1 lipca 2014

Msza trydencka – za gestami i symbolami kryje się bogactwo Kościoła

W dawnym rycie łatwiej jest celebransowi pozostać jakby niewidocznym dla ludu, by cała uwaga skupiła się na Sakramencie, w którym Bóg przychodzi do swojego Kościoła – mówi dla portalu PCh24.pl ks. Mariusz Drygier, diecezja opolska, doktorant historii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

 

Często funkcjonuje mit, że Msza trydencka „podoba się” jedynie osobom starszym, które pamiętają jeszcze czasy przed soborem. Tymczasem jest Ksiądz jednym z wielu kapłanów, którzy przełamują ten stereotyp. Czy młodego księdza może interesować ryt trydencki?

Wesprzyj nas już teraz!


Mit ten rzeczywiście funkcjonuje w umysłach wielu ludzi, ale chyba tylko wyłącznie tych, którzy nigdy nie pofatygowali się, by choć raz wziąć udział we Mszy Świętej w jej starej formie. Kościół wówczas bywa wypełniony przede wszystkim studentami, młodymi rodzinami i ludźmi w średnim wieku. Osoby starsze, paradoksalnie, stanowią zdecydowaną mniejszość. Podobnie chyba jest wśród celebrujących kapłanów. Człowieka z natury ciągnie do swojego, do korzeni – jak wilka do lasu. Człowiek chce wiedzieć kim jest i skąd jest. A ryt trydencki to nasze korzenie, to część tego świata, który zrodził „dziś” naszego Kościoła. Tak, myślę, że młodego księdza może interesować ryt trydencki – właśnie dlatego, że pogłębia on świadomość tego, kim się jest, i pokazuje etap drogi, jaką katolickie kapłaństwo i Ofiara Eucharystyczna przeszły zanim po dwudziestu wiekach trafiły w jego ręce. A to pomaga bardziej zachwycić się tymi wielkimi darami.

 

A czy nie jest tak – jak sądzą niektórzy – że jest to pogoń za wyidealizowanym światem, którego nigdy w rzeczywistości nie było?


W pewnym sensie całe chrześcijaństwo jest ukierunkowane na jakiś wspaniały, obiecany nam świat, którego dotąd nikt nie widział, a którego oczekujemy z nadzieją. W takim ujęciu Msza trydencka, zresztą podobnie jak każda inna, nie tylko nie dezorientuje, ale doskonale wyraża podstawowe pragnienia chrześcijanina.

A że Msza trydencka jest dziś być może celebrowana z większą pieczołowitością, dokładnością, niż kiedykolwiek? To byłby tylko powód do radości i duszpasterski sukces Kościoła. Bo przecież w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi, by wiernych prowadzić do coraz głębszego rozumienia wiary i umiłowania Eucharystii, będącej szczytem życia kościelnego. Oby ten sukces udało się rozciągnąć na wszystkie wspólnoty, parafie i cały Kościół.

 

Kiedy zaczęło się Księdza zainteresowanie starą Mszą?


Jako ministrantowi sprawy liturgii zawsze były mi bardzo bliskie. Pod koniec liceum przypadkowo trafiła w moje ręce książka na temat starej formy Mszy. Zaintrygowało mnie to. Dotąd nie wiedziałem, że kiedykolwiek celebrowano Mszę inaczej niż obecnie. Ale był to kamień zapowiadający lawinę. Rozpocząłem od intensywnej nauki języka łacińskiego, potem poszukiwanie literatury, pomocny był naturalnie Internet. Zainteresowanie rosło powoli, ale konsekwentnie, choć nie bez kryzysów. Dojrzewało prawie dziesięć lat, nim doszło do pierwszej celebracji.

 

Czy spotkał się Ksiądz kiedykolwiek bezpośrednio z negatywnym nastawieniem do Mszy trydenckiej?


Jeśli już mówić o negatywnym nastawieniu, to chyba przede wszystkim trzeba by wskazać na brak woli zrozumienia ze strony niektórych, że dla wielu wiernych ta rzekomo przestarzała forma Mszy jest optymalna w ich obcowaniu z Bogiem, harmonizująca z ich duchowością. Szczerze mówiąc dziwi mnie taka postawa nieakceptacji, zwłaszcza, że żyjemy w czasach ogromnej tolerancji wobec różnych innych sposobów przeżywania Ofiary Eucharystycznej, czasami nieco egzotycznych, a bywa że i balansujących na granicy uszanowania jej godności.

 

Święcenia kapłańskie otrzymał Ksiądz w 2010 r. Kiedy odprawił Ksiądz po raz pierwszy starą Mszę?


Było to w sierpniu 2012 roku. Chwilowa niedostępność miejscowego duszpasterza zmusiła wiernych do rozejrzenia się za zastępcą. Poszukiwania odbywały się w trakcie pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. Ministranci znaleźli mnie przysłani przez zaprzyjaźnionego kapłana, który poinformował ich, że umiem posługiwać się łaciną. Ich prośba była dla mnie zaskoczeniem, ale jednocześnie szansą na spełnienie skrytego marzenia, o którym dotąd myślałem, że jest całkowicie nierealne. Nie mogłem się nie zgodzić.

Interesujące jest to, jak powoli Pan Bóg przygotowywał mnie na to wydarzenie. Kilka miesięcy wcześniej w parafii, gdzie posługiwałem jako wikariusz, zgłosiła się rodzina z prośbą o chrzest dziecka w nadzwyczajnej formie. Proboszcz wydelegował mnie do tego zadania. Zaczęło się poszukiwanie w zamkniętych od czterech dziesięcioleci szafach starych ksiąg, wnikliwa analiza rubryk, konsultacje, zadziwienie nad bogactwem symboliki i głębią zapomnianych już tekstów modlitw. Z zazdrością również przeglądałem wtedy monumentalne wydanie „Missale Romanum”, żałując, że ono na zawsze dla mnie pozostanie niedostępne. Moment chrztu przeżyłem w poczuciu pewności, że to jednocześnie pierwszy i ostatni obrzęd, jaki odprawiam w tradycyjnej formie. Rychło się przekonałem, jak bardzo się wtedy myliłem.

 

Jakie zaskoczenia – a może i rozczarowania? – łączyły się z odprawieniem pierwszej Tridentiny?


Pierwsze zaskoczenie związane było z zewnętrzną stroną obrzędów: niespodziewany ogrom gestów, nieraz drobnych, szczegółowych ruchów. Wszystko wydawało się przytłaczające i nie do zapamiętania. Na szczęście było to tylko błędne pierwsze wrażenie. Gdy się ze zrozumieniem przekroczy próg przestrzeni gestów i symboli, wchodzi się w niesamowicie bogaty świat, który każdym drobiazgiem opowiada chwałę Boga i precyzyjnie wyraża wiarę Kościoła. Jednocześnie podejrzewam, że jest to właśnie ta granica, która dla wielu kapłanów Mszę trydencką czyni trudną i niezrozumiałą. Potrzeba determinacji i sporego wysiłku woli, by przebić się przez to pierwsze wrażenie i się nie zniechęcić.

Dokonałem też paradoksalnego odkrycia: choć Msza Święta według nowego mszału jest łatwiejsza do odprawienia pod względem technicznym, jest trudniejsza pod względem właściwego przeżycia dla kapłana – tak jest przynajmniej w moim przypadku. Stara Msza ułatwia ukrycie się kapłana dla wyeksponowania Ofiary Chrystusa. W dawnym rycie łatwiej jest celebransowi pozostać jakby niewidocznym dla ludu, by cała uwaga skupiła się na Sakramencie, w którym Bóg przychodzi do swojego Kościoła. Nowy obrzęd, w moim odczuciu, na tym polu wymaga od kapłana więcej pracy nad pokorą, by skupiać uwagę zgromadzenia nie na sobie, ale na świętych znakach. W tym punkcie po reformie liturgii zadanie księdza stało się trudniejsze.

 

W jaki sposób księża mogą odprawiać nową Mszę, by była ona wyrazem dwutysiącletniej tradycji Kościoła?


Sugestii miałbym wiele, ale teraz zwrócę uwagę na trzy najbardziej leżące mi na sercu. Pierwsza dotyczy tego, by nie traktować Mszy Świętej jako rodzaju śpiewanej katechezy. Uważam, że na naszych oczach doszło do zbytniego wyolbrzymienia dydaktycznej roli liturgii. Nadmiar komentarzy, dopowiedzeń, jest uciążliwy, utrudnia skupienie, odziera z sacrum. Wyjaśnianie części Mszy, jej symboli, powinno mieć miejsce na katechezie, ewentualnie podczas homilii. Ponadto w praktyce celebransi zbyt często traktują mszalne modlitwy jak skierowane do ludzi pouczenia, za bardzo zaprzątając swoją uwagę troską o ich odbiór przez słuchaczy, a zapominając, że pierwszym i najważniejszym „odbiorcą” Mszy jest Bóg Ojciec. Msza trydencka dzięki modlitwom cichym i językowi łacińskiemu zabezpieczała przed takim podejściem.

Druga rzecz to muzyka. Akomodacja jest niewątpliwie ważna i konieczna, ale warto brać pod uwagę nauczanie Benedykta XVI, który przypominał, że muzyka nie jest dodatkiem, fakultatywnym ozdobnikiem liturgii, ale jej integralną częścią, mającą wyrażać istotę chrześcijańskiego kultu. W związku z tym nie każdy śpiew, nie każdy instrument i nie każdy rodzaj muzyki może być zastosowany w liturgicznej przestrzeni, choćby prywatne zdanie celebransa było inne.

I wreszcie sprawa ostatnia, choć wcale nie najmniej ważna. Msza będzie wyrazem nieprzerwanej tradycji Kościoła, gdy celebrans podczas liturgii pozwoli się poprowadzić mszałowi, redukując do minimum własną kreatywność i pomysłowość. Mszy nie trzeba kreować, uatrakcyjniać. Ona nie jest naszym, ludzkim wytworem, ale opus Dei, które należy kontemplować w pokorze i w ten sposób dać się doprowadzić do adoracji Chrystusa rzeczywiście obecnego w Sakramencie Ołtarza. Kiedyś uczestnictwo w liturgii eucharystycznej określano jako „słuchanie Mszy”. Bardzo mi się podoba to sformułowanie. Msza naprawdę przemawia: jej gesty, symbole, słowa. Uważam, że mowa Mszy jest fascynująca sama w sobie. Wystarczy tylko zamilknąć na chwilę i w skupieniu, z wiarą posłuchać. Tego życzę każdemu katolickiemu kapłanowi, żeby codziennie z otwartym sercem słuchał Mszy, którą celebruje. Ona rozwieje wątpliwości, pouczy, pocieszy, upomni, podźwignie, uspokoi. W niej jest wszystko.

 

Zna Ksiądz co najmniej dwa tradycyjne środowiska w Polsce – opolskie i lubelskie. Czy mógłby się Ksiądz pokusić o krótką charakterystykę każdego z nich?


Obydwa środowiska łączy imponujące i wyraźne przekonanie o wartości Mszy Świętej w chrześcijańskim życiu. Jeśli II Sobór Watykański uczył o Eucharystii jako źródle i szczycie życia wierzących, to środowiska opolskie i lubelskie są bardzo zaawansowane na drodze recepcji nauczania soborowego w tym punkcie. Obie grupy wkładają naprawdę wiele wysiłku w to, by ukazać wielkość i świętość tego Sakramentu. Życzyłbym każdemu duszpasterzowi, by mógł celebrować Mszę Świętą w otoczeniu ludzi, którzy tak świadomie i z zaangażowaniem włączają się w liturgię. Przyczynia się to nie tylko do bardziej okazałego celebrowania obrzędu, ale przede wszystkim motywuje kapłana, popycha do większej wiary i miłości.

Jeśliby wskazywać na różnice, to główną przewagą środowiska lubelskiego jest zdecydowanie większa liczebność grupy, co automatycznie poszerza wachlarz możliwości (np. zastęp ministrantów, schola gregoriańska). Lublin wypracował również pewne własne tradycje, takie jak choćby opłatek, wspólne pielgrzymowanie, mistagogiczne katechezy. Opolanie są obecnie mniej liczni, ale również bardzo aktywni (np. audycje w lokalnym radiu), co owocuje powolnym rozrastaniem się ich szeregów. Powolnymi krokami także wypracowują swój rytm i zwyczaje.

Przede wszystkim jednak mam nadzieję, że zarówno grupa lubelska jak i opolska przyczynią się do przybliżenia się realizacji pragnienia naszego Pana, aby całemu światu była głoszona Ewangelia i aby cała ludzkość zjednoczyła się w miłości Chrystusa.

 

Bóg zapłać za rozmowę!


Rozmawiał Kajetan Rajski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij