9 listopada 2021

Nie wierzę w człowieka. Zapiski na marginesie Squid Game [OPINIA]

(Kadr z serialu Squid Game)

Netflix po raz kolejny serwuje nam rozrywkę z wiecznie młodego gatunku kina „przetrwania”. Ta wieczna młodość bywa jednak nużąca, bo nie ważne, czy o przetrwanie walczy jednostka, czy też cały gatunek ludzki, zawsze koniec jest taki sam: rozbrzmiewa podniosła muzyka, a człowiek zwycięża… Ostatecznym celem jest zawsze przedłużenie życia lub gatunku, a pytań o wieczną perspektywę i głębszy sens istnienia nie występuje. Dlatego od jakiegoś czasu, gdy – nawet jeśli z zapartym tchem – śledzę losy ekranowych bohaterów, to nie mogę się opędzić od pytania: czy twórca naprawdę nie widzi nic więcej? I jak kropka na „i” wtacza się stwierdzenie: nie wierzę w człowieka.

Nie wierzę w człowieka – właściwie mógłbym to zdanie potraktować jako wyznanie wiary. W kategoriach ściśle teologicznych. Ale o tym później, niech najpierw przemówią znane obrazy. Jednym z większych osiągnięć ostatnich lat w dziedzinie spektakularnych dzieł filmowych promujących ową wiarę w sens przetrwania gatunku ludzkiego jest moim zdaniem trylogia Batman z Christianem Bale’m. Film na tyle głęboko wchodzący w psychologiczne uwarunkowania walki ze złem, że nie odrzuca naiwnością fabuły. Oglądam z zapałem, ale na końcu i tak pytam: właściwie kto tu jest gorszy – zakon fanatycznych ninja, którzy chcą po swojemu porządkować Zachód czy też zdegenerowane Gotham City, którego broni człowiek nietoperz? Kibicuję mieszkańcom Gotham, ale to tylko emocjonalna solidarność wywołana zręczną sztuką filmową, bo tak naprawdę są mi obojętni.

Motyw przetrwania, powracający w Squid Game, Neflix podejmuje nie po raz pierwszy. Pamiętamy Igrzyska śmierci, w których bohaterowie również brali udział w zabójczych grach, z tym że tam były one elementem funkcjonowania totalitarnego reżimu, serwującego w ten sposób krwawą rozrywkę dla mas. W Squid Game uczestnicy zgłaszają się dobrowolnie i nie ma tu kontekstu „antysystemowego”. Śledzimy za to zmagania 456 zdesperowanych mężczyzn i kobiet, którzy przyjmują zaproszenie do tajemniczej gry, aby wydostać się z życiowej opresji i długów. Tyle mogę powiedzieć nie zdradzając fabuły (uwaga, reszta będzie spojlerem)…

Wesprzyj nas już teraz!

 

„I tak wszyscy pójdziemy do piekła”

Squid Game to produkcja Netflixa, która na całym świecie poszybowała na szczyty statystyk oglądalności, a w szkołach i na ulicach znajduje coraz liczniejszych naśladowców. Zaczyna się dość wtórnie, bez szału, nawet nudnawo. Po jakimś czasie rozkręca się, ale wydaje się, że to po prostu kolejna trzymająca w napięciu rozrywka – sążniście zakrapiana (a raczej zachlapywana) krwią. Następnie rodzą się nawet jakieś refleksje, że o coś tu chodzi i że coś to mówi o naturze człowieka… Ale pod koniec pierwszego sezonu nie mamy już wątpliwości – twórcy silą się na głębszy przekaz. Niestety.

Jakby ktoś nie oglądał i nie zamierzał, to wtrącę krótki szkic fabuły: osoby z ogromnymi długami, nie radzące sobie z życiem, zostają uśpione i przetransportowane na bezludną wyspę, gdzie biorą udział w grach dla dzieci, które pamiętają z dzieciństwa na koreańskim podwórku. Z tym że już po pierwszych sekundach okazuje się, że kto przegrywa – ginie, albo bezpośrednio w konkurencji albo otrzymując kulkę w głowę od strażnika. Wszyscy są anonimowi, ale wkrótce pomiędzy graczami zaczynają się zacieśniać więzi. Prawie do ostatniej chwili wszyscy łudzą się, że więcej niż jedna osoba wyjdzie stamtąd żywa…

Upodleni, a w końcu martwi – gracze wynoszeni są w trumnach przewiązanych wielkimi różowymi wstęgami, niczym prezenty. Zostaje tylko jeden. Zwycięzca. Główny bohater Seong Gi-hun vel gracz nr 456, wydawało by się – największy nieudacznik ze wszystkich. Tylko on poznaje na końcu sens gry, a nawet jej twórcę. „Nie jesteśmy końmi – jesteśmy ludźmi” – unosząc się całą dostępną mu szlachetnością, deklaruje, gdy słyszy, że ich walka na śmierć i życie była jak wyścigi konne dla bogaczy, którzy przyglądali się jej z dystansu, ukryci pod dziwacznymi zwierzęcymi maskami.

We wszystkich znanych mi tego typu produkcjach temat wiary nie występuje, a osób wierzących w świecie przedstawionym nie ma. W Squid Game mamy jeden wyjątek, ale zdecydowanie potwierdzający regułę – że wiara w Boga i zaufanie Opatrzności nie są realnym rozwiązaniem ludzkich problemów. Jedyny wierzący uczestnik morderczych konkurencji to histeryczny protestant, który najpierw modli się ostentacyjnie z charakterystyczną amerykańską emfazą, grając wszystkim na nerwach, by na końcu wykrzyczeć w desperacji swoje przedśmiertne credo: I tak wszyscy pójdziemy do piekła.

Po wszystkim słowo „Jezus” pada jeszcze raz, gdy główny bohater wraca do Korei. Budzi się na chodniku, a parę metrów obok jakiś uliczny kaznodzieja wykrzykuje androny na temat kogoś, kogo określa imieniem Pana Jezusa. Ale ten „Jezus” jest tylko pełnym emocji zawołaniem, jakby specjalnie wstawionym tam przez scenarzystę, by z zawoalowanym bluźnierstwem pokazać jak próżne jest imię naszego Zbawiciela wobec prawdziwego dramatu ludzkiego życia…

 

Plecami do prawdy

Squid Game to jedna z wielu opowieści, które próbując mówić coś o życiu i ludzkiej naturze, krążą tak naprawdę wokół czy wręcz uciekają od najtrudniejszej do przyjęcia prawdy na temat życia człowieka – że droga jest wąska. I ekskluzywna. Wymaga przekroczenia desperacji, wyklucza złudzenia, kłamstwo – i grzech. Tak, chrześcijaństwo jest religią ekskluzywną, a nie „inkluzywną” jak od pięćdziesięciu lat próbują nam wmówić zeloci kościelnej rewolucji modernistycznej. Nawet wobec krańcowych doświadczeń nie musimy zgłaszać się do żadnego Squid Game, aby odzyskać ludzką godność i pokonać przeciwności, musimy tylko (albo aż) schylić głowę w pokornym uznaniu naszej zależności od Stwórcy i Odkupiciela – i zanegować pyszne przekonanie, że bez Niego jesteśmy zdolni do wszystkiego.

Co mówi chrześcijaństwo do tych wszystkich ludzi? Nie mówi: jest dobrze, masz wartość, tylko dlatego, że jesteś człowiekiem. Mówi: aby zyskać dobro, musisz porzucić zło, nawet jeżeli wydaje Ci się ono potrzebne. Mówi: spójrz prawdzie w oczy. Jesteście koniami. Nie zaczarujecie rzeczywistości i umrzecie w tej samej kondycji, ze swoimi naiwnymi życzeniami „człowieczeństwa” na ustach. Umrzecie w ten sposób, o ile nie wydostaniecie się z koła zła. I dodaje: a jedno tylko jest imię, które wzywając możecie to koło zatrzymać. Święte i pełne mocy imię Pana naszego Jezusa Chrystusa. I jedna jest tylko pewna droga wezwania tego imienia – przez Jego Kościół, przez konfesjonał, gdzie On sam przywraca czystą szatę łaski uświęcającej, bez której nie ma prawdziwej ludzkiej godności i zbawienia.

Niestety, współczesna sztuka, która programowo odwróciła się od Boga i rozpoznania rzeczywistości prawdziwej religii, nawet jeżeli towarzyszy jej bezsprzeczny geniusz twórczy, to i tak grzęźnie w poznawczej mieliźnie, gdy próbuje powiedzieć coś więcej na temat natury dobra i zła oraz rozpiętego pomiędzy nimi człowieka. Nawet dzieła tak genialne jak filmy Davida Lyncha nie są wolne od tej fundamentalnej niedoskonałości. W Mulholland Drive pojawia się nawet motyw osobowego zła – co umieszcza refleksję Mistrza lata świetlne przed średnią hollywoodzkiego środowiska – ale to wciąż dość mocno odosobnione przeczucie. Najbardziej dotkliwie odczuwam ten brak wkraczając do uniwersum Twin Peaks (oczywiście traktowanego nierozłącznie z The Return), gdzie tak wiele zostało ukazane, a jednak ciągle to, co najważniejsze pozostaje zakryte.

I zawsze mam wrażenie, jakby twórcy tych dzieł stali plecami do małej komórki, gdzie ukryta jest prawda, a której tak genialnie nieraz i tak bezskutecznie poszukują. Wszystko wokół jest powiedziane, ale samej istoty nie dotykają, bo musiałoby w ich duszach nastąpić jakieś przebiegunowanie, które zwróciłoby ich ku owej skrytej komórce, którą czują zapewne na plecach, ale nie potrafią skonkretyzować tego przeczucia ani pójść jego śladem…

 

Jestem heretykiem

Nie wierzę w człowieka. Jestem heretykiem, zawziętym antagonistą nowej wiary, która stawia człowieka w centrum, tak jakby to on był jej celem. Stajemy się ludźmi, kiedy upodabniamy się do Boga, odnajdując tym samym namiastkę pierwotnej harmonii stworzenia, a dzieje się to tylko i wyłącznie za sprawą odkupieńczego dzieła naszego Pana Jezusa Chrystusa, z którego czerpiemy schylając się do zdroju miłosierdzia (w konfesjonale) i do zdroju życia (klęcząc przy balaskach i przyjmując Ciało Pańskie). Dlatego nie wierzę w szlachetny gniew głównego bohatera filmu o makabrycznych koreańskich grach, który nawet nie zbliża się do szlachetności starożytnych pogan, którym obca była szatańska pycha samowystarczalności.

Bohaterowie dzisiejsi robią wymowne miny, deklamują ważkie monologi przy towarzyszeniu podniosłej muzyki, a ja powtarzam: nie rusza mnie to, bo nie wierzę w człowieka. Odrzucam wiarę nowego „Kościoła”, która zmieszała się z wiarą bezbożnego świata, a dla której już nawet człowiek przestaje być celem, gdyż wypierają go klimat i planeta. Ziemia jest dla człowieka, ale człowiek nie istnieje ani dla ziemi ani dla samego siebie. Istnieje dla Boga, a jego perspektywą jest życie wieczne. I takiej prawdy, takiej antropologii oczekuję od czarodziejów ekranu, aby nie byli zwykłymi hochsztaplerami, a w najlepszym wypadku błądzącymi po omacku geniuszami, dotkniętymi niezauważalną dla nich samych plagą wtórnego pogaństwa – niepomiernie mroczniejszego niż przed wiekami.

Filip Obara

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij