„Święto zakochanych” dzięki perswazyjnej sile mediów i kultury masowej kojarzone jest nawet w tym pokoleniu Polaków, dla których „walentynka” jeszcze do niedawna przywodziła na myśl wyłącznie Walentynę Tiereszkową. Ta sama siła obchody „dnia Świętego Walentego” sprowadziła w dużej mierze do czułostek, które finalnie muszą zakończyć się seksem. Nie będzie odkryciem Ameryki, jeśli powiemy, że odmieniany przez wszystkie przypadki w tym dniu rzeczownik „miłość” to nie zakochanie, a tym bardziej nie seks.
W 1496 r. papież Aleksander VI ogłasza św. Walentego patronem zakochanych małżonków i narzeczonych. Mało kto wie, że jest on również czczony jako patron chorych w przypadkach epilepsji, chorób nerwowych lub opętań. W tym kontekście mogą rozweselić wnioski współczesnych badaczy widzących w stanie zakochania jednostkę chorobową, która ma nawet swój numer: schorzenie sklasyfikowane przez WHO jako pozycja F63.9.
W początkowym okresie „chory” wygląda na zdrowego i może być nawet przyjemny dla otoczenia. Charakteryzuje go nieadekwatnie dobry nastrój i pobudzenie. Zmniejsza się zapotrzebowanie na sen, a człowiek w tym stanie może pracować długo i bez zmęczenia. Wstępne objawy powinny niepokoić, gdy „cierpiący na to schorzenie” odbiera cały świat jako piękny, wszystkich ludzi jako sympatycznych i dobrych a wybraną jednostkę jako ideał. Pewnym tropem w postawieniu diagnozy mogą być zaczerwienienia skóry twarzy, nadmierna potliwość, rozszerzenie źrenic, skoki ciśnienia krwi, zmniejszony apetyt, a co za tym idzie utrata wagi. Od strony medycznej przyczyn tego stanu doszukiwać się będziemy w zmianach w mózgu, które powoduje wydzielanie się fenyloetyloaminy, określanej czasem hormonem miłości. A ten natychmiast powoduje produkcję następnych, czyli dopaminy, to jest hormonu szczęścia, i serotoniny. Zapewne to mając na uwadze, znany neurobiolog prof. Jerzy Vetulani o zakochanych mówił w typowym dla siebie, czyli skandalizującym, tonie jako o „bandzie narkomanów”.
Wesprzyj nas już teraz!
Prawdopodobnie to samo miał na myśli Platon mówiąc, że „miłość jest poważną chorobą psychiczną”. Ale czy rzeczywiście możemy mówić o miłości? Raczej należałoby tu rozgraniczyć między zakochaniem a miłością. Przejście jednego stanu w drugi, choć to nie zawsze następuje, również można wytłumaczyć od strony medycznej: poziom narkotycznej dopaminy opada, połączenia nerwowe nieco słabną, fala uniesień przepływa rzadziej. Okres działania fenyloetyloaminy trwa od półtora roku do maksymalnie czterech lat, z czasem organizm się uodpornia. Zmniejsza się fascynacja i pożądanie seksualne tak charakterystyczne dla tej fazy „choroby psychicznej”.
Przypuszczalnie z tego powodu kultura masowa sprowadziła ten etap miłości do seksu. Weźmy na przykład polecane przez internetowy mainstream na walentynkowe wieczory filmy dla zakochanych. W większości to komedie romantyczne, w których nieodzownie znajdziemy łóżkowe sceny. W licznych poradnikach dotyczących sposobu spędzenia „święta zakochanych”, jakie możemy znaleźć w sieci, nie brakuje wskazówek jak „uatrakcyjnić” spędzony wspólnie czas. Czy w tym samym kluczu pisał William Szekspir w „Hamlecie”, wkładając w usta Ofelii fragment ludowej pieśni: Dzień dobry, dziś święty Walenty. Dopiero co świtać poczyna; Młodzieniec snem leży ujęty, A hoża doń puka dziewczyna. Podskoczył kochanek, wdział szaty, Drzwi rozwarł przed swoją jedyną. I weszła dziewczyna do chaty, Lecz z chaty nie wyszła dziewczyną? Oto jest pytanie! Można się temu wszystkiemu nawet nie dziwić, wszak nic się tak dobrze nie sprzedaje, jak seks, co wykazał w książce pt. „Spent: Sex, Evolution and Consumer Behavior” psycholog ewolucyjny Geoffrey Miller.
Ale zakochanie to jeszcze nie miłość. Pięknym wstępem do miłości, jaka łączy dwoje, jest najczęściej etap zakochania. Nie jest to jednak absolutną regułą. Wspomniany już prof. Vetulani w książkowym wywiadzie udzielonym Marii Mazurek pt. „Neuroerotyka. Rozmowy o seksie i nie tylko” mówił, że jego antenatka opisywała w swoich wspomnieniach, że pokochała męża dopiero z czasem, widząc jego o nią troskę i dobroć. Bo Miłość nieraz rodzi się w wielkim trudzie i zmartwieniu. Seneka Młodszy pisał: „To, co zdobyliśmy z największym trudem, najbardziej kochamy”. Ciekawym odniesieniem może tu być również wiesz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego pt. „Ile razem dróg przebytych?”: Ile w trudzie nieustannym wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń? Ile chlebów rozkrajanych? Pocałunków? Schodów? Książek? Twe oczy, jak piękne świece, a w sercu źródło promienia. Więc ja chciałbym twoje serce ocalić od zapomnienia.
Miłość nigdy nie jest dana człowiekowi jako gotowy produkt, lecz musimy się jej nauczyć. Miłość rozumiana jako dar z siebie, który objawia się w „niewidzialnych” gestach dnia codziennego ma często posmak goryczy rezygnacji i poświęcenia, jakie ktoś ponosi dla drugiej osoby, ale daje też radość płynącą ze świadomości, że kocham z każdym dniem, miesiącem, rokiem coraz bardziej. Od drobiazgów do coraz pełniejszych i bogatszych form. Piękno miłości polega nieraz na ubogich i skromnych środkach, jakimi nieustannie obdarzają się ludzie. Z tego powodu ta miłość, przez tak wielu daremnie dzisiaj poszukiwana, jest odkrywana jako miłość pisana przez duże „M”. Najwłaściwszym odwołaniem do tego typu rozważań będzie zawsze Pawłowy „Hymn o miłości” i jego: Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje […]. Nic dodać, nic ująć.
Ale czy odkryliśmy Amerykę wywodząc, że zakochanie to jeszcze nie miłość? Oczywiście, że nie. Warto o tym jednak przypominać, zwłaszcza że wśród miłosnych wyznań, jakie możemy przeczytać w walentynkowych listach, najczęściej pojawia się zwrot: „KOCHAM CIĘ!”, obok, ale to już rzadziej, „Zgadnij, kto?”.
Anna Nowogrodzka – Patryarcha