„Fakt przyjęcia przez UE dyrektywy o nazwie Digital Service Act (DSA) umknął większości naszych mediów. Może dlatego, że news brzmi nieco absurdalnie: Europa chce regulować działalność firm amerykańskich, takich jak Google, Meta czy X. A właściwie nie regulować, ale cenzurować”, pisze na łamach tygodnika „Do Rzeczy”.
W ocenie publicysty dyrektywa UE to nic innego, jak realizacja pogróżek pod adresem Elona Muska, który w trwającej kampanii prezydenckiej w USA udzielił poparcia Donaldowi Trumpowi: „Albo dacie nam prawo do usuwania z waszych platform treści szkodliwych społecznie, albo wam utrudnimy robienie w Europie interesów”. Czy zaś są treści szkodliwe społecznie? Chodzi m. in. o krytykę ideologii LGBT, krytykę imigracjonizmu, krytykę ekologizmu, krytykę władz popieranych przez Brukselę, zadawanie niewygodnych pytań odnośnie tzw. pandemii etc.
„Czy Unia rzeczywiście jest w stanie coś zrobić takim mocarzom jak wyżej wymieni? Dobre pytanie, ale po niedawnej udanej prowokacji amerykańskiego dziennikarza Jamesa O’Keffy’ego bardziej zasadne jest pytanie inne: Po co właściwie, skoro Amerykanie cenzurują się sami? O’Keffy podpuścił jednego z inżynierów nadzorujących serwis Facebook do szczerego opisania swej pracy, nagrał te wyznania i je opublikował. Nie ma tam nic, czego byśmy się nie domyślali, choćby w kontekście podobnego nagrania jednego z szefów CNN, które obiegło Internet trzy lata temu – ale co innego się domyślać, co innego mieć dowody czarno na białym”, zauważa RAZ.
Wesprzyj nas już teraz!
Zdaniem autora „Polactwa” to pokazuje, że „władcy świata” szykują nam rzeczywistość gorszą niż za komuny. „Za komuny wiadomo było, że jest cenzura, gdzie się znajduje, można było nawet z cenzorem dyskutować. Nie daj Boże Ameryce i światu, by kandydatka tych ludzi wygrała wybory”, podsumowuje Rafał Ziemkiewicz.
Źródło: tygodnik „Do Rzeczy”
TG