– Myślę, że każdy misjonarz jest gotowy na śmierć. Kiedy Arnold Janssen zakładał nasze zgromadzenie, starał się o zgodę Watykanu, żebyśmy mieli czerwone sutanny i pasy. Kuria Rzymska nie zgodziła się na to i mamy czarne habity i pasy. Od wewnątrz pas ma jednak czerwony kolor. W czasie obłóczyn kandydat na misjonarza ma świadomość, że musi być gotowy na męczeństwo i historia misji to potwierdza, zwłaszcza w Afryce, gdzie jest dużo wojen – tak o swoim powołaniu i posłudze opowiedział KAI o. Andrzej Dzida, misjonarz-werbista, pracujący w obozie „Bidibidi” w Ugandzie z uchodźcami z Sudanu Południowego.
O. Dzida w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną wspomina postać siostry Veroniki Terézii Rackovej, zasłużonej zakonnicy, która została zamordowana przez siepaczy komunistycznej Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu. Siostra była położną, a charyzmatem jej działalności była służba kobietom w ciąży. Komuniści dopadli karetkę, w której wracała ze szpitala.
– Przyjeżdżała do naszej parafii, żeby odwiedzić pacjentki w ciąży. Dla tych kobiet najważniejsza była może nie sprawa pomocy, ale to, że ktoś do nich przyjechał i był dla nich. Wszystkich ujmowało jej poświęcanie czasu ludziom. Tutejsi mieszkańcy bardzo to doceniali. S. Weronika miała dar poświęcania uwagi innym. Potrafiła przyjechać karetką do ludzi, udzielić pomocy lekarskiej, poświęcić czas na rozmowę. Przywoziła też nam podstawowe lekarstwa na tyfus, malarię, na gorączkę. W gabinecie pod drzewem mangowca było zawsze bardzo dużo ludzi – wspomina ojciec.
Wesprzyj nas już teraz!
– Była bardzo stanowczą osobą. Umiała bronić matek, dzieci, zapewnić opiekę trędowatym. Mogła wydawać się osobą twardą, ale w środku miała dużo wrażliwości. To była kobieta czynu i konkretnej pracy. Nie traciła czasu na zbędne gadanie. Działała – dodaje.
Czas działalności s. Rackovej to wojna domowa w Sudanie, a strzelaniny pod oknami były na porządku dziennym. W końcu ona sama padła ofiarą agresji komunistów. Okoliczności śmierci wspomina o. Dzida. – W tamten tragiczny dzień, 15 maja 2016 roku, było święto Zesłania Ducha Świętego. To było święto patronalne sióstr, które są służebnicami Ducha Świętego. Po Mszy pojechałem do nich razem z ojcem Romim i bratem Vincentem, żeby wspólnie z nimi świętować. S. Weronika przygotowywała się do urlopu. Miała polecieć do Europy w czerwcu. Bardzo jej zależało, żeby się spotkać ze swoją najstarszą siostrą Pavlą. Tego dnia w klinice nie było położnej. Weronika została sama z personelu medycznego w nocy na dyżurze. Tam od prawie pół roku działała porodówka, ale nie zawsze był tam sprawny sprzęt. Tego dnia przyjechały dwie kobiety z trudnymi porodami. Jednej trzeba było zrobić cesarskie cięcie, druga zaś miała urodzić bliźnięta. Siostra wyjechała z kliniki „Bakhita” z jedną z rodzących do szpitala, który był odległy o 5 km. Wróciła do nas. Nocowałem w tukulu (tradycyjny domek z gliny, kryty suchą trawą) na terenie kliniki sióstr. W nocy słyszałem, że Antonio, jeden ze świeckich wolontariuszy z Włoch, pomagał wyjechać siostrze Weronice karetką. Po raz ostatni słyszałem wtedy jej głos, jak organizowała ten wyjazd. Odwiozła do szpitala „Harvester Hospital” w Yei kobietę z ciążą bliźniaczą. Kiedy wracała drugi raz w ciągu dnia, to już była noc z 15 na 16 maja 2016 roku. Jej ambulans został ostrzelany. To było ok. 1 w nocy. Strzelano do niej z tyłu samochodu i od strony drzwi kierowcy – mówi.
– Około godz.3 w nocy jakiś anonimowy świadek zdarzenia zadzwonił do jednego z księży w kurii diecezji Yei. Ks. Zacharias Angotuwi Sebit, wikariusz generalny diecezji Yei, przyjechał na miejsce strzelaniny. Powiedział później, że ciało siostry było bardzo zmasakrowane, wszystkie wnętrzności były na zewnątrz, ale ona sama jeszcze żyła, choć straciła bardzo dużo krwi. Zdążyła tylko powiedzieć, że nie wie, dlaczego do niej strzelano. Ks. Zacharias szybko zabrał ją do szpitala. Do ataku doszło niespełna kilometr od „Harvester Hospital”, do którego siostra przywiozła kobietę z ciążą bliźniaczą. Lekarze próbowali ją ratować. Operacja trwała 7 godzin. Kiedy przyjechałem do szpitala po porannej mszy razem z siostrami, ona leżała na sali pooperacyjnej. Niestety już nie odzyskała przytomności – kontynuuje.
– W czasie jej pogrzebu mówiono, że jest męczennicą, że zamordowano ją jako siostrę zakonną i lekarkę, gdy pojechała ratować życie dwóch rodzących kobiet i trójki dzieci. Sąd państwowy stara się dowiedzieć, co kierowało żołnierzami, którzy do niej strzelali – relacjonuje rozmówca KAI. – Ludzie i my uważamy ją za męczenniczkę. Ufamy, że będzie się wstawiać za Sudanem Południowym, że nastanie pokój w tym kraju. Mamy nadzieję, że w przyszłości zostanie również ogłoszona patronką Sudanu Południowego, tak jak św. Józefina Bakhita jest patronką Sudanu. One są już w jakiś sposób złączone, ponieważ s. Weronika pracowała w klinice „Bakhita”. Razem ze św. Danielem Combonim będą nas wspierać – dodaje.
Duchowny odpowiada również na pytanie, czy śmierć jest wpisana w ryzyko bycia misjonarzem. – Myślę, że każdy misjonarz jest na to gotowy. Kiedy Arnold Janssen zakładał nasze zgromadzenie, starał się o zgodę Watykanu, żebyśmy mieli czerwone sutanny i pasy, ale Kuria Rzymska nie zgodziła się na to. Mamy czarne habity i pasy. Od wewnątrz pas ma jednak czerwony kolor. W czasie obłóczyn kandydat na misjonarza ma świadomość, że musi być przygotowany na męczeństwo. Historia misji potwierdza taką możliwość, zwłaszcza w Afryce, gdzie jest dużo wojen.Jeśli ktoś się zgadza na misje w Sudanie Południowym, w kraju, w którym panuje anarchia, to jest duże prawdopodobieństwo, że coś może się zdarzyć. S. Weronika pracowała do końca, oddając życie za innych, za dwie mamy i trójkę dzieci. To było uwiecznieniem jej posługi. Pracowała wśród trędowatych, wśród dzieci, matek – wśród odrzuconych, pozostawionych samym sobie – wspomina.
Źródło: KAI