„Standardowe” narkotyki tracą w Polsce popularność. Nie dają już satysfakcji zmęczonym wielogodzinną harówką pracownikom korporacji, psychofanom zdrowego jedzenia czy snobistycznym entuzjastom obcych wierzeń. Media donoszą o nowym w nadwiślańskiej rzeczywistości specyfiku. To ayahuasca. Narkotyk proponowany przez samozwańczych czarowników pozwalać ma na kontakty z duchami oraz wywoływać… wymioty.
Wedle oficjalnej, racjonalistycznej narracji, ayahuasca to „dopalacz”. Jak pisze na łamach „Newsweeka” Wojciech Cieśla, pozwala on na wychodzenie z ciała, podróżowanie poza siebie i uruchamianie nieznanych sił. Do mózgu trafiają niebezpieczne substancje mogące wyrządzić trudne do przewidzenia szkody.
Wesprzyj nas już teraz!
Narkotyk pochodzi z puszczy amazońskiej. Sporządzenie go samodzielnie przez mieszkańca Polski jest, delikatnie mówiąc, utrudnione. Dlatego konieczna jest znajomość z „szamanem”. Samozwańczy szamani z Peru, ale czasem też z Polski, nie tylko ułatwiają zdobycie preparatu, lecz także interpretują wizje uczestników sesji. Substancje z jakich składa się preparat są często nielegalne. Jednak „szamani” znają sposoby na obejście prawa, modyfikując skład substancji. I tak mało kto się zorientuje.
Narkotyk to dla wielu sposób na „oczyszczenie” – informuje „Newsweek”. Owe „oczyszczenie” bywa rozumiane całkiem dosłownie. Niezbędnym atrybutem uczestnika „sesji” konsumentów brązowego płynu jest miska do wymiotowania. Wydalanie w ten sposób pokarmu zdaje się być elementem „oczyszczenia”. Chciałoby się rzec – każdy ma takie oczyszczenie na jakie zasługuje. Grzeszny człowiek potrzebuje ulgi, a po odrzuceniu Bożego Miłosierdzia szuka jej w inny, tyleż dziwny, co obrzydliwy sposób.
W sesjach uczestniczy od kilkunastu do dwudziestu kilku osób. Są wśród nich młodzi wykształceni z wielkich miast, a także najróżniejszej maści specjaliści od zdrowego żywienia czy religii Wschodu. Podawany zazwyczaj w plastikowych butelkach płyn konsumują pod przewodnictwem „szamanów”.
Duchowa śmierć
Na stronie ayahuasca.net.pl czytamy o „bogini (g)AYA”. To od niej pochodzi nazwa specyfiku. Twórcy przedstawiają ją jako należącą do panteonu bóstw. Jej „domeną” jest tworzenie i ożywianie świata materialnego, a także wpływ na pory dnia i roku oraz ludzkie losy. „My, ludzie, jako dzieci Ziemi mamy dostęp do tych samych częstotliwości, co ONA i w najbliższym czasie – podobno – mamy je osiągnąć. Z jej pomocą możemy odkryć, że też jesteśmy bogami, tylko… zapomnieliśmy o tym” – czytamy na prowadzonej przez „szamankę” Aldonę Mironski stronie.
„Szamanka” ubolewa nad zaliczeniem substancji do grupy narkotyków I-N – najbardziej niebezpiecznych, na równi z heroiną. Pisze, że jej teksty nie mogą zostać uznane za namawianie do konsumpcji nielegalnych substancji. W te quasi-prawne notki oczywiście trudno uwierzyć w świetle publikowanych tam treści.
Policzek wymierzony Stwórcy
Za używanie tej substancji można nie tylko trafić do więzienia, ale także w jeszcze gorsze miejsce. Tego typu praktyki stanowią bowiem jawną kpinę wobec Pierwszego Przykazania. Pośrednio przyznaje to sama „szamanka” pisząc o blokadach utrudniających związane z ayą przeżycia. Do tych blokad zalicza „obietnice wierności jednemu Panu, śluby czystości i cnoty, milczenia lub posłuszeństwa, deklaracje wiary w jednego tylko Boga i tylko w jeden sposób”, złożone w „poprzednich inkarnacjach” (sic!).
Moda na ayahuasca jest więc jeszcze gorsza, niż moda na najtwardsze nawet narkotyki, znane Polskim organom ścigania już wcześniej. Te wprawdzie również są niebezpieczne dla ciała, ale zażywający je nie dopuszczają się bałwochwalstwa. Konsumpcja „aya” to wyraźny powrót do prymitywnych wierzeń pogańskich przez ludzi uważających się za nowoczesnych obywateli świata. To wreszcie wystawianie swej duszy na śmiertelne niebezpieczeństwo w imię iluzji.
Źródła: newsweek.pl / ayahuasca.net.pl
mjend