O Napoleonie Ridleya Scotta nie ma co pisać. Dlaczego? Napiszę krótko: twórcy męczą widzów przez prawie trzy godziny i wydali około 200 milionów dolarów po to, by stworzyć narrację na poziomie notatki na Wikipedii z całkowicie nieprzekonującą główną rolą, która z Napoleonem ma mniej wspólnego, niż pierwszy lepszy Staszek z 1b ze św. Józefem w szkolnych Jasełkach.
Pierwsze, czego się dowiadujemy: produkcja własna Apple. Gdyby taka informacja pojawiła się za Steve’a Jobsa, można by się spodziewać dobrego filmu, gdyż jego producent miałby przynajmniej ambicję zrobienia czegoś „naj”. Za Tima Cooka można spodziewać się jedynie skrojenia obrazu pod właściwą tezę socjologiczną… Ostatnią deską ratunku jest więc reżyser – Ridley Scott. Niegdyś legenda Hollywood, a teraz…?
Wstawek ideologicznych na szczęście nie ma, ale to chyba jedyna dobra rzecz, jaką można powiedzieć o tym filmie w warstwie scenariusza i kreacji aktorskich. Od samego początku zadawałem sobie pytanie: Co oni właściwie chcą pokazać? I każda następna godzina (a są ich prawie trzy!) utwierdzała mnie w przekonaniu, że fabuły tu tyle, co w notatce na Wikipedii…
Wesprzyj nas już teraz!
To jest Napoleon? – zapytałem w myślach, gdy zobaczyłem Jacquina Phoenixa w mundurze francuskiej marynarki wojennej. Natomiast pod koniec seansu byłem już pewien: Nie, to nie był Napoleon.
Główny bohater filmu jawi się nam jako postać bez wyrazu, bez emocji, bez uczuć (nawet jak płacze i łamie mu się głos), a co najważniejsze – bez woli. Rola całkowicie „drewniana”, w której nie ma nic z człowieka. Jestem przekonany, że byle cyborg w XVIII-wiecznej francuskiej wersji Westworld wypadłby lepiej.
Jedno wiemy od początku: to nie jest portret zwycięzcy – to portret zblazowanego gbura, który błaga o miłość zdradzającej go żony, a potem jej wybacza, a my nie wiemy, co tak naprawdę myśli i czuje, bo wyraz jego twarzy i oczu nie zmienia się ani na chwilę.
Postacie są niewiarygodne. Film skupia się na miłości Napoleona i cesarzowej Józefiny, ale jako widz ani przez chwilę nie uwierzyłem w tę miłość. Nie ma ani jednej sceny, w której ów rzekomy Napoleon pokazałby ludzką twarz przy rzekomej kobiecie swego życia. Mówią, że się kochają, a my mamy wierzyć…
Ale co gorsza jest nie tylko drętwo, ale i nudno (i piszę to jako miłośnik klasycznego kina, który z zapartym tchem oglądał Seppuku i Kobietę z wydm). Nie oczekuję fajerwerków – akcja może rozwijać się powoli, wybaczam dłużyzny, ale jednej rzeczy nie wybaczam: beznadziejnego aktorstwa i artystycznej pustki. Taki jest Napoleon – beznadziejny i pusty.
W przedstawionym Napoleonie nie widzimy ani człowieka, ani wielkiego przywódcy… właściwie nie wiadomo, kogo widzimy. Na początku filmu możemy powiedzieć „nie wiadomo, kto to jest” i dokładnie to samo można powiedzieć po zakończeniu seansu.
Przez cały film ów pseudo-Napoleon jest jak posąg, ale jak posąg gbura pozbawionego wszelkich duchowych i psychicznych cech, a nie posąg człowieka woli, który zwojował pół Europy. Jest jakby zakładnikiem własnej wielkości, która występuje wyłącznie jako element zewnętrzny, a nie wynikający z napięcia woli w nim samym. Dopiero po dwóch godzinach, gdy na Elbie mówi, że wraca odzyskać to, co do niego należy – Józefinę i Francję – gdy wścieka się, że car odwiedził jego byłą kobietę, mamy nadzieję, że wykaże trochę własnej woli, ale entuzjazm zaraz opada, bo w nim nic się nie zmienia.
Właściwie nie wiadomo nawet, jakiej siły zakładnikiem miałby być ów Napoleon… Opatrzności? Ta jest w filmie tylko frazesem. Francji? Ta jest chaosem i dziczą. Własnego geniuszu? Być może, ale tego w filmie nie widać…
Przez cały seans miałem wrażenie, jakbym oglądał wycinki z fabularyzowanego dokumentu z kiepskimi aktorami, ale wysokim budżetem. Sceny bitew robią wrażenie, ale nie ratują całości.
Czy jest zatem cokolwiek, co można zaliczyć na plus? Miałem nadzieję, że chociaż jakieś smaczki z fenomenu Rewolucji (choćby w ujęciu pro-rewolucyjnym, ale niechby miały jakiś wyraz!). Otóż i to zostało potraktowane skrótowo, jak wszystko inne. Jest dosłownie parę momentów, które mówią coś o rewolucyjnej mentalności, jak np. scena ukazująca symboliczne narodziny etatyzmu (gdy chłopiec z arystokratycznego domu przychodzi do Napoleona, by odzyskać szablę swego straconego na gilotynie ojca, a przywódca odpowiada: Szabla to broń. Nie mogę pozwolić, by obywatele posiadali broń). Ale nawet to nie ratuje filmu.
Myślałem, żeby nadać tej recenzji bardziej wyszukany tytuł, ale doszedłem do wniosku, że byłoby to mylące. Tytuł jest nijaki, jak i nijaki jest film. Myślę, że jest nawet gorzej niż źle. To wręcz niewypał, którego cel powstania jest dla mnie niejasny. Bo gdyby twórcy chcieli ośmieszyć czy odbrązowić Napoleona, to musieliby zdobyć się na choć odrobinę zaczepności i pazura. A tak wyszło… nie wiadomo co i nie wiadomo po co.
Na koniec przychodzi mi do głowy nieco dziwaczne porównanie. Patrząc na Phoenixa jako niby-Napoleona, przed oczami stawała mi postać bohatera serialu… The End of the F***ing World (w skrócie: opowieść o chłopaku, który myślał, że jest psychopatą i koniecznie chciał kogoś zabić, a okazało się, że chce kochać, tylko nie może, gdyż jego wola jest w stanie atrofii). Postać równie zblazowana i tyleż zagadkowa, co nieciekawa w tej zagadkowości, z tą jedynie różnicą, że jednemu dana była mierność, a drugiemu wielkość. Poza tym nawet styl mówienia był podobny, z pauzami podczas wypowiedzi – jakby obaj zastanawiali się, czy jest w ogóle sens cokolwiek mówić. Analogia być może absurdalna, a może właśnie sensowna, gdyż ukazująca, jak – niezależnie od tematu – dzisiejsze kino coraz bardziej kapituluje na polu ukazania ludzkich indywiduów, ponieważ człowiek współczesny zatraca duszę, a wraz z nią indywidualność.
Filip Obara
Filip Obara: Liberalny świat dostaje łomot. Gdy Van Damme wkracza do zniewieściałej Francji