, zapowiadających „zdychanie upiorów żoliborskiego magika”, zespół kapitana Piotrowskiego uderzył znowu.

Ksiądz Jerzy wracał właśnie z Bydgoszczy, gdzie w tamtejszym kościele p.w. Polskich Braci Męczenników odprawił Mszę świętą, a następnie poprowadził nabożeństwo różańcowe. W drodze towarzyszył mu Waldemar Chrostowski, który zaledwie kilka dni wcześniej wywiózł go szczęśliwie z opałów. Niedaleko Górska ich samochód został zatrzymany przez trzech osobników, podających się za patrol milicji drogowej. W rzeczywistości byli to porucznicy SB Waldemar Chmielewski i Leszek Pękala, dowodzeni przez znanego nam już kapitana Piotrowskiego.

Chrostowski zdołał wyrwać się napastnikom i zbiec. Natomiast księdza Popiełuszkę, skrępowanego i upchniętego w bagażniku, wywieziono w stronę Włocławka. Po drodze esbecy zatrzymywali się kilkakrotnie. Kapłana bito drewnianą pałką (m.in. otrzymał co najmniej 14 ciosów w głowę) oraz pięściami. Oprawcy założyli ofierze na szyję pętlę, przemyślnie połączoną z więzami – każde poruszenie rąk czy nóg powodowało jej zaciskanie się.

Słudzy wojującego ateizmu pastwili się nad wikarym bez opamiętania – potem lekarz dokonujący sekcji zwłok powie zszokowany, że w całej swej karierze zawodowej nie widział takich obrażeń wewnętrznych! Wreszcie Piotrowski, nasyciwszy się zwycięstwem nad bezbronnym, wydał komendę:

– Kamulki do nóg!

Jerzego wepchnięto w wór, obciążony kamieniami. Być może kapłan wciąż jeszcze żył, kiedy oprawcy wtaszczyli ów pakunek na tamę we Włocławku, by zaraz cisnąć go, z kilkunastometrowej wysokości, prosto w toń.

…i kara

Najbardziej zaskakującym aspektem sprawy był fakt, że władze zdecydowały się na wytoczenie procesu bezpośrednim sprawcom zbrodni.

Wraz z Piotrowskim i jego dwoma pomagierami na ławie oskarżonych zasiadł też pułkownik Adam Pietruszka, zastępca dyrektora Departamentu IV MSW. Proces starannie wyreżyserowano, czyniąc z niego kolejny element wojny propagandowej, jaką władze toczyły z Kościołem. Piotrowski miotał oszczerstwa pod adresem kleru, szeroko transmitowane przez telewizję. Przytaczał zmyślone zbrodnie duchownych (np. oskarżył arcybiskupa Ignacego Tokarczuka o kolaborację z Gestapo w czasie okupacji niemieckiej – dopiero po wielu latach kłamca raczył przyznać, że był to wymysł resortu). Natomiast prokurator posunął się do postawienia znaku równości miedzy ekstremizmem oskarżonych a „ekstremizmem” ich ofiary.

7 lutego 1985 roku ogłoszono wyrok. Piotrowski i Pietruszka zostali skazani na 25 lat więzienia, Pękala na 15, Chmielewski na 14 lat. Proces nagłośniono propagandowo jako przejaw PRL-wskiej praworządności. Po cichu zaś skracano wyroki, a skazanym zapewniano specjalne warunki odbywania kary. Ostatecznie Chmielewski opuścił celę już po 4 i pół roku odsiadki, Pękala po 5, Pietruszka po 10, a Piotrowski po 15 latach. Faktycznie przebywali za kratami jeszcze mniej, jako że korzystali z licznych zwolnień. Piotrowski w więzieniu otrzymał płatną fuchę drukarza, a na przepustkach dorabiał jako korepetytor matematyki.

Specjalne traktowanie morderców kontynuowano także w czasach Trzeciej Rzeczypospolitej. Tylko w okresie od marca 1991 do sierpnia 1994 roku Piotrowski spędził na przepustkach i bezdozorowych widzeniach poza terenem zakładu karnego aż 203 dni i 6 godzin, następnie przez 265 dni korzystał z przerwy w odbywaniu kary, a po powrocie do celi w okresie od marca 1995 do sierpnia 2001 roku wykorzystał kolejnych 225 dni zwolnień.

Błądząc we mgle

Mało kto wierzył, że grono winnych ogranicza się do czterech skazanych.

Same władze rozpowszechniały poprzez swą agenturę plotki o „spisku twardogłowych komunistów” przeciw „umiarkowanej linii” generała Jaruzelskiego. Teza zyskała wielu zwolenników, także wśród części hierarchii kościelnej, o czym agentura meldowała z satysfakcją.

Jaruzelski, jak się zdaje, zrazu rzeczywiście był skłonny oskarżyć swego potencjalnego rywala, generała SB Mirosława Milewskiego, członka Biura Politycznego i sekretarza KC PZPR – o „polityczną, a może i osobistą odpowiedzialność” za uprowadzenie księdza. Jednakże mógł to być jedynie element walki między partyjnymi koteriami. Ostatecznie Milewskiego odsunięto od ważnych stanowisk i wysłano na emeryturę, nie stawiając mu żadnych zarzutów.

Na przestrzeni lat pojawiło się mnóstwo teorii, niektóre o niewątpliwie esbeckim rodowodzie. Głoszono, że księdza zamordowała… „Solidarność” i kler (zapewne chcąc rzucić cień na nieskalany wizerunek władz PRL…); że uprowadzenia i mordu dokonał wywiad zachodni, zainteresowany destabilizacją kraju; że grupa Piotrowskiego przekazała porwanego innemu zespołowi esbeków, albo też oddziałowi GRU, bądź KGB, albo dostarczyła go na teren sowieckiej jednostki wojskowej.

Spekulowano, że ksiądz był przetrzymywany i torturowany przez kilka dni – ponoć jacyś świadkowie widzieli, że w nocy z 25 na 26 października 1984 roku „ktoś” wrzucał do Wisły „coś podobnego do ciała ludzkiego”. Bądź, że zwłoki znaleziono wcześniej, niż to podano oficjalnie.

Pojawiło się też absurdalne twierdzenie, jakoby zamiarem Piotrowskiego była jedynie chęć „dokuczenia” (!) kapłanowi; że dopiero podczas porwania „sprawy wymknęły się spod kontroli”. Dwa worki z kamieniami, przygotowane przez oprawców do zatopienia zwłok Popiełuszki i jego kierowcy, rzekomo miały posłużyć „tylko do zamaskowania miejsca ukrycia księdza”. Autorzy tego scenariusza całkowicie zignorowali wcześniejszą próbę „dokuczenia”, polegającą na sprowokowaniu katastrofy samochodowej.

Niektórzy oskarżali o współudział w spisku kierowcę wikarego. Przekonanie o współpracy Waldemara Chrostowskiego z SB wyraził w roku 2006 prezes IPN Janusz Kurtyka. Wszakże trzy lata później prof. Jan Żaryn stwierdził, że w archiwach nie ma żadnych dowodów na agenturalność kierowcy. Jest prawdą, że bezpieka nadała Chrostowskiemu kryptonim „Desperat”, ale – wbrew różnym dezinformacjom – nie był to pseudonim TW (tajnego współpracownika). Chrostowski został zakwalifikowany jako ZO (zabezpieczenie operacyjne) – co mogło oznaczać zarówno szpicla, jak i osobę inwigilowaną. Sceptycy podkreślali, że gdyby Waldemar Chrostowski był uczestnikiem spisku, to zgodnie z mafijnymi regułami gry jego mocodawcy zadbaliby o zatarcie śladów, szybko usuwając podwykonawcę zbrodni ze świata żywych.

Niestety, obok rzetelnych badaczy, sumiennie oddzielających twarde fakty od własnych hipotez, nie brakło też osób, które na podstawie strzępów informacji próbowały formułować sensacyjne i daleko idące wnioski, w dodatku przedstawiając swe domysły jako dowiedzione pewniki. Następstwem tego był pogłębiający się informacyjny chaos, korzystny tylko dla autorów zbrodni. Jeśli dodamy, że służby specjalne traktują działania dezinformacyjne jako jedną ze swych podstawowych metod pracy (na przykład podsuwając spreparowane materiały skaptowanym bądź naiwnym dziennikarzom), wówczas łatwiej zrozumieć, czemu okoliczności wielu esbeckich niegodziwości wciąż spowija mrok.

„To nie my, to Ruscy!”

Niezależnie od intencji autorów przytoczonych hipotez, wypada zauważyć, że niektóre z nich w sposób oczywisty współgrały z wysiłkami PRL-owskich służb, próbujących odsunąć podejrzenia od Jaruzelskiego.

Przecież twardogłowi komuniści nie mogliby spiskować przeciw I sekretarzowi KC PZPR ot tak, bez zezwolenia Moskwy. A jeśli uznamy, że do zamordowania księdza Popiełuszki musieli pofatygować się do naszego kraju agenci sowieccy, to tylko patrzeć, aż tłum esbeków zakrzyknie ze świętym oburzeniem: „To nie my, to Ruscy!”, i zażąda rehabilitacji Piotrowskiego i jego ferajny.

Przeciwstawianie „patriotycznych polskich komunistów” (którzy „chcieli dobrze, ale nic nie mogli”) złym Sowietom ma u nas długą tradycję. Chyba każdy dorastający w okresie PRL słyszał przekazywane z ust do ust plotki o przebranych w polskie mundury żołnierzach sowieckich, jakoby tłumiących wystąpienia w Poznaniu i na Wybrzeżu.

– Bo przecież Polak nie mógłby strzelać do Polaka! – bajdurzyli egzaltowani rodacy. W rzeczywistości było wielu takich, co mogli strzelać – i strzelali, wcale nie oszczędzając amunicji.

W latach 90. próbowano uwolnić od odpowiedzialności zomowców winnych masakry w kopalni „Wujek” (1981), wskazując jako sprawców „tajną grupę KGB” (bądź czechosłowackiej StB). Uaktywniły się też kręgi usiłujące wybielić generała Jaruzelskiego, forsujące dość karkołomną tezę, iż wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku było akcją wymierzoną w… zakusy Kremla; miało bowiem ocalić nasz kraj przed jakoby niechybną sowiecką interwencją.

Wypada zapytać: w jakim celu Moskwa miałaby wikłać się w interwencję, skoro pacyfikację naszego kraju przeprowadzili sprawnie „polscy towarzysze”? Z jakiej racji „tajne grupy KGB” masakrowałyby strajkujących, kiedy z ochotą czyniło to ZOMO? I wreszcie po co Łubianka uruchamiałaby swoje zespoły skrytobójców, jeżeli na miejscu było dość pachołków z SB?

Casus Becket

Wszystko to oczywiście nie oznacza, że sowieckiego udziału w spisku być nie mogło. W świecie tajnych służb trudno wykluczyć cokolwiek.

Jednakowoż możliwe jest znacznie prostsze wytłumaczenie. Generał Jaruzelski domagał się od podwładnych „uciszenia” księdza. W dniu 13 września 1984 roku miał podobno zwrócić się do Kiszczaka słowami:

– Załatw to, niech on nie szczeka!

Niewątpliwie żądania generała przekazywano służbom. Od czasów słynnej kwestii króla Henryka II skonfliktowanego ze św. Tomaszem Becketem („Czy ktoś mnie uwolni od tego klechy?”) tyrani mają zwyczaj wypowiadania swych życzeń w formie zawoalowanych rozkazów, które potem przedstawiają jako niewinne figury retoryczne.

Jednak nawet w przypadku, gdyby lista morderców ograniczała się do czterech skazanych sprawców, nawet gdyby okazali się oni tylko nadgorliwcami, którzy błędnie odczytali intencje zwierzchników – wcale nie umniejsza to winy systemu i nie zdejmuje odpowiedzialności z władz PRL. Mordercy skazani w procesie toruńskim byli ideowymi komunistami. To służba w SB, panująca tam atmosfera, intensywna indoktrynacja sprawiły, że Grzegorz Piotrowski – który niewiele lat wcześniej przysięgał żonie przed ołtarzem, który kiedyś gorąco modlił się do Boga o ocalenie chorej matki – stał się ateistycznym fanatykiem nienawidzącym Kościoła.

Co więcej, Piotrowski i jego wspólnicy mieli prawo spodziewać się bezkarności. Na przestrzeni trzech lat przed porwaniem księdza Jerzego podwładni Jaruzelskiego i Kiszczaka zamordowali kilkadziesiąt osób, a sprawcom nie spadł włos z głowy. Bywało, jak w Katowicach i Lubinie, że zomowcy strzelali do ludzi jak do kaczek, z bezpiecznej odległości kilkudziesięciu, a nawet kilkuset metrów – a potem uniewinniano ich jako działających w samoobronie. Kiedy w stołecznym komisariacie MO milicjanci zakatowali na śmierć maturzystę, aparat bezpieczeństwa uknuł wielką intrygę, aby winę przypisać sanitariuszom i lekarzom.

Esbecy Piotrowskiego nawet po skazaniu korzystali z ochrony władz, które łagodziły im wyroki. A w PRL zarządzanej przez Jaruzelskiego i Kiszczaka „nieznani sprawcy” nadal zabijali ludzi.

Zdradzony

Bolesny był fakt, że Ksiądz Jerzy za życia spotykał się z niechęcią również w środowisku kościelnym. Niektórzy hierarchowie zżymali się, że jakiś prosty wikary przeszkadza im w przyjaznym „dialogowaniu” z komunistami.

Opozycja solidarnościowa z zapałem „zagospodarowała” męczeństwo księdza. W większości były to inicjatywy szczere, ale po latach trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórzy dysydenci traktowali żoliborskiego kapłana instrumentalnie, niczym pionka w ich wielkiej grze. Oto bowiem po zawarciu porozumienia z komunistami w 1989 roku część opozycyjnych liderów zaczęła łasić się do niedawnych oprawców.

Adam Michnik, który niegdyś, wedle opinii Urbana miał „dzwonić ogonem na czarnych mszach Popiełuszki”, teraz żądał od Polaków, aby „odpieprzyli się” od Jaruzelskiego, ogłosił publicznie Kiszczaka „człowiekiem honoru” i bez żenady przyznawał się do wódczanej fraternizacji z Urbanem:

– Uważam, że komentarze polityczne i analizy Urbana są bardzo interesujące. A Urban jest uroczym rozmówcą i ma najlepszą whisky, jaką piłem w życiu i z niej nie zrezygnuję.

Pamięć o Księdzu Jerzym i innych Męczennikach czasu komuny nagle zaczęła przeszkadzać złotoustym demokratom.

Andrzej Solak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij