„Nie ma się czego bać. Przecież na koniec o wszystkim decyduje sąd – tak argumentowali obrońcy wprowadzenia do Kodeksu karnego zapisów o mowie nienawiści. (…) Kto twierdzi, że nie ma się czego bać, albo udaje, albo nie rozumie, że z tych przepisów wynika nie tyle nawet cenzura, co zatrważająca autocenzura, znana również jako efekt mrożący”, pisze na łamach tygodnika „Idziemy” Łukasz Warzecha.
Na czym polega „efekt mrożący”? Na tym, że obywatele, obawiając się nie wyroku, ale samego oskarżenia, postawienia przed prokuratorem, śledztwa, stanięcia przed sądem – zaczynają sami cenzurować swój język, wypowiedzi, opinie. „Ten efekt świetnie widać na Zachodzie i o wywołanie identycznego skutku chodzi projektodawcom przegłosowanych przepisów. To realizacja Roku 1984 Orwella w praktyce: kontrola nie jest już nawet potrzebna, bo działa samokontrola i samocenzura”, wyjaśnia publicysta.
Zdaniem eksperta programu „Prawy Prosty PLUS” na antenie PCh24 TV nawet gdyby umarzane było ostatecznie 99 proc. śledztw w sprawie „mowy nienawiści”, to i tak efekt mrożący wystąpi. „Mało kto będzie miał chęć znosić przesłuchanie czy przeszukania – bo przecież prokuratura może wysłać policję w celu zabezpieczenia dowodów, a to może oznaczać utratę telefonu, komputera i innych narzędzi pracy na wiele miesięcy, o dostępie służb do całej zawartej tam treści nie mówiąc”, czytamy.
Wesprzyj nas już teraz!
„Że takie rzeczy by się działy, to sprawa więcej niż pewna. Konstrukcja przepisów zawartych w artykule 257 Kodeksu karnego umożliwia złożenie doniesienia każdemu – nie tylko temu, kogo dotyczyły wypowiadane słowa. To zaś oznacza, że grupy lewicowych aktywistów po wejściu w życie tych przepisów zaczną zajmować się wyłącznie tym właśnie: wyszukiwaniem przypadków, które będą mogły zgłaszać do prokuratury. Nie chcę być złym prorokiem, ale obawiam się, że nastąpi zalew takich przypadków”, podsumowuje Łukasz Warzecha.
Źródło: tygodnik „Idziemy”
TG