Wprowadzenie do meksykańskiej konstytucji parytetu płci spowodowało nie tylko idealnie równy podział miejsc na listach wyborczych między kobietami i mężczyznami, ale i zaskakujący wzrost popularności transseksualizmu. Oczywiście – zgodnie z kanonami politycznej poprawności – pytania o autentyczność takich nagłych „zmian płci” nie są na miejscu. Postęp został więc pokonany przy użyciu jak najbardziej postępowych środków.
W tym roku w Meksyku odbędą się zarówno wybory parlamentarne jak i stanowe. Tymczasem już od roku 2019 obowiązuje przepis, zgodnie z którym na listach partyjnych podział miejsc między kobietami i mężczyznami musi być równy, czyli wynosić dokładnie 50 proc.
Postępowy prawodawca nie przewidział jednak sytuacji, w której do walki o głosy staną „transseksualne kobiety”. A z komitetu Force for Mexico takich kandydatów zgłoszono aż 18. Wszystko po to, by – jako mężczyźni – nie zostali wykluczali z walki o mandaty. Teraz, gdy są już „trans-kobietami”, nie grozi im dyskwalifikacja.
Wesprzyj nas już teraz!
Nie obeszło się jednak bez (transfobicznej?) krytyki – i to z zaskakującej strony. Na polityków startujących jako „transseksualne kobiety” gromy posypały się ze strony środowisk wyznających ideologię gender.
Dyskryminowani słownie kandydaci w wyborach znaleźli jednak obrońcę w postaci prezesa jednej z postępowych partii, który na antenie meksykańskiej telewizji bronił ich niespodziewanej „zmiany płci”. Luis Vargas stwierdził, że „kwestia trans” jest złożona, a społeczność: różnorodna. Nikogo zaś wykluczać nie można.
Marcial Padilla, dyrektor promującej wartości rodzinne organizacji ConParticipación, stwierdził, że w tej sytuacji sprawdza się powiedzenie o wężu gryzącym własny ogon. – Wreszcie ideologia gender, będąca przedmiotem subiektywnego pomieszania i chaosu, sama osiąga punkt krytyczny, kiedy interesy finansowe, polityczne lub inne mogą ukazać jej kłamstwa i zamęt, jaki powoduje – stwierdził.
Źródło: dorzeczy.pl / catholicnewsagency.com
MWł