Z zaintrygowaniem, oraz z niepokojem czekałem na nowe polskojęzyczne dzieło Netflixa – serial 1670. Z zaintrygowaniem, bo jednak niezbyt często zdarza się że tak znacząca wytwórnia sypie groszem na produkcję serialu o dawnej Rzeczypospolitej. Z niepokojem, gdyż od samego początku twórcy tłumaczyli iż serial będzie z tejże Rzeczypospolitej boleśnie szydzić. Cóż, boleśnie nie było. Intrygująco też nie. Było nijako. Ot, Świat według Kiepskich, tylko w kostiumach.
Serial 1670 miał z założenia być czymś nowym, zaskakującym, a nawet – ekscytującym. Jako się rzekło, czasy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej rzadko trafiają na ekran, a jeśli już w formie komedii – to chyba tylko za sprawą Zemsty Aleksandra Fredry. A przecież, to jest potrzebne. Śmiech pozwala nam spojrzeć na rzeczywistość i historię z pewnym dystansem. Śmiech przypomina nam, że ówcześni ludzie byli tak samo ludźmi jak my dzisiaj. Bo owszem, takie na przykład średniowiecze, można obejrzeć przez pryzmat wspaniałego, podniosłego dzieła jak chociażby epicki Cyd (1961), ale można też – i warto – spojrzeć przez pryzmat komedii A Knight’s Tale (2001), alias, jak wymyślili sobie niedouczeni idioci odpowiedzialni za spolszczenie tytułu, Obłędny rycerz. W jednym i drugim przypadku mamy rycerzy, honor, klasyczny średniowieczny romans, ale tylko w komediowym ujęciu dociera do nas, że bywalcy średniowiecznych dworów nie byli sztywnymi trupami, tylko ludźmi z krwi i kości, których zalety można doceniać, ale z których wad warto też się pośmiać. Rozpisuję się o tym, żeby zaznaczyć, iż jeśli ogólnie niniejsza recenzja serialu 1670 jest raczej krytyczna, nie wynika to z jakiegoś bufoniastego poczucia obrażonej dumy, oburzenia, iż ktoś ośmielił się śmiać z naszej przeszłości, czy czegokolwiek w tym rodzaju. Przeciwnie – ogromnie bym się ucieszył, gdyby twórcy 1670 dali mi z czego się śmiać. O ile jednak widziałem i słyszałem w tymże serialu setki dowcipów, to na palcach mógłbym policzyć te, które wzbudziły choćby uśmiech na mojej twarzy.
Parę zastrzeżeń
Wesprzyj nas już teraz!
Zacznijmy jednak od bardzo mocnego caveat – jakkolwiek jestem krytyczny wobec serialu, to jednak wiele rzeczy w nim można docenić. Technicznie, jest to produkcja pod większością względów na wysokim poziomie. Ciekawa scenografia, ciekawe zdjęcia, ciekawie oświetlone. Zgrabny, dynamiczny montaż. Ciekawy wybór i aranżacja muzyki. Bardzo udane kreacje aktorów, którzy wczuwają się w swoje role, i niezależnie od poziomu absurdalności scenariusza zachowują stosowną powagę – co, pamiętajmy, jest nie lada wyzwaniem, gdy aktor wie iż gra w komedii, a widzowie mają się z jego poważnej gry śmiać.
Gdyby tylko okrasił to wszystko udany scenariusz, serial by się naprawdę dobrze oglądało. A warto dodać: jeden rzut okiem w internecie pokaże, iż wielu innym recenzentom serial przypadł do gustu znacznie bardziej niż mnie, i wielu twierdzi że dobrze się przy nim bawiło. Więc czytelnik ma pełne prawo uznać, iż warto jednak zaryzykować mimo niżej zamieszczonych słów krytyki. Niewątpliwie niejeden po obejrzeniu uzna, iż jestem w błędzie. Cóż, de gustibus…
Drugie zastrzeżenie dotyczy aspektu ideologicznego. Przyznam, gdy usłyszałem, iż główną inspiracją dla scenarzysty była lektura Fantomowego ciała króla Jana Sowy – dzieła, bardzo delikatnie mówiąc, kontrowersyjnego – myślałem, iż ideologia niechybnie stanie się głównym wątkiem recenzji. Tak jednak nie będzie. Owszem, 1670 wpisuje się w nurt „ludowej historii” Polski, usiłujący za wszelką cenę dowieść, iż polscy chłopi byli niewolnikami, brutalnie tłamszonymi przez szlachtę stanowiącą – według tych ideologów pozujących jako historycy – warstwę kolonialną w najgorszym wydaniu. Owszem, 1670 nigdy nie marnuje okazji aby wbić szpilę w Kościół, kapłanów, Polaków, polskość, szlachtę, Polskę jako całość, i oczywiście w mężczyzn. Owszem, są tu wątki homoseksualne, jest tu epatowanie kulturową wyższością żydów nad Polakami i rzekomym próżniactwem i głupotą szlachty. Ale… skoro mamy do czynienia z produkcją Netflixa, to czegóż innego by się spodziewać? W ostatecznym rozrachunku, punktowanie tych rzeczy byłoby równie sensowne, jak narzekanie, że mokniemy stojąc w deszczu.
Komedia, tak – ale jaka?
Bo zresztą, komedia rządzi się specjalnymi prawami. Dopóty nie przekroczy granicy bluźnierstwa, komediom wolno więcej – nie bez powodu przez długie wieki na dworach królewskich funkcjonowali błaźni, którym w ramach żartów zdarzało się nawet monarchom wytykać błędy i wady, o których inni bali się mówić. Z tego też względu, ideologia nie jest tu takim problemem jak właśnie kwestia komedii. Problem leży właśnie w humorze: 1670 nie ma pojęcia czym chciałoby być, więc stara się być wszystkim dla wszystkich.
Po pierwsze więc, sednem zamysłu za 1670 wydaje się być Świat według Kiepskich (1999-2022), tylko osadzony w czasach sarmackich. Jednak taka forma komedii byłaby zbyt przestarzała i mało strawna dla światowej publiczności Netflixa, więc dodano masę innych elementów. Mamy tutaj więc nowoczesny „mockument”, gdzie bohaterowie przełamują czwartą ścianę mówiąc do kamery, co bywa zabawne, ale nie wystarcza jako „paliwo” dla całego serialu. Następnie mamy więc zabawę z ideowymi anachronizmami, czyli przeniesienie postaci i zagadnień poniekąd współczesnych do epoki Sarmatów. Tu ma nas śmieszyć chociażby dyskusja o „marszu równości” czy zagrożeniu globalnym ociepleniem, przy czym, wcale nie jest oczywiste, iż w tych sprawach serial zawsze przyznaje rację „jedynym słusznym” poglądom, bo zdarza się oberwać (co prawda: delikatnie) nawet fanatykom globalnego ocieplenia. W tych aspektach, widać wyraźnie, iż serial znajduje się pod wpływem takich brytyjskich produkcji jak Czarna Żmija (198301999) czy Monty Python i Święty Graal (1975) – ale niestety, usiłując naśladować dwa zgoła rozbieżne wzorce, serial trafia gdzieś pomiędzy.
Ostatecznie 1670 dalece ustępuje ciętemu językowi Czarnej Żmii, serialu, który raczej unikał anachronizmów, po to aby tym mocniej wbijać ostrze satyry w dialogach. Tutaj, dialogi obfitują w dowcipy w gatunku tzw. „sucharów” – a więc, prostackich gier słownych, które na co dzień bawią nas właśnie dlatego, że zarówno wymyślający jak i słuchacze mają świadomość prostactwa dowcipu, gdzie wręcz stałym elementem zabawy jest wymyślenie czegoś jeszcze głupszego. Na ekranie, brak żywego kontaktu między wymyślającym a słuchaczem nazbyt często niweczy ten humor – „suchar” staje się faktycznie sucharem. Tymczasem jednak, serial równie dalece ustępuje Świętemu Graalowi, który w każdej kolejnej scenie wprawiał widzów w nowy anachronistyczny absurd, gdzie dosłownie nie mieliśmy pojęcia co jeszcze może się zdarzyć.
Wreszcie, znalazłszy się w dziwnej ziemi niczyjej między tymi dwoma podejściami, twórcy postanowili „dorzucić” paliwa komediowego sięgając po inspiracje rodem z… Flintstonów (1960-1966). Widzimy więc drewniane pudełko udające XVII-wiecznego smartfona, koguta w klatce na dachu wozu udającego syrenę ambulansu – cóż, chyba w latach 1960-tych to kogoś śmieszyło.
Ale, raz jeszcze – de gustibus. Ewidentnie znalazło się wielu takich, dla których ta specyficzna mieszanka sprzeczności okazała się zaskakująco strawna.
A o czym to właściwie jest?
Zostaje na koniec jeszcze jeden aspekt. Mamy tutaj serial osadzony w roku 1670, więc godzi się zapytać – jak to się ma do historii? I czy osadziwszy swoje dzieło w tak ciekawym okresie dziejów Rzeczypospolitej, twórcy serwują nam jakąś porywającą fabułę?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, przypomnijmy raz jeszcze: to jest Świat według Kiepskich, tylko taki sarmacki – a dokładniej, tylko taki w kostiumach sarmackich, bowiem nawet sami twórcy wielokrotnie zastrzegali, iż nie tworzą serialu historycznego. Więc tak to się właśnie ma do historii: zupełnie nijak. Serial nie próbuje budować swojego scenariusza na kanwie historycznych wydarzeń – jak, nota bene, miał w zwyczaju Czarna Żmija – tylko na kanwie drobnych, lokalnych spraw zaprzątających życie szlacheckiej rodzinie Adamczewskich będących głównymi bohaterami. Wokół takich wydarzeń – a to ojciec musi wystąpić na sejmiku, a to syn chce się żenić z mieszczką, a to ojcu przychodzi walczyć w pojedynku, a to rodzice próbują wydać córkę za bogatego zgniłka – można jak najbardziej zbudować pasjonujący, ciekawy i zabawny scenariusz. Jest tylko jedno „ale.” Nawet w komedii obowiązuje podstawowa reguła scenariusza, jaką jest: musi zaistnieć nić sympatii między widzami a głównymi bohaterami.
Pomyślałoby się, iż mając do wyboru tyle postaci – na pierwszy plan, obok ojca, szczególnie wybija się młodszy syn, córka oraz młody pomocnik kowala, Maciej – widzowie z łatwością znajdą kogoś kogo obdarzą sympatią. Tu jednak powraca bumerangiem kwestia ideologii. Z ojcem rodziny, Janem Pawłem Adamczewskim, nie sposób sympatyzować, gdyż nie jest on tyleż satyrą, co paszkwilem na szlachcica – samolubny, leniwy, niewykształcony, zwyczajnie głupi, niekompetentny w każdym aspekcie od zarządzania majątkiem po polowanie i szablę. Jego młodszy syn, Jakub, jest z kolei nie satyrą, ale paszkwilem na księdza – brakuje tylko żeby molestował dzieci.
Pozostaje chłop Maciej i córka-szlachcianka, Aniela, którzy ewidentnie są kreowani na tych, z którymi publiczność ma najbardziej sympatyzować. Zadbani, urodziwi, inteligentni… odmienni, tolerancyjni, postępowi, no i oczywiście – mają się ku sobie, ale też między nimi co i rusz iskrzy od kolejnych sporów, jak w klasycznej romantycznej komedii. Obawiam się tylko, iż akurat wśród czytelników niniejszego portalu, Aniela wzbudzi równie dużo sympatii jak we mnie: a jest to postać, która uderzyła mnie próżnością intelektualną, arogancką bufonadą, i tą samą dziwną mieszanką głupawego idealizmu i zblazowanego cynizmu jaki widzimy wśród młodych lewicowych aktywistek. Nie, drodzy czytelnicy. Nie potrafię lubić tej postaci, co sprawia, iż ostatecznie, nie mam tu z kim sympatyzować. Efekt jest zaś taki, iż perypetie tej grupy po prostu mi się dłużyły, gdyż ani trochę nie interesowało mnie jak rozwiążą swoje problemy, za które zwykle sami odpowiadali. Dopiero gdzieś około siódmego odcinka, nagromadziło się wystarczająco dużo wątków, że patrząc na końcowe napisy, zadałem sobie pytanie „ciekawe co dalej?” Pytanie, które przecież widz powinien zadawać przynajmniej na koniec każdego odcinak, jeśli nie częściej.
Finalnie więc: podpatrując co tam mówią inni recenzenci, widzę wyraźnie, iż wielu ludzi w Polsce ten serial przypadł i przypadnie do gustu. Wielu z nas usłyszy o nim w najbliższych tygodniach – „musisz to zobaczyć, to jest przezabawne,” a nawet „to trzeba obejrzeć parę razy!” Dobrze, skoro tak mówią, to niech im będzie. Jeżeli jednak, drodzy Czytelnicy, obejrzycie parę odcinków i nie znajdziecie powodu do śmiechu, to spokojnie: nie oznacza to bynajmniej, iż utraciliście poczucie humoru. Może po prostu wolelibyście się śmiać z historycznych przywar naszej szlachty zaserwowanych w duchu prawdy, zamiast w formie ordynarnego paszkwilu?
„1670.” Polska/USA 2023.
Reżyseria: Maciej Buchwald, Kordian Kądziela. Scenariusz: Jakub Rużyłło. W rolach głównych: Bartłomiej Topa, Katarzyna Herman, Martyna Byczkowska, Michał Sikorski, Andrzej Kłak, Dobromir Dymecki, Kirył Pietruczuk.
Czas trwania: 8 x 29-37 min.
Jakub Majewski