Najważniejszym podziałem, jaki obecnie można dostrzec wśród chrześcijan, tak protestantów, jak i wśród katolików, jest podział na liberałów i konserwatystów. Nie mam na myśli podziału politycznego, jak sugerują te określenia, ale religijny. Najkrócej mówiąc chrześcijanie dzielą się na tych, dla których istnieje obiektywnie dane, niezmienne, autorytatywne, nie poddające się manipulacji Objawienie, którego treść nie może być dostosowana do mentalności i roszczeń współczesnego człowieka i na tych, którzy sądzą, że wszystkie zasady i prawdy Objawienia są względne, wynikają z ducha czasów – mówi w rozmowie z Tomaszem D. Kolankiem Paweł Lisicki, redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”.
W pierwszej połowie XX wieku G. K. Chesterton napisał, że właściwie z protestantyzmu wszystko wyparowało poza jednym – samym protestem, czyli antykatolicyzmem. Czy zgodzi się Pan z tezą, że to właśnie antykatolicyzm stanowi dziś wspólny mianownik pomiędzy różnymi odłamami protestantyzmu?
Wesprzyj nas już teraz!
Bardzo trudno wrzucać wszystkich protestantów do jednego worka. Pamiętajmy, że mamy do czynienia pod każdym względem z bardzo zróżnicowanymi wspólnotami wiernych. Owszem, wspólną cechą wielu jest antykatolicyzm, ale i to twierdzenie należy opatrzyć zastrzeżeniami.
Najważniejszym podziałem, jaki obecnie można dostrzec wśród chrześcijan, tak protestantów, jak i wśród katolików, jest podział na liberałów i konserwatystów. Nie mam na myśli podziału politycznego, jak sugerują te określenia, ale religijny. Najkrócej mówiąc chrześcijanie dzielą się na tych, dla których istnieje obiektywnie dane, niezmienne, autorytatywne, nie poddające się manipulacji Objawienie, którego treść nie może być dostosowana do mentalności i roszczeń współczesnego człowieka i na tych, którzy sądzą, że wszystkie zasady i prawdy Objawienia są względne, wynikają z ducha czasów.
Konserwatywni protestanci popełniają błąd, nie doceniając Tradycji, nie rozumiejąc, że to ona poprzedziła Pismo, że to ona je strzegła i przekazywała. Jednak wierzą oni, że to, co zostało zapisane w Piśmie, jest nieodmiennym Słowem, że Bóg istnieje niezależnie od człowieka, że nie jest tworem jego świadomości, zapisem historycznego rozwoju człowieka.
Z tego punktu widzenia sądzę, że niektóre odłamy protestantyzmu są co do zasady bliższe tradycyjnym katolikom niż liberalnym protestantom. Podobnie uważam, że katoliccy tradycjonaliści mają więcej wspólnego z owymi konserwatywnymi protestantami niż z liberalnymi katolikami. To jest szczególnie widoczne w kwestiach etycznych.
Powiem szczerze, że sam niejednokrotnie miałem wrażenie graniczące z przekonaniem, że czuję znacznie większą bliskość i pokrewieństwo ducha z południowymi baptystami ze Stanów Zjednoczonych niż z współczesnymi jezuitami, takimi jak ojciec James Martin, który m.in. dąży do zmiany nauki katolickiej wobec homoseksualistów…
Skoro już wywołał Pan tego jezuitę, to powiem szczerze, że jego postawa to coś absolutnie niebywałego. Ten człowiek zachowuje się bowiem tak, jakby nauka katolicka była formą świeckiej ideologii politycznej.
Jeśli zaś chodzi o wspomnianych baptystów – podam przykład: w 2017 roku w Nashville odbyła się Konwencja Południowych Baptystów, na której przyjęto specjalny dokument. Stwierdza się w nim, że małżeństwo to „dożywotni związek jednego mężczyzny i jednej kobiety” oraz, że „przyjmowanie przez człowieka homoseksualnego lub transgenderowego stylu życia” jest grzechem. Obawiam się, że podobnych nauk nie usłyszy Pan z ust współczesnych liberalnych katolickich hierarchów w Niemczech czy Holandii.
Powiem więcej! W lutym 2019 roku odbyło się w Watykanie spotkanie episkopatów z całego świata, poświęcone walce z pedofilią. Wyobraża Pan sobie, że katoliccy hierarchowie na czele z papieżem powiedzieliby coś równie śmiałego jak baptyści w Nashville?
Chciałbym również powiedzieć, co jest arcyważne i niezwykle ciekawe, że w Holandii pastorzy, którzy podpisali się pod dokumentem z Nashville, zostali oskarżenie o… homofobię itd. Działacze LGBT próbowali zwolenników tego dokumentu postawić przed sądem.
Dodam tylko, że podobnie jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie wiele wspólnot protestanckich walczy nie tylko z legalizacja prawną tzw. małżeństw jednopłciowych, ale także w obronie dzieci nienarodzonych. Proszę kontynuować.
Trzeba pamiętać również, że konserwatywni protestanci są bliscy tradycyjnym katolikom nie tylko odnośnie kwestii etycznych. To niektórzy amerykańscy pastorzy publicznie potrafili piętnować co bardziej zaskakujące twierdzenia papieża Franciszka, kiedy to na przykład sugerował, że zbawienie jest całkiem niezależne od wiary chrześcijańskiej i dawał do zrozumienia, że niebo czeka na ateistów. Podobnie słusznie wskazali oni na niedorzeczność podpisanego przez Franciszka w Abu Dabi dokumentu, zgodnie z którym „pluralizm i różnorodność religii, koloru skóry, płci, rasy i języka są wyrazem mądrej woli Bożej”.
Warto zauważyć, że jedynym katolickim hierarchą, który publicznie wyraził wątpliwość co do znaczenia tych słów, był biskup pomocniczy Astany, Athanasius Schneider.
Tylu mamy biskupów, tylu kardynałów, a tu biskup pomocniczy z Kazachstanu jest jedynym, który wprost pyta Ojca Świętego o te słowa. Co więcej, usłyszał on później wyjaśnienie Franciszka, który stwierdził, że miał na myśli jedynie to, że Bóg pozwala na istnienie innych religii. No cóż, doskonały to przykład odwracania kota ogonem.
W dokumencie, który papież podpisał nie tylko mówi się o tym, że wielość religii jest skutkiem pozytywnej woli Boga, ale też wzmacnia się to twierdzenie porównując wielość religii do wielości ras, kolorów skóry czy języków. Twierdzenie to stanowi całkowite zerwanie z nauką Kościoła – i dlatego jego krytyka ze strony konserwatywnych pastorów była słuszna.
Podam Panu jeszcze jeden przykład: niech pan spróbuje porównać komentarze do Nowego Testamentu takich katolickich komentatorów Pisma Świętego jak ksiądz John P. Meier ze standardowym i niezwykle popularnym w kręgach konserwatywnych protestantów Wprowadzeniem do Nowego Testamentu dwóch autorów – D. A. Carsona i Douglas J. Moo, albo książkę Jezus z Nazaretu profesora, księdza Joachima Gnilki z książką Jezus Mesjasz protestanckiego teologa Roberta H. Steina. Zapewniam Pana, że książki tych protestanckich autorów są znacznie bliższe tradycyjnemu katolickiemu pojmowaniu, niż to co oferują katoliccy egzegeci. Przy czym specjalnie wybrałem katolików o poglądach umiarkowanych, a nie skrajnie liberalnych. Sam w swoich książkach często korzystam z komentarzy wybitnych znawców protestanckich – można to robić bez ryzyka w kwestiach odnoszących się do historii.
Jednym słowem od czasów Chestertona bardzo dużo się zmieniło. Po pierwsze pojawił się na nieznaną mu skalę „katolicyzm otwarty”, „posoborowy”, „postępowy” – jak zwał tak zwał, który jest po prostu katolicką wersją liberalnego protestantyzmu. Nie jest on na marginesie, nie jest to grupka ekstrawaganckich myślicieli, ale to oni stanowią obecnie główny nurt.
Zastanawiam się sam często, jak Chesterton by na to reagował? Co by pisał i mówił o Rzymie, który za wszelką cenę chce przestać być Rzymem? O papieżach, którzy głoszą indyferentyzm religijny i porzucili naukę o grzechu pierworodnym i groźbie piekła? Nie wiem.
Najsmutniejsze tradycyjnie zostawiłem jednak na koniec: jest niestety prawdą, że nawet u tych konserwatywnych protestantów pojawia się bardzo dużo antykatolickich uprzedzeń, zafałszowań. Bardzo ciekawie piszą o tym współcześni, naprawdę godni polecenia, wyśmienici wręcz egzegeci, Brant Pitre czy Scott Hahn – ten drugi był wcześniej prezbiteriańskim pastorem i nawrócił się na katolicyzm. Ciekawe, że katolicyzm odkrył, starając się zrozumieć sens ofiary krzyżowej, co doprowadziło go do odkrycia sensu mszy. To zaś pociągało za sobą zerwanie z protestantyzmem. Pokazują oni doskonale jak antykatolicyzm – strach przed nauką o realnej obecności Chrystusa w Eucharystii i niechęć do idei pośrednictwa – uniemożliwia protestantom właściwie rozumieć najbardziej podstawowe teksty Nowego Testamentu.
Dlaczego przytłaczająca większość katolickich hierarchów nie reaguje na to wszystko, o czym Pan mówi? Czy to ze względu na poprawność polityczną, czy też wiarę w hasło „ekumenizm ponad wszystko”?
Widzi Pan, prawdziwy problem polega na tym, że „ekumenizm ponad wszystko” dotyczy, o czym już wspominałem, nie tych protestantów, którzy katolików nienawidzą lub nimi gardzą, ale tych, którzy w ogóle już w żadne zewnętrzne Objawienie, w żaden głos Boga nie wierzą.
Mogę sobie wyobrazić współpracę katolików i protestantów właśnie w sprawach, które wydają się być częścią wspólnej, powszechnej, etycznej tradycji chrześcijańskiej. Czymś takim jest na pewno sprzeciw wobec aborcji, eutanazji czy szaleństwa legalizacji tzw. związków jednopłciowych. Tak samo mogę sobie wyobrazić współdziałanie katolików i protestantów przy obronie znaków i symboli chrześcijańskich w przestrzeni publicznej. Żyjemy w świecie, gdzie coraz większą rolę odgrywa wrogi, agresywny i niszczący sekularyzm. Radykalna lewica chce przy pomocy przemocy państwa zmusić chrześcijan do przyjęcia barbarzyńskich, bezbożnych przepisów. Nic dziwnego przeto, że w obliczu takiego zagrożenia katolicy mogą współdziałać z protestantami.
Jednak są tu dwa problemy. Po pierwsze takie współdziałanie nigdy nie może pociągać za sobą wyrzeczenia się własnej tożsamości. Otóż tak niestety postępuje ruch ekumeniczny co najmniej od połowy lat 60. – redefiniuje się na nowo prawdy katolickie w taki sposób, żeby nie urazić protestantów. W efekcie wprowadza się relatywizm w samo serce Kościoła.
Po drugie, i co jest konsekwencją pierwszego błędu, w dialogu ekumenicznym po stronie protestanckiej uczestniczą najchętniej wspólnoty kompletnie zliberalizowane. Są to ludzie nominalnie tylko nazywający się chrześcijanami. Często zatracili oni w ogóle rozumienie nawet najbardziej podstawowych prawd wiary. Katastrofalne skutki takiego „dialogu” doskonale widać w Niemczech, gdzie hierarchowie katoliccy tak bardzo dostosowują się do wymagań swoich protestanckich „kolegów i koleżanek” – celowo używam tu tego świeckiego określenia – że stają się rzecznikami ruchu LGBT. Dialog ekumeniczny stał się wytrychem, przy pomocy którego zniszczono tożsamość katolicyzmu.
Wyraźnie też widać, w jaką stronę on zmierza. Starałem się to opisać dokładnie w książce Epoka Antychrysta – bohaterem jest właśnie doskonale ekumeniczny i zaangażowany w dialog międzyreligijny papież Judasz. Ta książka, ciężko to powiedzieć, z dnia na dzień wydaje się mniej dotyczyć odległej przyszłości. Katolicyzm, właśnie wskutek dialogu ekumenicznego, coraz szybciej ulega procesowi wewnętrznej degeneracji. Ten zaś, jeśli chodzi o protestantyzm, nie ma granic.
W marcu 2019 roku norweski kościół luterański, więc teoretycznie największa wspólnota religijna w Norwegii, ogłosił, że mylił się w sprawie aborcji. Co gorsza pastorzy i pastorki postanowili przeprosić publicznie za swoją dotychczasową retorykę w sprawie aborcji. Ogłosili, że zabijanie dzieci w łonie kobiet jest promocją zdrowia kobiety i powinno być legalne! „Kiedy prawo do aborcji zostało ustalone w 1970 roku, Kościół był jednoznacznym przeciwnikiem tych zmian. Duchowni byli silni i przejrzyści w krytyce tego prawa i w celu ochrony życia nienarodzonego” – napisali pastorzy. „Dzisiaj zdajemy sobie sprawę, że taka argumentacja Kościoła nie służyła dobremu dialogowi. Czas na utworzenie nowego klimatu w tej debacie. Chcemy się do tego przyczynić” – twierdzą. I potem już zrywając wszelkie maski dodają: „Społeczeństwo z legalnym dostępem do aborcji, to lepsze, niż społeczeństwo, które tego dostępu nie ma. Legalizacja zapobiega nielegalnym aborcjom i promuje kobiece zdrowie i bezpieczeństwo”.
Przepraszam, ale totalnie mnie zatkało…
Nie dziwię się! Ci żałośni przebierańcy napisali, że „na arenie międzynarodowej widać, jak związki wyznaniowe wciąż zwiększają brzemię ciężarnych kobiet, będących w trudnej sytuacji”. Straszne, że takie rzeczy mają miejsce. Ale straszne jest też to, że brak wyraźnego potępienia takich zachowań. Przecież to co robią ci ludzie to czyste diabelstwo: występują w imieniu chrześcijan i propagują zabójstwo najsłabszych z najsłabszych.
Czy to postępowanie zostało jednoznacznie potępione przez jakiegoś katolickiego hierarchę? W Norwegii, Szwecji, Danii lub gdziekolwiek?
Co Pan mówi?! Potępione?! Pierwszą rzeczą, która powinien zrobić w takiej sytuacji Kościół katolicki, to ogłosić zerwanie wszelkich kontaktów i form dialogu z norweskimi luteranami i wszystkimi tymi wspólnotami, które ich zdrady chrześcijaństwa nie potępiły. To byłoby zachowanie godne Kościoła. Zamiast tego otrzymaliśmy… milczenie.
Jak ocenia Pan „ekumeniczne gesty”, jakie od początku swojego pontyfikatu wykonuje papież Franciszek?
Wszystkie te słowa o jedności, ekumenizmie, pojednaniu, bliskości to bełkot. A gesty jednania się, pokazywania równości z panią Antje Jackelen, która wspiera rewolucję LGBT i postępy postępu w Szwecji, to tragifarsa. Pamięta pan rozmowy komunistycznych genseków? Pamięta Pan, jak mówili o „atmosferze wzajemnego porozumienia”, o „postępach na drodze do budowy społeczeństwa socjalistycznego”? Pewnie Pan nie pamięta, bo jest pan za młody, ja zaś się jeszcze na ten bełkot załapałem. Tym ostrzej widzę teraz tę nowomowę kościelną. O tak, cisną się na usta mocne słowa, bardzo mocne.
Łatwo też dostrzec, jak straszne są konsekwencje takich gestów i takiego pustosłowia. W zasadzie czynią one religię kuglarstwem, żartem, igraszką. Jednak taka krytyka to pójście na łatwiznę trochę. Może warto się zastanowić nad tym, skąd się to szaleństwo wzięło? Bo przecież, powtarzałem to wielokrotnie, papież Franciszek to konsekwencja, skutek, owoc tego, co działo się w Kościele wcześniej.
Można łatwo sprawdzić, kto mianował i wspierał karierę różnych „liberalnych protestantów” w katolickim wydaniu. Dam jeden przykład, nie chcę, żeby nasza rozmowa zamieniła się w słownik biograficzny. To nie Franciszek mianował i uczynił twarzą dialogu z protestantami kardynała Waltera Kaspera. Tak, dla wielu katolików kardynał Kasper stał się symbolem złych mocy niszczących stary Kościół Jana Pawła II. Ale jak to się ma do rzeczywistości? W 1989 został Walter Kasper wybrany na biskupa Rottenburga-Stuttgartu; Jan Paweł II zatwierdził go 17 kwietnia 1989. Od 1994 biskup Kasper był współprzewodniczącym Katolicko-Luterańskiej Komisji Promowania Jedności Chrześcijan. W marcu 1999 przeszedł do pracy w Kurii Rzymskiej i został powołany na sekretarza Papieskiej Rady do spraw Popierania Jedności Chrześcijan. W lutym 2001 Jan Paweł II wyniósł go do godności kardynalskiej, a miesiąc później powołał na prezydenta Papieskiej Rady do spraw Popierania Jedności Chrześcijan. Czyli cała kariera i pozycja kardynała Kaspera to efekt decyzji Jana Pawła II. A może, myśli pan, kardynał nagle teraz, za czasów Franciszka się zradykalizował, a poprzednio był prawdziwym, prawowiernym katolikiem? Koń by się uśmiał. Jako teolog kardynał ciął równo z trawą. Był jednym z wielu reprezentantów liberalnej krytyki. Cuda opisane w Ewangelii, jak pisał, to problem, który „utrudnia zrozumienie Jezusa przez współczesnego człowieka”. Dla niego przekazy ewangeliczne to „niehistoryczne opowieści”, a przekazanie Piotrowi kluczy nigdy nie miało miejsca. Ma pan też u niego ględzenie „o zbyt topornej wierze paschalnej” i o tym, że pierwotna wiara Kościoła polegała na dostrzeżeniu w Jezusie, który był tylko człowiekiem, że jest On „boskim zbawieniem”, cokolwiek by to nie znaczyło.
Wszystko są to tezy, które, można sądzić, kłócą się nawet z obecną nauka katechizmową. I żadna z nich nie przeszkodziła Walterowi Kasperowi w awansach. A kardynał Marx też nie spadł z księżyca – najpierw promował go na biskupa Jan Paweł II, potem na kardynała Benedykt XVI. Podobnie jest niemal ze wszystkimi najważniejszymi hierarchami, którzy krok po kroku rozmontowują dawną naukę. Co więcej: nie jest prawdą, że oni tę naukę zaczęli podważać i kwestionować dopiero teraz. Przeciwnie, wielu z nich robiło to otwarcie, publicznie, jasno, bez obaw i wstydu wcześniej.
Czy Franciszek w znaczącym stopniu zachowuje się – jeśli chodzi o relacje ekumeniczne z protestantami liberalno-postępowymi, czyli przebierańcami – inaczej niż jego poprzednicy?
W żadnym razie. Polecam doskonałą analizę relacji między Janem Pawłem II a protestantami w Stat Veritas Romano Amerio. Franciszek, to co powiem jest straszne, ale myślę, że prawdziwe, nie zrobił wiele więcej, niż to co robili w relacjach z protestantami Jan Paweł II i Benedykt XVI. Dokładnie tak samo jak jego poprzednicy posługuje się niejasnymi gestami, wypowiada okrągłe słówka, unika nazywania błędów, zapomina, że prawda katolicka domaga się jednoczesnego potępienia przeciwnej jej herezji.
Czy Jan Paweł II lub Benedykt XVI zerwali dialog ze wspólnotami protestanckimi, które zaczęły ordynować na pastorki kobiety? Nie.
Czy publicznie potępili (prywatnie też nic o tym nie słyszałem) znany powszechnie fakt wyświęcania na pastorki i pastorów lesbijki i homoseksualistów we wspólnotach, z którymi utrzymywali „bardzo dobre, bliskie, ekumeniczne relacje”? Nie.
Czy Kościół katolicki zerwał stosunki z anglikanami, którzy otwarcie zaakceptowali homoseksualizm? Nie.
A przecież konsekwencje takiego przemilczenia są jasne. Nie może być tak, że jakaś prawda moralna jest ważna na przykład we wspólnocie katolickiej, ale już nie protestanckiej. Jeśli choćby milcząco się na to zgadzamy, to znaczy, że akceptujemy relatywizm.
Dlaczego zatem, mimo że już od lat 80. XX wieku kolejne protestanckie wspólnoty odchodziły od zasad prawa moralnego, publicznie deklarując zdradę, poprzednicy Franciszka przyglądali się temu w milczeniu?
Milczeniu? Proszę nawet tak nie żartować! Przecież podobne do franciszkańskich gesty wykonywali w stosunku do protestanckich przebierańców jego poprzednicy. Mało to było obściskiwania? Mało wyrazów wdzięczności? Mało wezwań do odwagi i ekumenicznej śmiałości?
Tak naprawdę dostrzegam tylko jedną różnicę między Franciszkiem a Janem Pawłem II i Benedyktem XVI. Nie jest ona bez znaczenia, ale z pewnością nie jest to przewrót lub rewolucja. Otóż Franciszek poszedł drogą swoich poprzedników, tyle, że dialog ekumeniczny, który oni ograniczali do kwestii dogmatycznych, ściśle religijnych, on rozszerzył na kwestie moralności seksualnej.
Szczerze mówiąc wydaje mi się to postępowaniem całkiem logicznym. Jeśli z dialogu ekumenicznego nie wyłącza nawet akceptacja tzw. małżeństw homoseksualnych, przyzwolenie dla eutanazji i aborcji – a wszystko są to postawy typowe dla tych protestanckich wspólnot chrześcijańskich, które „dialogują” z Kościołem katolickim – to czy nie jest potrzebny też dialog wewnętrzny, w obrębie Kościoła?
Zasada sprzeczności działa z niepodważalną koniecznością. Jeśli chrześcijanami są nie-katolicy, którzy podważają prawdy etyki chrześcijańskiej – to są nimi też katolicy, którzy podważają te same prawdy. Jeśli nie potępia się tych na zewnątrz, to nie potępia się tych wewnątrz. Nie można inaczej. Nie można uznawać za godnych dialogu protestantów, którzy porzucili wszystkie prawdy wiary i moralności chrześcijańskiej, i jednocześnie nie uznawać za takich katolików, którzy też owe prawdy odrzucili. Zresztą tu znowu kłania się logika: jeśli herezja i negacja prawd katolickich nie wyklucza z dialogu, to nie wyklucza z niego odrzucenie i negacja prawd moralnych.
Może ktoś powiedzieć, że intencje zwolenników dialogu na początku były dobre. Że chodziło o to, by przyciągnąć protestantów do rozmów, pokazać im inną, życzliwą twarz Kościoła i wierzyć, że w ten sposób się nawrócą. Niepostrzeżenie dla samych siebie. Szczerze mówiąc taka argumentacja wydaje mi się dziecinna. W jaki niby sposób może się nawrócić człowiek, jeśli wprost nie mówi mu się o prawdzie? Tym różni się Kościół od partii politycznej, że dla Kościoła prawda musi być zawsze na pierwszym miejscu. Partia polityczna zawiera kompromisy, przechodzi metamorfozy, szuka porozumień. Kościół nie ma do tego prawa.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek
Rozmowa pochodzi z książki pt. Czas szaleństwa czy czas wiary?