1 listopada 2025

Newman Doktorem Kościoła? „Żart” doprawdy Opatrznościowy

(PCh24.pl)

Ogłoszenie Johna Henry’ego Newmana Doktorem Kościoła zakrawa na swoisty autoironiczny żart współczesnych papieży. Świat, od którego Newman uciekał opuszczając tzw. Kościół Anglii, wydaje się być dziś światem katolicyzmu. Jak długo jeszcze?

Wyniesienie Johna Henry’ego Newmana do rangi Doktora Kościoła jest wspólny dziełem papieży posoborowych. Jan Paweł II rozpoczął proces beatyfikacyjny, sfinalizowany za Benedykta XVI. Franciszek przeprowadził kanonizację, a Leon XIV zdecydował o nadaniu tego rzadkiego tytułu. Można zatem śmiało powiedzieć, że estyma dla Newmana łączy ostatnich czterech następców św. Piotra. O ile w przypadku Karola Wojtyły i Józefa Ratzingera można tę estymę jeszcze zrozumieć i dobrze uzasadnić, to w ostatnich latach sprawa zaczyna wyglądać już dość kuriozalnie. Od dłuższego czasu mówimy przecież w Kościele – jako konserwatyści z niemałym smutkiem – o postępującej anglikanizacji katolicyzmu. Jak to więc możliwe, że Newman zostaje Doktorem Kościoła właśnie w takim „zanglikanizowanym” katolicyzmie?

„Strata i zysk”

Wesprzyj nas już teraz!

Użycie tego terminu nie jest tymczasem wcale na wyrost. Wystarczy sięgnąć po pierwszą książkę, jaką Newman opublikował po konwersji na katolicyzm – „Loss and gain”, wydanej w Polsce kilka lat temu przez Instytut Globalizacji pod tytułem „Strata i zysk”. Autor przedstawia tam anglikanizm lat 20. XX wieku jako dziką menażerię najrozmaitszych sprzecznych poglądów, pozbawioną pewników i większej jasności, ostatecznie zmierzającą w kierunku totalnego relatywizmu.

W książce tej nowy Doktor Kościoła podjął pierwszą próbę wytłumaczenia się światu ze swojego przejścia do Kościoła katolickiego. Nie jest to wprawdzie autobiografia na modłę „Wyznań” św. Augustyna; taką rolę pełni raczej późniejsza o prawie 20 lat „Apologia pro vita sua”. W „Stracie i zysku” Newman przedstawia intelektualną i duchową drogę młodego studenta Oksfordu, Charlesa Redinga, który na przestrzeni kilku lat dochodzi do rozpoznania katolicyzmu jako prawdziwej religii.

Rzecz można byłoby traktować niemal jako satyrę, gdyby nie fakt, że Newman opisuje rzeczywiste debaty i problemy targające ówczesnym anglikanizmem. Czytelnik powieści może zapoznać się na blisko 400 stronach tekstu (w polskiej edycji) z naprawdę szerokim spektrum anglikańskich zapatrywań na chrześcijaństwo. Różnią się naprawdę wieloma rzeczami, ale wszystkie je łączą chyba tylko dwa istotne punkty. Pierwszym jest głęboka niechęć do papiestwa, oskarżanego w zgodzie z protestancką klasyką o antychrystyzm; drugim – frywolność, to znaczy wizjonerskie budowanie chrześcijaństwa w oparciu o własne skłonności, osobistą wolę, wielkie emocje, względnie nauki tego czy innego samozwańczego mistrza, czy to będzie Melanchton, czy Luter czy Pusey, mniejsza o to.

Zręczne pióro Newmana nie pozwala się w tych zawijasach pogubić, ale też nie chodzi o szczegóły – a raczej o przekonanie czytelnika, że anglikanizm tamtej doby stanowił spinany tylko niechęcią do Rzymu i swoistym nacjonalizmem, niezwykle różnorodny i wielobarwny konglomerat relatywistycznego, emotywnego chrześcijaństwa. Dobitną puentą całej historii są ostatnie rozdziały, kiedy Charles Reding jest już o krok od konwersji; odciągnąć od tej decyzji próbują go najrozmaitsi sekciarze – twórcy własnych denominacji, neo-żydzi, okultyści, masońscy krypto-sataniści. Dzika menażeria wariatów, zupełnie różna w stylu od uładzonych anglikańskich intelektualistów prezentowanych przez większą część książki; ale ostatecznie wartych dokładnie, tyle samo – bo za podstawę mających nie jakąkolwiek zwartą Tradycję, ale własne widzimisię.

W sumie każdy, kto przeczyta „Stratę i zysk”, dojdzie do wniosku, że anglikanizm tamtych czasów był zjawiskiem całkowicie i dogłębnie niepoważnym: oprócz przyzwyczajenia albo też jakichś materialnych korzyści nie było dosłownie żadnego powodu, by w nim trwać. U większości rozmówców Charlesa Redinga pojawiają się zresztą różne „momenty” fascynacji katolicyzmem, jakby obecne podświadomie przekonanie, że gdyby tylko nie jasny i dowiedziony antychrystyzm papieża i kilka oczywistych katolickich przesądów, to wszyscy chętnie by się na tę wiarę nawrócili. Łatwo można zrozumieć, dlaczego bohater książki ostatecznie ucieka od tego strasznego anglikańskiego bałaganu i wybiera Rzym. Tak, jak rzecz przedstawia Newman, to jedyny krok, jaki mógł podjąć człowiek uczciwy i odważny zarazem.

Domniemywam, że autor „Straty i zysku” nigdy by nie pomyślał, że ponad 150 lat później katoliccy czytelnicy jego książki zaczną w opisie chaosu tzw. Kościoła Anglii odnajdywać wiele cech współczesnego im Kościoła katolickiego. Tu właśnie rodzi się pytanie: jak to możliwe, że to właśnie dziś John Henry Newman zostaje ogłoszony Doktorem Kościoła? Czy to przypadek, a może efekt jakiegoś niedostrzegalnego, zakulisowego lobbingu? Swoista autoironia? A może po prostu – Opatrzność?

Na czym bowiem polega anglikanizacja Kościoła katolickiego? Otóż przede wszystkim na tym, że dziś w obrębie katolicyzmu można głosić niemal to, co się komu żywnie podoba: bez względu na Urząd Nauczycielski. Nikt nikogo nie potępia, toleruje się niebywałą różnorodność poglądów i zapatrywań, tak, że poboczny obserwator mógłby dojść do wniosku: jedynym wspólnym korzeniem tych ludzi jest… relatywizm.

Eklezjalne „róbta co chceta”

Dla wszystkich anglikańskich bohaterów książki Newmana jest jasne, że w Kościele katolickim to uprawniona władza podejmuje kluczowe decyzje doktrynalne i zamyka dyskusję. Dziś tak już jednak nie jest… W 1968 roku papież Paweł VI ogłosił „Humanae vitae”. Jednak nie tylko cała masa teologów, ale nawet kilka episkopatów krajowych ogłosiło, że ten dokument przyjmują tylko warunkowo albo w jakiejś części, a wierni, jeżeli tak im się podoba, mogą postępować inaczej, niż naucza papież. Na przestrzeni kolejnych dekad problem tylko narastał, obejmując coraz to kolejne dziedziny.

Są dziś katolicy, którzy twierdzą, na przykład, że do zbawienia nie jest potrzebny katolicyzm, bo wystarcza chrzest w jakimkolwiek „kościele”. Dlatego odmawiają prób nawracania prawosławnych, anglikanów, luteranów, ewangelików, metodystów… Celują w tym charyzmatycy, wierząc, że już wkrótce za sprawą „wylania Ducha Świętego” objawi się nowy, zjednoczony Kościół panchrześcijański, który pogrzebie stare podziały denominacyjne. Są więc tacy katolicy – i włos im z głowy nie spada, ich poglądy są w pełni tolerowane; ba, coraz częściej nauczają nawet w imieniu Kościoła albo zasiadają w jakichś oficjalnych radach i gremiach – tak jest nawet w Polsce.

Są katolicy, którzy uważają, że za burtę należy wyrzucić odwieczną naukę o Kościele jako nowym Izraelu, a Żydzi mają jakąś własną drogę do zbawienia. Odmawiają ich nawracania, nie chcą głosić im Słowa Bożego, uznając, że Żyd – to Żyd, i jako taki do Kościoła wstępować nie musi. Takie poglądy nie tylko nie są na cenzurowanym, ale zapewniają dziś nawet dobrą kościelną karierę.

Wreszcie znajdą się i ci, którzy mówią: wszyscy ludzie religii są zbawieni, bo różne religie prowadzą do Boga, byleby tylko zachowywać się przyzwoicie i krzewić powszechne braterstwo. Do kościołów zapraszają muzułmanów, stawiają w świątyniach figurki pogańskich bóstw, piszą książki i tworzą całe teorie poświęcone „etyce światowej” albo „pluralizmowi religii”. Nie czeka ich potępienie, ale – jeżeli tylko wypowiadają się z pewną ostrożnością – splendor, bankiety, konferencje, tytuły.

Wcale nie mniejsze „bogactwo” panuje w poglądach moralnych. Jedni twierdzą, że nauczanie Katechizmu na temat etyki seksualnej jest wyrazem niezmiennej, zawsze obowiązującej prawdy. Drudzy otwarcie twierdzą, że trzeba to nauczanie wywalić do kosza i przyjąć nową, bardziej otwartą perspektywę, w której grzechy wołające dawniej o pomstę do nieba przekształcają się nagle w czyny i akty moralnie akceptowalne, a w niektórych sytuacjach nawet moralnie dobre.

Żadnej pewności nie ma też co do kapłaństwa. Owszem, Kościół dalej wyświęca na księży, ale w jakim czyni to celu, powiedzieć coraz trudniej. Szerokim echem odbijają się publikacje księży profesorów, tłumaczone na różne języki, według których kapłaństwo jest kompletną porażką i historycznym błędem. Niektórzy biskupi snują wizję „kolektywnego kapłaństwa”, gdzie „prezbiter” zostaje pozbawiony większości kompetencji i zredukowany do roli zawodowego odprawiacza Mszy świętej, przy czym liturgia musi oczywiście odbywać się z maksymalnie licznym udziałem osób niekapłańskich (dawniej: świeccy). Celibat jest powszechnie kwestionowany, a księża uważają, że lepiej przysłużą się światu, jeżeli będą influencerami w sieci, niż zwykłymi duszpasterzami.

Nie ma też żadnej jasności w kwestii właściwego kultu. Jedni preferują ekstatyczne „upadki w duchu”, trans i hipnozę; inni dzikie skoki w rytm hip-hopu; jeszcze inni machają przed ołtarzem kolorowymi flagami. Mniejszość woli modlić się tak, jak przez wieki, ale dokumentami papieży jest spychana na margines i publicznie lżona jako banda wsteczników i faryzejskich legalistów. Jedni są zadowoleni z obecnego kształtu Mszy świętej, dla innych to ciągle za mało i żądają walki z „protagonizmem liturgicznym kapłana”, twierdząc, że reforma lat 70., która wstrząsnęła Kościołem, tak naprawdę „jeszcze się nie dokonała” i trzeba ciągle iść naprzód.

A papież, o którego władzy tak wysokie mniemanie mieli zarówno prokatolicki Charles Reding jak i zawzięcie antyrzymscy jego interlokutorzy? Papież ogłasza kompletne désintéressement, stwierdzając, że Kościół ma się opierać na „jedności w różnorodności” i każdy musi sam, swoim prywatnym osądem, dopowiedzieć sobie różne szczegóły do bardzo ogólnikowych zasad powszechnych. Mówiąc krótko, anglikanizacja pełną parą.

Pytam więc jeszcze raz: kto tak właściwie i dlaczego ogłosił Johna Henry’ego Newmana Doktorem Kościoła? Chcę wierzyć, że to naprawdę Opatrzność. W innym wypadku mógłbym uznać, że wyniesienie do tak wielkiej rangi człowieka, który reprezentuje sobą najostrzejszą krytykę obecnego stanu katolicyzmu – to tylko kolejny przykład tego samego, totalnego chaosu.

Jest nadzieja

Jedno w tym wszystkim jest dla mnie pocieszające. Fałszywe religie – a do takich ostatecznie zalicza się przecież anglikanizm – upadają jedna po drugiej. Dziś widać to aż nazbyt wyraźnie, kiedy tzw. Kościół Anglii to w samej Anglii tylko ledwo żywa, błyskawicznie zanikająca wspólnota. Katolicyzm jednak trwa – i nie przeminie, a to z racji na swoją prawdziwość. Owszem, wiara katolicka w pewnej mierze bardzo silnie przypomina dziś anglikanizm XIX stulecia – ale jednak nim nie jest. W anglikanizmie, tak jak we wszystkich denominacjach protestanckich, nie ma przecież żadnej faktycznej podstawy dla wiary. Jak pisał trafnie ks. Jakub Wujek, protestanci, jak osy i szerszenie, zajęły ule, wypędziły pszczoły i teraz tam sobie siedzą. Ostatecznie jednak brakuje im korzenia – są zawieszeni w próżni.

Tylko w Kościele katolickim jest fundament, czyli prawdziwa sukcesja apostolska zgromadzona wokół papieża, biskupa biskupów. Dlatego rozprzężenie i chaos mogą zniszczyć każdą wspólnotę protestancką, ale katolickiej – nigdy. Mogą ją tylko nadwyrężyć i osłabić, co dziś się dzieje. Dzięki Bogu, Kościół katolicki, jako Mistyczne Ciało Chrystusa, jest silniejszy i prędzej czy później wydźwignie się z kryzysu. Wówczas może protestanci znów będą nurzać się we własnym chaosie jak w czasach Newmana, z zazdrością i ślepą nienawiścią patrząc na stałość Rzymu. Daj Boże, żeby ten moment był już jak najbliższy.

Paweł Chmielewski

Czempion przeciw modnym błędom. Kardynał Newman ze wszystkich sił walczył z liberalizmem w religii

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(10)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie