Po frapującym obrazie o życiu Maksymiliana Kolbe reżyser Michał Kondrat zaproponował widzom „Miłość i Miłosierdzie”. To kolejny film o świętej osobie, której zasłużona sława wyszła z kraju nad Wisłą i sięga już krańców globu. Otrzymaliśmy jednak coś więcej niż tylko hagiografię siostry Faustyny Kowalskiej – również niezwykłą, dramatyczną historię jej duchowego przewodnika, księdza Michała Sopoćki oraz zarys dziejów kultu Bożego Miłosierdzia według wizji polskiej zakonnicy.
W naszych kinach możemy obejrzeć już obraz, w którym Michał Kondrat rozwija formułę tak udanie zastosowaną w „Dwóch Koronach”, notabene dostępnych od niedawna na płytach CD. Połączenie scen fabularnych i dokumentalnych wzmacnia w widzach „Miłości i Miłosierdzia” bezpieczne poczucie autentyczności tych pierwszych gdyż „czysta” fabuła pozwala reżyserowi na więcej swobodnych interpretacji i odchodzenie od ścisłej faktografii. Tutaj starannie odmalowane epizody z dziejów kultu Bożego Miłosierdzia ukazane w scenach aktorskich udanie korespondują z wywiadami, świadectwami, z prezentacją materialnych świadectw dotyczących historii cudownego obrazu oraz związanych z nim postaci.
Wesprzyj nas już teraz!
Z obsadą reżyser trafił w dziesiątkę. Jak sam słusznie ocenił, czas poświęcony na castingi nie poszedł na marne. Wybrał aktorów zdolnych wykreować role wyraziste i wiarygodne, co najistotniejsze było w przypadku dwóch czołowych postaci. Kamila Kamińska i Maciej Małysa spisali się znakomicie. Filmowa Faustyna to oddana kontemplacji Boga mistyczka a przy tym kobieta silna, twardo chodząca po ziemi, świadoma swego powołania i bezgranicznie mu wierna. Ksiądz Sopoćko z „Miłości i Miłosierdzia” jest z kolei po ojcowsku rozważny i konkretny. Trafił swój na swego – z początku nieco zdystansowani, szybko przekonują się, że ich serca lgną w jednym kierunku, czyli ku ołtarzowi z Najświętszym Sakramentem. Oboje ciągle wsłuchani w wolę Niebieskiego Ojca pokazują nam piękno i głębię życia konsekrowanego oraz – na skromną, bo tylko filmową miarę – wzory osób duchownych. W każdych czasach byłoby to dużą wartością, a co dopiero dzisiaj…
Jak przypominają twórcy, przełomową dla powołania przyszłej świętej okazała się wizja umęczonego Pana Jezusa, którego Helena (Faustyna) spotkała podczas tanecznej zabawy w łódzkim parku. Spojrzenie w oczy cierpiącego Zbawiciela w cierniowej koronie i Jego krótkie pytanie: „Długo jeszcze zwodzić mnie będziesz?” każdy z nas mógłby odnieść także do siebie. Dziewczyna po prostu obróciła się na pięcie i w jednej chwili pozostawiła za sobą całe dotychczasowe życie żeby pójść za swoim Boskim Oblubieńcem. Nie oznaczało to w tym przypadku odwrócenia się od grzechu, zerwania z nałogiem czy inną złą skłonnością. Był to radykalny zwrot ku życiu w pełni zgodnemu z wolą Boga. Poszukiwanie tej woli stało się odtąd dla Heleny głównym życiowym celem i – niczym winda w wysokościowcu – wyniosło ją na wyżyny świętości.
Mamy okazję obejrzeć obraz żywy (tak jak i sam „Dzienniczek”, który jak płomień rozchodzi się po świecie), i to w kilku wymiarach.
Po pierwsze, film powstał głównie dlatego, że zapiski zakonnicy-mistyczki są od lat bardzo ważną książką dla reżysera, podobnie zresztą jak dla milionów ludzi na różnych kontynentach. To lektura zdolna poruszać, niepokoić i stale nawracać – gdy tylko sięgamy po nią możliwie często, choćby zaledwie dla kilku zdań.
W czasach nihilizmu, chaosu, pomieszania pojęć potrzebujmy też często przywoływać elementarne, a zarazem najważniejsze prawdy wiary, na przykład o dziejach zbawienia i rzeczach ostatecznych, które czekają nas po śmierci. Podstawowa wiedza religijna, dla nieco starszych pokoleń będąca po prostu wyniesionym z dzieciństwa składnikiem duchowego DNA, dzieciom i młodym ludziom sprawia dziś więcej problemów. I taką „katechizmową” przysługę wyświadcza już na wstępie filmu wychowankom popkultury Michał Kondrat z ekipą.
Już dzisiaj można się spodziewać, że ich najnowszy utwór trwale zwróci uwagę wielu widzów na oryginalny wizerunek Pana Jezusa Miłosiernego, namalowany przez prof. Eugeniusza Kazimirowskiego według wskazówek świętej Faustyny. Po latach zapomnienia został on odrestaurowany na początku naszego stulecia. Przywrócenie pierwotnego wyglądu dzieła przyczyniło się do niezwykłego odkrycia. Otóż uwieczniona przez artystę postać Pana Jezusa przy zachowaniu odpowiednich proporcji pokrywa się z kształtem sylwetki odtworzonej na podstawie Całunu Turyńskiego oraz chusty z Oviedo.
Dzięki wartościowemu na wielu poziomach filmowi konfrontujemy też własną ufność wobec Opatrzności ze świadectwami ludzi, którzy Bożego Miłosierdzia doświadczyli w sytuacjach granicznych. Czasem takich właśnie ekstremalnych doświadczeń potrzebujemy, by praktykować wiarę nie siłą przyzwyczajenia albo konwenansu, ale zwrócić się ku Ojcu z potrzeby i głębi serca.
Bardzo trudno przejść obojętnie obok historii, które przybliża nam reżyser w końcowych scenach. Jeśli czegoś brakuje w tym pięknym obrazie, to poświęcenia więcej uwagi nie tylko wymiarowi indywidualnemu Miłosierdzia, lecz również Koronce oraz innym elementom tego kultu widzianym jako ratunek dla świata pogrążonego w nieprawościach. Wymiar wynagrodzenia i przebłagania za winy, przywołany we wspomnieniu II wojny światowej oraz wstrząsającym widoku zrównanej z ziemią Warszawy, domaga się silnego akcentu gdy mówimy o Miłosierdziu Bożym według natchnionych wizji świętej Faustyny. Grzeszne szaleństwo, w jakim coraz szybciej zatraca się ludzkość, a także słuszna kara za nie, mogą ustąpić wobec tego ostatecznego argumentu, o którym mówiła w filmie siostra Teresa de la Fuente ze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Czy bowiem Bóg Ojciec odmówi nam ratunku gdy w godzinę Męki Syna odwołamy się do Jego Krwi za nas przelanej?
Roman Motoła
„Miłość i Miłosierdzie”, scen., reż. Michał Kondrat, zdjęcia Michał Pastewka, Jan Sobierajski, scenografia Alicja Bożena Patyniak-Rogozińska, muzyka Szymon Kusior. Wykonawcy: Kamila Kamińska, Maciej Małysa, Janusz Chabior, Piotr Cyrwus. Prod. Fundacja Filmowa im. Św. Maksymilian Kolbe, Telewizja Polska S. A.
{galeria}