W najmłodszym z irlandzkich hrabstw – Wicklow – ukrywa się jeden z najstarszych klejnotów Zielonej Wyspy. Dosłownie się ukrywa – malownicze granitowe wzniesienia (nieco na wyrost przez tubylców nazywane górami) skutecznie zasłaniają położoną na dnie nie mniej malowniczej polodowcowej doliny osadę Glendalough przed oczyma nieproszonych gości. Żeby tu trafić, trzeba wiedzieć, czego się szuka.
Pierwszą budowlą, jaką dostrzega pielgrzym zbliżający się ku Dolinie Dwóch Jezior (Gleann Dá Loch), jest powoli wyłaniająca się zza wzgórz smukła, okrągła, trzydziestometrowa wieża ze spiczastym dachem – z oddali przypomina zaostrzony ołówek wbity w ziemię gumką. Przydatna rzecz – ze swymi sześcioma wysokimi piętrami w spokojnym czasie służyła za pojemny magazyn, a w chwili zagrożenia zapewniała schronienie mieszkańcom osady.
Wesprzyj nas już teraz!
Nieprzypadkowo taka wieża to w pewnym sensie wizytówka irlandzkiej architektury wczesnośredniowiecznej – budowano je przy niejednym opactwie, bo od schyłku wieku VIII aż do późnych dekad wieku XI wisiał nad Irlandią okrutny furor Normanorum.
Wikingowie przemierzali Zieloną Wyspę jak własną domenę, owszem, zakładając pierwsze na tym terenie miasta, głównie jednak napadając i grabiąc tutejsze klasztory. Ciekawa rzecz: barbarzyńcy z Północy – w odróżnieniu od srożących się w V stuleciu Hunów, Gotów i Franków – jako obiekty swych łupieżczych najazdów pilnie wyszukiwali przede wszystkim ośrodki kultu religijnego. Wyspecjalizowani „komandosi” potrafili bezbłędnie wyczuć, gdzie łup będzie równie cenny (naczynia liturgiczne i relikwiarze, pełne spichrze i magazyny), co łatwy: przecież miłujący pokój mnisi nie okażą się waleczniejsi od książąt i królów, którzy wolą płacić sowity okup napastnikom, niż podnieść na nich miecz w sprawiedliwym gniewie.
Glendalough plądrowano nieskończoną ilość razy – zauważa na kartach nader inspirującej pracy, zatytułowanej Jak Irlandczycy ocalili cywilizację, Thomas Cahill – a między rokiem 775 a 1071 przynajmniej dziewięć razy spalono. W takich czasach okrągła wieża o gładkich ścianach, wykluczających wspinaczkę po murze, z wejściem na dwóch chłopa nad ziemią, o pojedynczych oknach na cztery strony świata pod samym dachem, zapewniała mieszkańcom osady niezawodne refugium, niedostępne nawet dla zaprawionych w najrozmaitszych sposobach walki wikingów. Nie raz ratowała relikwie i paramenty, nie wspominając o życiu zakonników i ich współmieszkańców.
Trwałość owego rozwiązania architektonicznego potwierdził najsurowszy egzaminator – czas. Okrągła wieża stanowi najlepiej zachowany element dzisiejszego Glendalough – osiedla ruin. Ale po kolei…
„Franciszkański” święty z VI wieku
Wszystko zaczęło się od przybycia do Doliny Dwóch Jezior młodzieńca imieniem Coemgen (w powszechnie znanej, zanglicyzowanej formie: Kewin). Wywodził się on z kręgów arystokratycznych (niewykluczone, iż nawet z rodziny panującej w królestwie Leinster). Odebrał staranne wykształcenie, a pozycja społeczna predestynowała go do stanowiska opata w którymś z klasztorów.
Cóż jednak z tego, skoro szlachetnie urodzonego młodziana bardziej pociągało życie pustelnicze. Udał się więc na odludzie, by wkrótce, urzeczony transcendentną atmosferą Glendalough, pojąć, że Bóg tu właśnie nakazuje mu pełnić pustelniczą służbę. Zamieszkał w grocie usytuowanej na skalnym urwisku nad brzegiem Jeziora Górnego (zwanej dziś Łożem św. Kewina), gdzie ze względu na niedostępność miejsca – wejście do groty znajduje się osiem metrów nad poziomem jeziora – mieli go zanieść aniołowie. Tam święty mąż spędził wiele lat, żywiąc się korzonkami i pozostając pod troskliwą opieką zwierząt.
Ikonografia zazwyczaj przedstawia św. Kewina z danielem u boku i z kosem na dłoni. Powiadają bowiem, że gdy któregoś dnia pustelnik zatonął w modlitwie, w jego wyciągniętych dłoniach samiczka kosa złożyła jajeczka, co spostrzegłszy, po ocknięciu się z modlitewnej zadumy, nie zmienił on pozycji aż do chwili wyklucia się piskląt. W ogóle święty z Glendalough to swoisty prototyp św. Franciszka z Asyżu: zawzięty nieprzyjaciel grzechu, do głębi zatroskany o los bliźnich, dzielący się z potrzebującymi wszystkim, co posiadał, i szczególną miłością darzący zwierzęta, w których widział małych braci i siostry w Bogu.
Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie
Historia Kościoła uczy, że niełatwo świątobliwemu pustelnikowi dłużej pozostać w wymarzonym odosobnieniu – zaraz znajdują się owieczki pragnące go widzieć w roli ich pasterza, a przynajmniej doradcy, lekarza czy orędownika, wkrótce też wokół jego pustelni wyrastają bliźniacze jej kopie zamieszkałe przez uczniów i naśladowców. Nie inaczej stało się w Glengalough – dolina nieopodal jaskini św. Kewina zaroiła się od chatek, wkrótce stanęła tam kaplica, potem kościół, po nim drugi, trzeci i następne, wreszcie katedra, skryptorium, szkoła, dormitoria i domy gościnne, szpital oraz budynki gospodarcze. Z czasem na wschód od Jeziora Dolnego wyrosło prawdziwe „miasteczko akademickie”.
Nie minął wiek, a Glendalough urosło do rangi wpływowego centrum intelektualnego, do którego przybywały tysiące głodnych wiedzy – początkowo z Irlandii, później również z pobliskiej Brytanii, a wreszcie z całej Europy – aby u stóp uczonych zakonników żywić się ich mądrością i budować świątobliwym przykładem. Mnisi zaś, wierni zasadom Ewangelii i starożytnej irlandzkiej gościnności, hojnie dzielili się z nimi chlebem i słowem.
Anglosaski kronikarz z przełomu VII i VIII wieku, Beda Czcigodny, zanotował, iż wielu jego rodaków, zarówno szlachetnie urodzonych, jak i stanu niższego udawało się tam, czy to dla łaski świętej wiedzy, czy dla surowszego życia. Irlandzcy gospodarze zaś przyjmowali wszystkich z ochotą i żywili ich dzień po dniu bez zapłaty, dostarczając ksiąg i również darmo nauczając.
Irlandzka strawa…
Irlandzka nauka nie poszła w las – z takich właśnie „uniwersyteckich centrów” Zielonej Wyspy ruszyła na tonący w odmętach pogaństwa europejski kontynent ożywcza fala ewangelicznej gorliwości, cielesnej surowości i doktrynalnej dyscypliny. W gęstniejącym mroku barbarzyństwa zajaśniało na nowo światło greckiej i rzymskiej cywilizacji skrzętnie przechowanej w kraju, którego nigdy nie dotknęła stopa rzymskiego kolonisty.
Gdziekolwiek szli, Irlandczycy zabierali ze sobą książki, często niewidziane w Europie od stuleci, przywiązane do pasa jako znak triumfu, tak jak ich przodkowie przywiązywali do pasa głowy wrogów. Gdziekolwiek się udawali, przynosili miłość do wiedzy i sztukę produkowania książek. W swoich tułaczych siedzibach nad zatokami i w dolinach odbudowali umiejętność czytania i pisania oraz tchnęli nowe życie w wyczerpaną kulturę Europy – pisze Thomas Cahill.
Warto zadać sobie pytanie, czy doszłoby do renesansu karolińskiego, a pośrednio i wielkiej reformy kluniackiej, gdyby na ziemi galijskiej, burgundzkiej, alamańskiej i longobardzkiej nie odcisnął niezatartego piętna (choćby w postaci opactw w Annegray, Fontaines, Luxeuil, Auxerre, Lure, Reims, Reichenau, Sankt Gallen, Fuldzie, Würzburgu, Wiedniu, Bobbio, Fiesole, Lukce, ba, nawet w Kijowie, gdzie irlandzki klasztor istniał aż do najazdu Mongołów w roku 1241) duch spadkobierców św. Patryka: św. Brygidy z Kildare, św. Ity z Killeedy, św. Brendana z Clonfert, św. Kolumby z Kells, św. Kolumbana z Bangor, św. Kierana z Clonmacnoise i – last but not least – św. Kewina z Glendalough.
…przez sześć wieków serwowana
Sam zaś Kewin, który (w dużej mierze wbrew własnej woli) został opatem powstałego u stóp jego pustelni klasztoru, ujrzawszy, iż dzieło pomyślnie się rozwija, „umknął” do swej jaskini. Nie minęły jednak cztery lata, a mnisi znowu zaczęli go usilnie prosić o powrót do Glendalough. Przystawszy na prośbę swych duchowych dzieci, święty pełnił funkcję opata aż do śmierci, która zabrała go 3 czerwca 618 roku, w pięknym wieku stu dwudziestu lat.
Opactwo zaś, wzbogacone o relikwie założyciela, trwało dalej, by w rozkwicie swej świetności zostać zaliczonym do ścisłej czołówki miejsc pielgrzymkowych w Irlandii – siedmiokrotne przybycie do Glendalough liczyło się za jedną pielgrzymkę do Rzymu.
A skoro już o Rzymie mowa, to kiedy reformy Kościoła z początku XII wieku na nowo umocniły więź Irlandii ze Stolicą Apostolską, Glendalough w roku 1111 uzyskało status diecezji, a pół wieku później jego opat – Lorcan ua Tuathail (św. Wawrzyniec O’Toole) został pierwszym metropolitą Irlandii (i zarazem ostatnim Irlandczykiem piastującym ten urząd). Święty arcybiskup rokrocznie na okres Wielkiego Postu opuszczał Dublin, by powróciwszy do Doliny Dwóch Jezior oddawać się pokucie i kontemplacji w grocie św. Kewina.
Zmiany administracyjne wynikłe z anglonormandzkiego podboju Leinster w roku 1170 pozbawiły Glendalough dotychczasowej pozycji centrum kulturalnego, a w roku 1398 spadł na nie niespodziewany cios w postaci niszczycielskiego najazdu Anglików, po którym opactwo już się nie podniosło. I chociaż garstka mnichów mieszkała tam aż do XVI stulecia, po tętniącym życiem monastycznym mieście nie zostało śladu. To znaczy, ślady zostały – w postaci malowniczych ruin, pośród których jeszcze w XVIII i XIX wieku 3 czerwca hucznie obchodzono dzień liturgicznego wspomnienia św. Kewina, co okupacyjne władze brytyjskie określały mianem wywrotowych zgromadzeń. Ale w imperium brytyjskim nietrudno było zostać uznanym za wywrotowca. Wystarczyło być katolikiem.
Osiedle ruin
Przybywając dzisiaj do Glendalough, łatwo podzielić zauroczenie św. Kewina – w każdym bowiem zakątku Doliny Dwóch Jezior niepodzielnie króluje spokój i cisza. Z drugiej jednak strony dostrzegamy skalę przedsięwzięcia wyrosłego z jego ducha: siedem kościołów, ponadto świeckie budynki użyteczności publicznej – kiedyś musiało tu wprost kipieć!
Dziś cele mnichów i pomieszczenia dla gości leżą w całkowitej ruinie, znacznie lepiej zachowały się natomiast miejsca kultu – romańskie budynki datowane na X‑XII wiek – spośród których już na pierwszy rzut oka wyróżnia się kościół św. Kewina z dzwonnicą podobną do okrągłej wieży, choć nieco od niej niższą, i nietypowo przylegającą do głównego budynku zakrystią. Z niewiadomych przyczyn miejsce to nazywa się Kuchnią Świętego Kewina.
Warto również zwrócić uwagę na ruiny dwunastowiecznej romańskiej katedry, a także zrekonstruowany przy użyciu oryginalnych kamieni, na podstawie osiemnastowiecznego szkicu budynek, w którym przypuszczalnie znajdował się grób św. Kewina. Nosi on nazwę „domu księży”, tu bowiem po wprowadzeniu przez brytyjskie władze drakońsko antykatolickich Praw Karnych nielegalnie grzebano katolickich kapłanów. Prawdziwym unikatem w irlandzkiej architekturze jest natomiast zachowana jedynie częściowo brama.
Glendalough to dziś osiedle kamieni. Rozmaitych: cyklopowych skał służących za fundamenty świątyń, białych bloków tworzących ściany budynków oraz specjalnie gładkich ciosów, z których zbudowano wieże, nadto zdobionych ornamentem masywnych krzyży i delikatniejszych od nich płyt nagrobkowych.
Jedynym miejscem, które wciąż żyje – choć czasownik „żyć” wydaje się w tym kontekście dosyć nie na miejscu – jest przylegający do zrujnowanych kościołów cmentarz. Obok nagrobnych krzyży sprzed tysiąclecia znajdujemy również stosunkowo nowe (a jego lokatorzy wielokrotnie przewyższają liczebnie garstkę obecnych mieszkańców Glendalough).
Dwa dni w lesie
W drugiej połowie XIX wieku okolica chwilowo się ożywiła – na zachodnim brzegu Jeziora Górnego założono osadę dla górników dobywających w latach 1850-1875 z trzewi Gór Wicklow rudę ołowiu. Do dziś zachowały się ruiny owej opustoszałej wioski, choć po zamknięciu kopalni dzika natura na powrót objęła to miejsce w niepodzielne posiadanie.
Zwiedziwszy więc pozostałości klasztoru, warto kontynuować wędrówkę wzdłuż Jeziora Górnego, zwłaszcza że pomimo asfaltowej nawierzchni drogi biegnącej środkiem doliny ruch samochodowy jest tu znikomy, toteż można swobodnie spacerować, obserwując zgrabnie poruszające się po zboczach wzgórz kozice. Zwierząt tych nie było tu w czasach św. Kewina – sprowadzono je dopiero półtora wieku temu.
Do samej wioski górników da się dotrzeć wyłącznie pieszo. W ogóle okolice obfitują w ścieżki o rozmaitym stopniu trudności: najważniejszą z nich jest bezsprzecznie Wicklow Way, która pagórkowatym terenem wiedzie tu wprost z południowego przedmieścia Dublina – Marlay Park.
To rzadkie obecnie w Europie doświadczenie: wędrować przez całe dwa dni, napotykając w leśnych „korytarzach” tylko kruki i daniele, ewentualnie – wkraczając w rejony słonecznych pastwisk na zboczach górskich łańcuchów – zagubione owce. Ze szczytów owych wzniesień, które tubylcy z uporem nazywają górami, widać odległe o przysłowiowy rzut beretem morze.
Dwa dni marszu dzieli stolicę Zielonej Wyspy od Doliny Dwóch Jezior – dwa dni na zatonięcie w transcendentnym spokoju Siostry Natury, na wyobrażenie sobie, że się jest pielgrzymem, niecierpliwie zdążającym ku krynicy mądrości i pobożności, na odczucie u ich kresu nieopisanej radości na widok powoli wyłaniającej się zza wzgórz smukłej, okrągłej wieży ze spiczastym dachem z oddali przypominającej zaostrzony ołówek wbity w ziemię gumką…
Henryk Matysek
Tekst ukazał się w 22. numerze magazynu „Polonia Christiana”