W punkcie informacyjnym wrocławskiej galerii „Arkady” pracuje dziewczyna i w każdej wolnej chwili podczytuje Bułhakowa. Nie Stasiuka czy inną jakąś Szwaję, ale rosyjskiego pisarza odwołującego się do transcendencji w świecie zaprogramowanym na zwycięstwo ateizmu. Pytam, co czytała poprzednio? „Ogniem i mieczem” – odpowiada. Pytam, czy chodzi do teatru? Od dawna nie ma na co – odpowiada. Czyli jest jakaś szansa dla miasta, w którym – jak mówią znawcy tzw. układu wrocławskiego – poczęto totalnie nowoczesną opozycję. Czyli może jednak jest polska przyszłość dla Festung Breslau.
To przecież jasne, że świata nie zmieniają masy, ale jednostki. I tego nie są w stanie zmienić próbujący nas ogłupiać wszelkiej maści politrucy demokracji. I to jest historyczna prawidłowość, niezależnie od tego, jak długo przychodzi ludziom czekać na Niepodległość, tak trudną do zaakceptowania, czy po prostu na dobry polski teatr. Tak sobie to układam w głowie, kiedy myślę o Wrocławiu.
Wesprzyj nas już teraz!
Jest taki jeden – Tadeusz Samborski, wicemarszałek samorządu województwa, który organizuje Dolnośląskie Dni Pionierów Osadnictwa, trochę wstydliwie ukrywając pod tą nazwą spotkania kresowiaków wypędzonych ze swoich domów, a którzy tutaj osiedli. W ten sposób po 45 latach peerelu i dwóch dekadach III RP konstytuuje się wreszcie podmiotowo polska obecność na ziemiach zachodnich. Dawno temu zwano je odzyskanymi, niektórzy nawet, bazując na historycznych okruszynach, odwoływali się do przymiotnika – „piastowskie”. Ale dla współczesnej brukselskiej europki, zdominowanej przez Berlin, to są ziemie wypędzonych Niemców. Jest więc dokładnie tak, jak z „polskimi obozami koncentracyjnymi”. Jeden Samborski to za mało.
Są i inni, o których się nie wie, bo skutecznie ich się zamilcza i – niech to nikogo nie zaskoczy – siłę do bycia tutaj Polakami czerpią z Kresów, z ziemi, z której wywodzą się ich matki i ojcowie. Z tej ziemi, skąd Polaków przecież nie repatriowano, a wypędzono właśnie, przy okazji eksterminując, a najbardziej skutecznie wedle ideologii banderowskiej. Wypędzenie nie dotyczy Niemców, którzy kiedyś wybierając sobie w demokratycznych wyborach takiego, a nie innego kanclerza, musieli w słusznym akcie dziejowej sprawiedliwości stąd odejść, a dzisiaj – za rządów innego kanclerza – skowyczą, bo w tym swoim Reichu zaczynają też być coraz bardziej nie u siebie.
Jest taki jeden – Cezary Morawski, który we wrocławskim zaminowanym jak po wojnie Teatrze Polskim swój pierwszy sezon kończy siedmioma premierami, choć sieroty po byłym szefie tej instytucji kultury robią wszystko by: „po nas choćby potop”. Tymczasem niechciany przez nich zwycięzca konkursu na stanowisko dyrektora udowadnia, że można robić dobry polski teatr w tym tak bardzo oddalającym się od naszej kultury mieście; nawet można to robić na polu minowym, gdzie do sapera dodatkowo strzelają ci, którzy na to pole go wysłali.
Są i inni wielcy pojedynczy. Jest Stanisław Srokowski, wielki polski pisarz, którego by pewnie też skutecznie zamilczano, gdyby nie film „Wołyń” powstały w oparciu o jego prozę. Jest Szczepan Siekierka, Prezes Stowarzyszenia Upamiętnienia Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów z OUN i UPA, inicjator powstania we Wrocławiu pomnika-mauzoleum pomordowanych przez ukraińskie ugrupowania nacjonalistyczne. Jest miasteczko Wołów z zupełnie wyjątkowym Centrum Kultury; jest Wschowa z cudownie polskim Stowarzyszeniem Huta Pieniacka; jest Stowarzyszenie „Strażnicy Pamięci Ziemi Zgorzeleckiej”. Jest wielu, wielu ludzi… Nasz problem polega na tym, że niestety „każdy sobie rzepkę skrobie”, a w efekcie niewiele albo i nic o sobie nawzajem nie wiemy, sobie nie pomagamy w tej pracy dla Ojczyzny, a więc nie pomagamy temu, co tak pięknie kochamy. Pięknie, ale w pojedynkę. To zresztą jest skutecznie moderowane przez wrogów Polski, o czym też należy pamiętać.
A gdy ktoś mnie tutaj zapyta, dlaczego napisałem, iż Wrocław oddala się od polskiej kultury, to mu odpowiem, że według mnie, na przykład nazwa Jahrhunderthalle to nie jest polska nazwa, nawet jak się ją na polski przetłumaczy. Dalej: major KBW Bauman, fetowany przez prezydenta Wrocławia, to nie jest polski naukowiec, a komunistyczny politruk i utrwalacz antypolskiej władzy ludowej. Ruch LGBT nijak nie da się zrymować z polskością, a tymczasem wedle strony GayPlaces.pl we Wrocławiu jest aż 32 miejsca przyjazne „kochającym inaczej”, czyli najwięcej w Polsce, czyli mamy tam stolicę sodomitów i gomorytek. No i jeszcze jest w tym mieście Teatr Polski, w którym przez długie lata bardzo trudno było znaleźć Polskę.
Do Wrocławia pojechałem na siódmą premierę dyrektora Morawskiego – inscenizację dramatu Maxa Frischa „Biedermann i podpalacze”. Niezwykła to przygoda po latach spotkać się z pisarzem, którego czytywałem ostatnio hen aż podczas studiów.
Morawski miał świetny pomysł, aby pracę nad dramatem Frischa powierzyć młodej niemieckiej reżyser. Silke Johanna Fischer, to jak najbardziej współczesna Mädchen niemieckiej kultury, ale przeciw niej trochę zbuntowana. Efekt jest podwójnie zaskakujący i odświeżający tekst sztuki z lat 50-tych, zdawać by się mogło – zwietrzały. I oto Frisch i Fischer mówią nam prawdę o współczesnej Europie niszczonej przez europkę. Jedni w niechcianych gościach państwa Biedermann zobaczą „tylko” muzułmańskich uchodźców-nachodźców, a inni „aż” totalitaryzm urzędniczej demokracji, która przez nas wybierana nami pomiata. Obie opcje się nie wykluczają, a wręcz uzupełniają, bo to pomiatanie ma swój kolejny etap w postaci ubranego na czarno bojownika ISIS z mieczem w ręku.
Jest taki moment w spektaklu, gdy Biedermann w rozpaczy wykrzykuje do podpalaczy coś, o czym już dawno zapomniał w swoim nowoczesnym domu – krzyczy, że wierzy w Boga. I oni odchodząc, zatrzymują się i patrzą. I jakby właśnie w tej chwili, ostatecznie, znajdują powód dla tego, co robią i zdają się mówić: że co, co Pan powiedział? Tak to wygląda. A Biedermann wystrasza się tej swojej niepoprawności politycznej, chowa w swą papierową skorupę nowoczesności i zaraz z całą rodziną i całym swym majątkiem w tej papierowej skorupie spłonie. Świetny spektakl, doskonale zagrany, wyjątkowo trafiony w czasie i miejscu. Na pewno warto go polecić tej dziewczynie z „Arkad”.
Agent niemiecki Lenin miał kiedyś powiedzieć swym towarzyszom o zachodnich kapitalistach, że są tak głupi, że sprzedadzą sznur, na którym ich się powiesi. Odwołując się do „Biedermanna”…, mogą to też być zapałki… A i my, tak jak bohater sztuki, często „robimy” za pożytecznych, grzecznych, dobrze wychowanych idiotów wobec tych wszystkich współczesnych czekistów, naszych marksistów kulturowych. A Klatowie, Lupowie, Rychcikowie, Mieszkowscy, Jandy, Klaczewskie, Łysakowie, Gorbaczewscy, Szydłowscy, Marciniakówny, Strzępki et tutti quanti… oni biorą brzytwę, którą im kupujemy, którą ich obdarowujemy i rżną z uśmiechem na ustach.
Naprawdę, potrzeba nam tych, którzy czytają Bułhakowa, rozumieją Norwida i codziennie wieczorem robią sobie rachunek sumienia. Potrzeba nam ich pojedynczych, każdego z osobna i wtedy wszystkich razem, bo potrzeba nam Polski. Och – i jak bardzo tam, na zachodzie, we Wrocławiu.
Tomasz A. Żak
Max Frisch: Biedermann i podpalacze. Tłumaczenie: Sława Lisiecka. Reżyseria: Silke Johanna Fischer. Scenografia i kostiumy: Stefan Morgenstern. Obsada: Cezary Łukaszewicz, Iwona Stankiewicz, Jakub Giel, Michał Chorosiński, Paulina Chapko, Michał Białecki, Agata Skowrońska, Przemysław Sejmicki, Jakub Grębski, Marek Korzeniowski, Przemysław Puchała. Teatr Polski we Wrocławiu, Scena na Świebodzkim, premiera: 19 maja 2017.