4 lipca 2023

Na kolanach przed Moskwą, na kolanach przed Waszyngtonem. O czym milczy „PREZYDENT” Kwaśniewski?

Wywiad z Aleksandrem Kwaśniewskim pod dość pompatycznym tytułem „Prezydent”, jest, co tu ukrywać, po prostu nudny. Ale mimo wszystko warto zwrócić uwagę na tę książkę. Bo to żywy dowód na to, że jeśli uczciwie nie zabierzemy się za naszą historię, swoje biografie opowiedzą sami jej bohaterowie. I zrobią to w większości jak Kwaśniewski – tkając swoją opowieść półprawdami i przekłamaniami.

No dobrze, nie zupełnie wszystko w tej książce jest nudne, ale o tym za chwilę. Najpierw skupmy się na tym, czego w tej książce nie ma, wszak luki są spore. Opowiedziana przez Kwaśniewskiego historia życia siłą rzeczy jest skrajnie subiektywna, trudno było zresztą spodziewać się czegoś innego. Ale też przeprowadził ją Aleksander Kaczorowski, dziennikarz którego staż pracy w mediach powinien zobowiązywać do tego, by jednak wykazać minimum starań w opanowaniu egotycznych zapędów swojego bohatera.

Tymczasem to, co szalenie ciekawe w historii Kwaśniewskiego – czyli jego rozliczenie z zaangażowania w komunistyczny totalitaryzm – zostało w książce potraktowane po macoszemu. Kaczorowski bez protestów pozwala byłemu prezydentowi na snucie swojej historii, a ten bez żadnych zahamowań wykorzystuje okazję, by sprzedać się jako „reformator” komunistycznego systemu. Jeden z najważniejszych okresów biograficznych Kwaśniewskiego, który wyniósł go do wielkiej polityki, jako nową, odświeżoną twarz PRL-owskiej elity, jest opowiedziany na szybko, okraszony licznymi anegdotami z życia prywatnego, śmiertelnie nudnymi opowieściami z zagranicznych wyjazdów młodego studenta, a wreszcie: wciskaniem czytelnikowi kitu, że błyskotliwy karierowicz jakim był Kwaśniewski, to w istocie ideowy intelektualista-państwowiec, który podjął się próby ratowania państwa.

Wesprzyj nas już teraz!

Patriota po ichniemu

I tak nasz „bohater” najpierw udzielał się ambitnie w ruchu studenckim, gdzie – jak solennie zapewnia – stawiał się przełożonym, broniąc niezależności ideowej SZSP, a następnie w PZPR, do której wstąpił z głęboką wiarą, że w ten sposób… zmieni Polskę. „Powiem szczerze: wejście do partii w 1976 roku, w Gdańsku, to nie był wielki dyskomfort. Nikt nas do tego nie zmuszał. To była sprawa środowiskowa (…). To były niekończące się dyskusje, jak reformować Polskę, jak ją zmieniać” – opowiada były aparatczyk.

Podobnych wstawek jest więcej. Kwaśniewski nazywa swoje środowisko inteligencją „końca PRL”. „To środowiska nieekstremalne, umiarkowane, szukające porozumienia a zarazem w pełni przekonane, że dokonuje się przełom i że on stwarza możliwość zmiany na lepsze” – opisuje tak, jakby nie kreślił profilu grupy pragmatycznych karierowiczów, dopuszczanych do koryta przez służby specjalne i starszych kolegów, lecz obraz ambitnego środowiska młodych intelektualistów, którzy jakimś cudem spotkali się w danym miejscu i czasie. Inklingowie? Nie. Kwaśniewski, Oleksy i Miller.  

I dalej już przedstawia siebie jako niemal bohatera. Bo wybór, w jakim miejscu przysłuży się Polsce, Kwaśniewski podjął świadomie w… 1980 roku. To nic, że do partii wstąpił cztery lata wcześniej, zapewne – jak na inteligenta przystało – miał swoje rozterki i dopiero w po wybuchu solidarnościowej rewolucji zdecydował, że jednak będzie reformował państwo inną drogą, niż chciał tego rodzący się ruch solidnarościowy. Zabawne? Aleksander Kaczorowski łyka te głodne kawałki jak zaczarowany.  A Kwaśniewski opowiada dalej swoje dyrdymały: o tym, że PZPR to właściwie nie była żadna tam komunistyczna partia, tylko odideologizowane ugrupowanie, a on marzył, by „Polska była krajem zorganizowanym, zamożnym, żeby ludzie żyli normalnie, żeby mieli poczucie wolności, satysfakcji”. Marzył tak tym bardziej, że kariera partyjna go „odrzucała”.

Aż się prosi o kontrę dotyczącą samego zaangażowania w totalitarny system – ze swoim nihilizmem ukrytym pod ideologicznym płaszczykiem, licznymi zbrodniami nie tylko przecież w okresie stalinowskim, walką z własnością, kulturą, tradycją, którą zastępowano koncepcją nowego, wyzwolonego człowieka oraz wulgarnym do obrzydzenia materializmem. A to wszystko przecież budowano na krwi tysięcy i cierpieniu tysięcy Polaków. Czy naprawdę w czasach kiedy ludzie pokroju Kwaśniewskiego i Kaczorowskiego ze wstrętem odwracają się od „Kaczystowskiego reżimu”, odgradzając kordonem sanitarnym każdego, kto staje po stronie „antydemokratycznej” Zjednoczonej Prawicy, żadnego zażenowania w dziennikarzu nie wzbudzają gulaszowe opowieści byłego prezydenta o tym, że PZPR była partią reformy i zmiany na lepsze? Czym musiał zostać „kupiony” Kaczorowski, że zgodził się cierpliwie wysłuchiwać oklepanych stwierdzeń, że gdyby nie sowieckie czołgi, nie dokonałyby się w Polsce postęp społeczny i elektryfikacja wsi?

Przypomina się natychmiast słynne wystąpienie Mieczysława Rakowskiego w Stoczni Gdańskiej, gdy pouczał pracowników, że gdyby nie komunistyczny system „paśliby krówki” i nigdy nie dostaliby takiej pracy. Tylko jeśli tak faktycznie było, to dlaczego w latach 90. postępowe środowiska rozgrzeszające komunizm i dowartościowujące jego „dorobek społeczny”, przekonywały nas, że musimy zagryzać zęby, by nadgonić zapóźnienia w jakie wpędził nas sowiecki socjalizm. No to postęp czy jednak bieda i regres?

Gdzie są zdjęcia?

Zresztą, trudno się dziwić, że Kaczorowski pozwala Kwaśniewskiemu na wiele. Sam zadaje pytania absurdalne. Na przykład w rozmowie o stanie wojennym powołuje się w jednym z pytań na odczucia Jerzego Urbana, mającego zasłużone miejsce wśród największych kanalii PRL. Chętnie też wchodzi w retorykę Kwaśniewskiego, który bez zażenowania twierdzi, że jako redaktor naczelny propagandowych pism „itd.” oraz „Sztandaru młodych”… walczył z cenzurą. A zaraz po ogłoszeniu stanu wojennego pozostał na synekurze w „itd.” bo… „trzeba tę gazetę ratować i spróbować wydawać ją w nowych warunkach”. Próżno szukać pytań o uzasadnienie jednego z największych aktów terroru PRL, skoro – to wiemy z dokumentów historycznych – o żadnej interwencji sowieckiej nie mogło być już wówczas mowy. Wiedział o tym Kania, wiedział Jaruzelski. A mimo to przetrącono milionom Polaków kręgosłup, łamiąc ich fizycznie i moralnie.

Podobnych kwiatków jest w tej książce więcej i pewnie szkoda wyciągać kolejne mdłe cytaty, które uzmysłowią nam, jak bardzo Kwaśniewski zadbał o to, żeby dopieścić swoją biografię. Przemilczę też litościwie pochwały pod adresem Urbana czy Jaruzelskiego, wszak nic w tym zaskakującego. Dziwne byłoby, gdyby Kwaśniewski odsądził ich od czci i wiary. Wydaje się, że wśród ludzi z jego biografią peany na cześć Jaruzela i jego łysego przydupasa to jakiś ponury i obowiązkowy rytuał, który muszą spełnić wszyscy partyjni pogrobowcy. No cóż, człowiek z PZPR-u wyjdzie, ale PZPR z człowieka nigdy.

Krótko mówiąc: Kwaśniewski robi to, czemu poświęcił właściwie wszystkie lata swojej kariery w III RP. Zrzuca z siebie jakąkolwiek odpowiedzialność za czasy współtworzenia PRL-owskiej dyktatury i skutecznie stawia pieczątkę na biografii demokraty, ambitnego reformatora, polityka ze światowym obyciem i negocjacyjnym zacięciem.

Dowodem tego zestaw zdjęć zamieszczonych w książce „Prezydent”: mnóstwo tam fotografii z czasów wczesnej młodości, początków III RP, prezydentury a wreszcie działalności po dwóch kadencjach w Pałacu Namiestnikowskim, ale żadnego z czasów PZPR-owskiej kariery. Próżno szukać zdjęć z Rakowskim, Jaruzelski, Urbanem i innymi, od których Kwaśniewski wprawdzie się nie odcina, ale dba o to, by za bardzo go z nimi nie skojarzono. Ta swoista obsesja na punkcie biografii była zawsze piętą achillesową Kwaśniewskiego, który nie bez powodu kleił się do Adama Michnika, wierząc głęboko, że tylko naczelny „Wyborczej” da mu najlepsze alibi na czasy firmowania krwawego reżimu.

Między katem a ofiarą

No właśnie, jeśli już o Michniku mowa, o nim Kwaśniewski opowiada bardzo chętnie. Wszystkim tym, którzy twierdzili, że spotkania w Magdalence czy „pijackie spotkania w prywatnych mieszkaniach” –jak to określił swego czasu Jarosław Kaczyński w słynnym wywiadzie z Torańską – przedstawicieli opozycji z ówczesną władzą nie miały żadnego wpływu na negocjacje przy Okrągłym Stole i późniejszy układ polityczny, dedykuję ten cytat z książki byłego prezydenta: „podczas tych rozmów [mowa o okraszanych alkoholem nieoficjalnych spotkaniach – T.F.] najzabawniejsze było to, jak szybko rozpadł się stereotyp największych zakapiorów, że tak powiem, czyli Kuronia i Michnika. (…) Stereotyp wroga zaczynał niknąć. Patrzyło się na nich jak na oponentów, w niektórych sprawach partnerów, zawsze jako interesujące postaci. Myślę, że to działało też w drugą stronę (…)”.

Trudno naiwnie wierzyć, że tamta fraternizacja nie miała wpływu na polityczne porozumienia, zawierane zresztą nie tylko przy Okrągłym Stole, ale także później. Wszak dotychczasowi oprawcy pili wódkę ze swoimi ofiarami – wówczas ujawnienie tych faktów mogło skończyć się cywilną śmiercią przynajmniej niektórych opozycjonistów. Taki ryzykowny skok na głęboką wodę świadczył o tym, że obie strony musiały być na to gotowe, by budować wzajemne zaufanie i usuwać wszelkie bariery, nawet te stawiane przez zwykłą ludzką przyzwoitość.

Utrata niewinności dokonywana była zatem z pełną świadomości, że po przekroczeniu Rubikonu, nie ma już odwrotu.

Redaktor płakał jak redagował?

Poza takimi kąskami – i jeszcze jednym, o czym niżej – w książce tak naprawdę nie pojawia się już nic specjalnie interesującego. Konstatacje Kwaśniewskiego są w gruncie rzeczy typowymi dla niego banałami, w których wygłaszaniu były prezydent zawsze był sprawny. Stąd z łatwością wygłasza właściwie wszystko to, co na temat polskiej polityki napisała w pierwszej dekadzie III RP „Gazeta Wyborcza”. I oczywiście rzuca anegdotami, miejscami nawet zaskakująco intymnymi, jakby – przepraszam – rozmowa toczyła się przy kieliszku czegoś mocniejszego. Szczególnie żenująca jest historia z kampanii wyborczej w 1995 roku, gdy – jak twierdzi Kwaśniewski – w trakcie jednego z wieców młode dziewczyny usiłowały obmacywać go po miejscach intymnych. „Przestałem być zjawiskiem politycznym, stałem się zjawiskiem erotycznym” – skwitował to Kwaśniewski, od razu przywołując mi do głowy obraz sprośnego wujka na weselu snującego po wypiciu paru głębszych opowieści leśnej treści. No cóż, być może wiek domaga się jakiejś rekompensaty za utracone hulanki. Niechby i w jakiejś anegdocie. Albo żarcie o tym, ze ciasto na pizzę musi być miękkie jak kobiecie piersi. Więcej podobnych cytatów z wujka Olka litościowie państwu oszczędzę.

Prawdę mówiąc, im więcej czytałem tych wspomnień, tym mniej rozumiałem jakie intencje przyświecały wydawcom tej książki. Rozumiem, że dwie kadencje prezydenckie Aleksandra Kwaśniewskiego i jego wielkie ego zachęciły go do opowiedzenia swojego uładzonego życiorysu, żeby móc później – w jakimś Davos czy innym Nowym Jorku – „zaszczycić” kogoś jakimś książkowym upominkiem ze swoim autografem. Innego argumentu nie dostrzegam. Ale – bądźmy poważnie – czy naprawdę jakieś egotyczne pragnienia byłego komunistycznego aparatczyka muszą od razu sprawiać, że taka marka jak wydawnictwo Znak, rzuca się robić z nim wywiad w większości o niczym i w dodatku jawnie zakłamujący polską historię?

Po co w ogóle wydawać na kilkuset stronach coś, co jest może i sympatyczną pogadanką, ale ubrane w książkę staje się nieznośnym bełkotem, pełnym konfabulacji i jakiś nic nieznaczących wspomnień, w rodzaju tego, że Jacques Chirac nie lubił wina, ze Schroederem bohater wywiadu poszedł sobie na piwo, a Jelcyna rozśmieszał buńczucznymi ripostami. Wierzę, że redaktor tego „dzieła” został sowicie wynagrodzony, bo na pewno wylał wiele łez, klecąc z tych niezbornych opowiastek materiał pod zamówienie wydawcy.

W dodatku są momenty, w których Kwaśniewski popisuje się zwyczajnym dyletanctwem intelektualnym. Zawsze miał opinię polityka raczej bystrego, ale w rozmowie na temat relacji państwo-Kościół popisuje się co najmniej niezrozumiałą propozycją, by politycy, dla zachowania rozdziału Kościoła od państwa, nie przyjmowali… Komunii Świętej. Jasne, że Kwaśniewski jest niewierzący, ale żyjemy w kulturze, w której człowiek w jego wieku powinien mieć minimum świadomości tego, czym dal wierzącego są sakramenty. Równie dobrze można zakazać politykom ślubów kościelnych, albo pogrzebów katolickich.

Wszystko dla Ameryki

W całym tym ciągu banałów jeden jeszcze fragment książki przykuł moją uwagę, choć nie sądzę, by tego chcieli sami autorzy i wydawca. Chodzi mianowicie o opisy relacji z amerykańską administracją, pokazujące, jak wyglądał nasz stosunek do Wuja Sama. Mówiąc krótko: za obietnicę złotego runa gotowi byliśmy oddać wszystko.

Kwaśniewski bez odrobiny wstydu opowiada, że na bombardowanie Belgradu oraz inwazję na Irak zgadzaliśmy się, by okazać Amerykanom wdzięczność za rozszerzenie NATO oraz „zachęcić” ich do dalszych kroków w regionie. Przy tym, to Kwaśniewski przyznaje wprost, tamta decyzja o wstąpieniu do Sojuszu mogła faktycznie wzbudzić w Rosji niepokój i stać się jedną z ważniejszych przyczyn agresji na Ukrainę. A jednak! Czyli Franciszek wcale się nie mylił diagnozując przyczyny trwającej za naszymi granicami wojny. Co ciekawe, wracając jeszcze do inwazji USA w Iraku, Kwaśniewski cytuje słowa zasłyszane od ówczesnego sekretarz obrony Donalda Rumsfelda, że celem ataku jest… denazyfikacja państwa Saddama Husajna. I, całkiem celnie, odnosi tę wypowiedź do obecnej retoryki Moskwy, uzasadniającej agresję na Ukrainie. Przypadek? A może po prostu krótka lekcja imperialnego myślenia o świecie, które po obydwu stronach barykady wygląda podobnie?

Drugim ciekawym wątkiem jest związana z naszą proamerykańską orientacją kwestia więzienia CIA w Kiejkutach. Tu opowieść Kwaśniewskiego jest zaskakująca. Po pierwsze, nie miał pojęcia, gdzie znajduje się to więzienie i – jak sam rozbrajająco szczerze stwierdza – nie chciał wiedzieć. Warto mieć świadomość, że chodzi o udostępnienie obcemu państwu kawałka naszego terytorium de facto wyłączonego spod polskiego prawa.

Po drugie, Kwaśniewski zgodził się na warunek amerykańskiego wywiadu, by nie podpisywać w tej sprawie żadnego memorandum, ale… załatwić wszystko „na gębę” z prezydentem Bushem. Amerykanie powiedzieli wprost: nasz prezydent powie waszemu prezydentowi na czym to polega. Czy rozumiecie państwo, co tam się wydarzyło? Tak po prostu, za ustnym uzasadnieniem, oddaliśmy Amerykanom w zarząd część naszego terytorium.

Co się dalej działo, mniej więcej wiemy. Kwaśniewski twierdzi, że kiedy dowiedział się o tym, że CIA łamie prawo międzynarodowe torturując więźniów, zdecydowanie poprosił Busha, by zlikwidować bazę. Jednak wcześniejsza relacja byłego prezydenta z trybu zawierania porozumienia w tej sprawie (a właściwie nie zastosowanie żadnego trybu) budzi wątpliwości czy Kwaśniewski czegokolwiek w ogóle mógł żądać, czy też sami Amerykanie stwierdzili, że bazę trzeba zwijać, bo wydarzyło się coś nieprzewidzianego. Co ciekawe zresztą, relacja z rozmowy w Gabinecie Owalnym, w której nasz prezydent nakazał rzekomo Bushowi „zwijanie” Kiejkutów wskazuje, że problemem nie było istnienie samej bazy i tryb jej powstania – a jeśli wierzyć Kwaśniewskiemu, był on skandaliczny – ale brak gwarancji, że cała sprawa zostanie utrzymana w tajemnicy.

Kwaśniewski twierdzi, że o szczegółach tego, co tam się działo, dowiedział się dopiero za… prezydentury Obamy. Wierzyć mu czy nie? Nie sądzę, by była to prawda, wszak sam świadomie zdecydował wcześniej, że chce się trzymać od tego z daleka. Czyli albo coś wiedział, albo czuł pismo nosem. W książce wprost stwierdza, że „to wszystko było wielką tajemnicą i nawet się nie dopytywaliśmy, żeby nie wiedzieć za dużo – bo i po co?”. A zatem musiał mieć, że Kiejkuty niekoniecznie będą jedynie bazą przerzutową dla jeńców z Afganistanu.

Całą tę, przyznajmy, odrażająco spolegliwą politykę wobec Amerykanów Kwaśniewski kwituje krótko: „(…) zdziwiło mnie, że Amerykanie tak łatwo wysadzają w powietrze wzajemne zaufanie. Oczekiwałem od strony amerykańskiej, że będzie chronić partnerów. (…) Drugi raz bym się nie zgodził. Nawet w stosunku do tak strategicznych sojuszników jak Stany Zjednoczone musi obowiązywać zasada ograniczonego zaufania”. Cenne, że w wieku 70 lat Kwaśniewski doszedł do wniosku, iż warto kierować się asertywnością w polityce międzynarodowej. Szkoda, że nie wpadł na to w czasie swojej prezydentury, wówczas może nasza pozycja względem Amerykanów wyglądałaby dzisiaj inaczej. Ale gdzie miał się niby tej asertywności nauczyć? W PZPR? Wolne żarty.

Obawiam się jednak, że nie tylko pogrobowcy komunistycznej partii oddawali Waszyngtonowi wszystko jak leci za bezdurno. Chciałbym za kilkanaście lat przeczytać wspomnienia prezydenta Andrzeja Dudy. Domyślam się, że będą tak samo nijakie jak treść wywiadu z Kwaśniewskim, ale być może mimochodem dowiemy się też nieco więcej, jak naprawdę wyglądała polityka zagraniczna Polski w epoce rządów partii, która od ośmiu lat „podnosi nas z kolan”.

Mimo powyższych „amerykańskich” fragmentów, które faktycznie stanowią jakąś rewelację, uważam, że książki Kwaśniewskiego mogłoby w ogóle nie być. Ale skoro już jest to, mam nadzieję, zmotywuje ona polskich badaczy by na poważnie zajęli się biografiami najważniejszych polityków III RP. Jeśli nie opowiemy o nich prawdy, oni sami opowiedzą swoją historię. I wyjdzie z tego – jakżeby inaczej – jeden wielki bełkot, upstrzony konfabulacjami i półprawdami.

 

Tomasz Figura

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij