Dawniej za szczyt postawy ekologicznej uznawano poruszanie się komunikacją masową zamiast codziennego odpalania samochodu. Natomiast dziś z pogardą ekologistów muszą zmierzyć się nie tylko typowe pojazdy mechaniczne, lecz nawet… elektryczne hulajnogi – słuszne pozostają jedynie rowery. Jednak doświadczenie pokazuje, że również one staną się wkrótce „ofiarą” ekonagonki.
Autobusy, tramwaje, metro – jeszcze kilka lat temu stanowiły spełnienie marzeń ekologicznych aktywistów. Jeden pojazd zabierał bowiem na raz wiele osób, dzięki czemu emitowano mniej substancji szkodliwych dla środowiska. Do tego dochodziły inne korzyści – na przykład zmniejszenie korków. Nie bez znaczenia dla lewicy był także egalitarny i wspólnotowy wymiar poruszania się „zbiorkomem” (słowo z postępowej nowomowy). Zamiast drogich samochodów – tani bilet autobusowy. Zamiast alienowania się od społeczeństwa we własnej jeżdżącej puszce – kontakt z innymi ludźmi, w różnym wieku, o różnym statusie społecznym. Czasami może nawet rozmowa z przypadkowo napotkaną osobą. W gruncie rzeczy miało to nawet jakiś sens.
Wesprzyj nas już teraz!
Ideologia współdzielenia
Jednak lewicowa promocja komunikacji zbiorowej nie potrwała długo. Wszak autobusy to pojazdy mechaniczne, wyposażone w silniki i zanieczyszczające środowisko. Tramwaje zaś pobierają prąd, a to wymaga kopcących elektrowni. Dlatego lewica przerzuciła się na promowanie alternatywnych form komunikacji: ani samochodowej, ani autobusowej, ani tramwajowej. Oparte na zasadach współdzielenia pojazdy, takie jak hulajnogi elektryczne, jawiły się jako spełnienie snu liberalnego lewicowca. Zamiast jednego właściciela – wypożyczanie na krótki okres i oddawanie, by inni mogli skorzystać. Czyż to nie piękne?
Współdzielenie sprzętu szybko urosło do rangi quasi-ideologii. Jak przekonuje znany w USA publicysta technologiczny Kevin Kelly [kk.org/thetechnium] „dla wielu osób rodzaj natychmiastowego, powszechnego dostępu jest lepszy niż posiadanie. Nie wymaga odpowiedzialności za utrzymanie, naprawę, sortowanie, katalogowanie, czyszczenie czy przechowywanie”.
Niewygodne hulajnogi
Jednak – jak się okazuje – nie wszystko, co współdzielone, jest doskonałe – w każdym razie nie hulajnogi elektryczne. Nieprzypadkowo. Wszak posiadanie sprzętu na własność wiąże się zazwyczaj z długotrwałą, stopniową nauką jazdy. Na takową naukę szkoda czasu, gdy tylko coś pożyczamy. Tak się w każdym razie wydaje.
W mediach słyszymy pomysły uregulowania (ograniczenia) ruchu hulajnóg. Na przykład Francja planuje, by już od września hulajnogom elektrycznym zabronić wjazdu na tereny dostępne dla przechodniów. Pojawiają się też pomysły karania użytkowników mandatami sięgającymi nawet 135 euro.
„Elektryczne jednoślady przestały być irytującym miejskim trendem, a stały się poważnym zagrożeniem dla uczestników ruchu drogowego” – zauważa Paulina Januszewska na łamach „Newsweeka”.
„Nawet jeśli – w przeciwieństwie do mnie – nie należycie do grupy zapalonych rowerzystów lub przemieszczacie się głównie pieszo, to zapewne dziś, a najdalej wczoraj napotkaliście na swojej drodze UTO [urządzenie transportu osobistego – M.J.] mknące z zawrotną prędkością przez zatłoczone centrum miasta. Dodajmy do tego rodziców odważnie podróżujących z dziećmi na jednym pojeździe, osoby pozbawione umiejętności sygnalizowania skrętu albo chojraków, którzy mniej lub bardziej zręcznie przeciskają się między samochodami na ruchliwej ulicy, a otrzymamy pełne spektrum użytkowników najmodniejszego obecnie środka transportu” – dodaje publicystka.
Przyznajmy zresztą, że te obawy nie są całkiem bezpodstawne. „Długi weekend trwa. A my wciąż przyjmujemy kolejne ofiary hulajnóg. Średnio 3 na dobę. Złamania kończyn, żuchwy…” – podał 17 sierpnia na Facebooku Szpital Praski.
Pod wpisem wywiązała się żywiołowa dyskusja. Część osób opisywała swe przykre doświadczenia z użytkownikami hulajnóg. Inni dopytywali o doświadczenia z rowerzystami. Według przedstawicieli szpitala użytkownicy rowerów są jednak bardziej uważni.
Co ciekawe, wydarzenia związane z hulajnogami elektrycznymi pokazują, na jakie przypadki będziemy narażeni w społeczeństwie internetu rzeczy (gdy niemal wszystkie sprzęty podłączone zostaną do sieci). W tej rzeczywistości czekają nas rozmaite, niekoniecznie miłe, niespodzianki. Przekonali się o tym użytkownicy hulajnóg firmy Lime w Brisbane. Wskutek ataku hakerskiego kilka urządzeń tej firmy zaczęło używać wulgaryzmów – podaje portal Geekweek. O ile można to uznać za żart na niskim poziomie, o tyle niewykluczone są też poważniejsze problemy.
Na przykład firma Zimperium wykazała możliwość przejęcia hulajnóg jednej z firm przez hakerów – podał w lutym portal Spiderweb.pl. Okazało się, że hulajnoga Xiaomi 365 jest (była?) podatna na cyberataki i przyspieszenie lub zatrzymanie pojazdu przez hakera. W jaki sposób? Otóż „swoją hulajnogę właściciel może obsługiwać przez aplikację. Ze sprzętem można się połączyć za pomocą Bluetooth, żeby zaktualizować jego oprogramowanie, wybrać i ustawić tryb ekonomicznej jazdy czy skorzystać z systemu zabezpieczającego nas przed złodziejami. Wszystko to raczej standard i nie byłoby z tym problemu, gdyby nie jedno drobne przeoczenie. Hasło, wprowadzane przez użytkownika, jest wprawdzie sprawdzane, ale tylko po stronie aplikacji mobilnej, po stronie urządzenia już nie. A to już potencjalny problem i to bardzo bolesny problem” – wyjaśnia Matylda Grodecka [spiderweb.pl].
Mimo tych wszystkich niedoskonałości większość osób poruszających się hulajnogami elektrycznymi używa ich odpowiedzialnie i nie powoduje tragedii, a niechęć do urządzeń wydaje się mimo wszystko przesadzona. Często są one wygodnym sposobem na pokonanie „martwej mili” (terenu, gdzie nie sięga komunikacja miejska). Przestrzegający przed nimi wpisują się natomiast (choć niekoniecznie świadomie) w lewicową narrację.
Pozostają rowery?
Czy po odrzuceniu samochodów, autobusów i hulajnóg przyjdzie czas na atak na rowery? Napędzane siłą ludzkich mięśni i niezużywające prądu jawią się jako spełnienie snów zwolenników ekoreligii. To jednak tylko mądrość etapu. Wszak aby powstał rower, należało wydobyć minerały. Niezbędna okazała się także praca wykonywana przez tzw. tanią siłę roboczą (np. Chińczyków), w tym być może dzieci, a także kosztowny, nieekologiczny transport do Europy. Gdy lewicowe elity przypomną sobie o tym (lub zechcą przypomnieć), to ich ataki, żądania regulacji i hejt dotkną także rowerzystów. Wierzącym im lemingom pozostanie… chodzenie pieszo.
Marcin Jendrzejczak