„Scrooge jest owocem tej kultury, która porzuciła katolicyzm i jednocześnie znalazła inne formy nadawania sensu swojemu trwaniu, choć jest szalenie niegodziwa. Dickens bardzo dobrze pokazuje, jak strasznym miejscem była Anglia około 1840 roku” – mówi Tomasz Rowiński, dziennikarz, publicysta pisma „Do Rzeczy”, w rozmowie z Pawłem Chmielewskim. [PRZYPOMINAMY ROZMOWĘ OPUBLIKOWANĄ W 2021 R.]
Rozmawiamy w szeroko pojętym okresie świątecznym. W Polsce, tak jak i w innych krajach zachodniego świata, jednym z takich topowych elementów świętowania jest także oglądanie filmów, czytanie „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, książki wydanej 19 grudnia 1843 roku; książki bardzo pozytywnej w przekazie, tak się wydaje… Ale, właśnie, w ubiegłym roku opublikowałeś tekst, w którym pokazałeś, że to pewien miraż. „Opowieść wigilijna” ma też w sobie niemały ładunek rzeczy mocno negatywnych. Przypomnę tę powieść w największym skrócie: skąpiec Ebenezer Scrooge nie chce świętować Bożego Narodzenia, zamiast być dobrym, wykorzystuje w tym czasie pracowników, uosabia taką XIX-wieczną maksymalizację zysków przedsiębiorców. Potem widzi ducha swojego byłego współpracownika, duchy innych osób, które pokazują mu do czego taka postawa doprowadzi w kontekście eschatologicznym. „Nawraca się”, zaczyna być dobrym człowiekiem, przestaje wykorzystywać innych. Ale poza tym pozytywnym wydźwiękiem dostrzegasz w „Opowieści wigilijnej” także i aspekty negatywne. Co obrazuje sobą ta postać Ebenezera Scrooge’a, gdy chodzi o społeczną patologię XIX wieku?
– To bardzo ciekawa postać, symbolizuje rewolucję przemysłową, która się w świecie anglosaskim wydarzyła w pierwszej połowie wieku XIX. To wędrówka ubogich do miast w poszukiwaniu pracy, rozwoju manufaktur, a następnie przemysłu. Często wiąże się rewolucję przemysłową z przemianami kultury protestanckiej. Katolicy się na to zżymają, bo mają takie poczucie, że coś się protestantom udało, a katolikom nie. To zwodnicze, bo cała ta nieludzka kultura przemysłowa XIX-wieku w Stanach Zjednoczonych nazywana była „pozłacanym wiekiem”. Wtedy powstawały budowane przez bogaczy wspaniałe obiekty architektoniczne. A z drugiej strony całe masy robotnicze cierpiały straszną nędzę. Do tych przemian społecznych w dużej mierze doszło wskutek sekularyzacji protestantyzmu. Musimy mieć świadomość, że fakt odrzucenia katolickich sakramentów miał też konkretne konsekwencje społeczne. Sakrament jest środkiem życia religijnego, jeżeli go braknie, to człowiek sam wytwarza pewne „sakramentalia”, znaki służące osiąganiu w życiu celu ostatecznego. Protestanci wytworzyli sobie takie zamienniki, jednym z nich była doktryna predestynacji, którą fałszywie zapożyczono ze Starego Testamentu i połączono z powodzeniem doczesnym. To, że ktoś był bogaty, miało być znakiem Bożej łaski w pobożnościowym podejściu protestantyzmu. Ten element pobożnościowy z czasem zaczął się wypłukiwać. Bogactwo stało się celem samym w sobie. To wytworzyło XIX-wieczną kulturę. Samo to dążenie do bogactwa stało się celem bardzo wysoko ocenianym społecznie. Do tego warto dodać drugi proces, mający miejsce w krajach anglosaskich, protestanckich: proces dekatolicyzacji kultury, zupełnie równoległy. Około 1840 roku w Anglii, Szkocji i w Stanach Zjednoczonych Boże Narodzenie nie było dniem wolnym, traktowano je jako niebiblijny wymysł tradycji katolickiej; wymysł, który należy usunąć. Publiczne świętowanie Bożego Narodzenia, organizacja festynów, misteriów, wspólne świętowanie i spożywanie posiłków – to wszystko zostało wycięte. Scrooge obrazuje nam człowieka, który jest zirytowany tym, że ktoś coś świętuje, a przecież najważniejszym celem człowieka jest bogacenie się… Scrooge jest owocem kultury, która porzuciła katolicyzm i jednocześnie znalazła inne formy nadawania sensu swojemu trwaniu, choć jest szalenie niegodziwa. Dickens bardzo dobrze pokazuje, jak strasznym miejscem była Anglia około 1840 roku. Scrooge wydaje się nam szczególnym skąpcem, samo nazwisko przeszło do angielskiego jako określenie osoby skąpej. Ale tak naprawdę to ktoś typowy dla tej epoki. Dickens pokazuje człowieka swojego czasu, przechodzącego pewną przemianę; sugeruje czytelnikowi, aby sam taką przemianę przeszedł. Wówczas książek nie czytali robotnicy, którzy byli niepiśmienni lub zbyt ubodzy, by pozwolić sobie na posiadanie książki. To powieść, która jest dyskusją wewnątrz sfery ludzi, którym się powiodło, między mieszczanami i fabrykantami. Przez to postać Scrooge’a jest bardzo ciekawa. Dziś trochę patrzymy na tego człowieka jako na wyjątkowego skąpca, a to był po prostu człowiek swoich czasów.
Wesprzyj nas już teraz!
Co w takim razie dzieje się po nawrócenia? Jaki jest „projekt” na Boże Narodzenie, przedstawiony przez Dickensa?
W tej powieści nie ma religijności. Nie pojawia się kontekst kościoła, Bożego Narodzenia, Wcielenia – nic, co należy do treści chrześcijaństwa. To jest bardzo ciekawe. Jest jeden moment chrześcijański, kiedy jeden z duchów nawiedzających Scrooge’a mówi, że ma około 1800 braci. Nie ma u Dickensa jakiegoś wezwania do powrotu do dawnych obyczajów, ich ożywienia. Moim zdaniem, a wydaje mi się to trafnym spostrzeżeniem, książka Dickensa jest pewnego rodzaju próbą korekty obserwowanego systemu. To propozycja postępu w systemie utylitarnym: nie wystarczy bogacić się indywidualnie, powinniśmy bardziej dbać o pożytek wspólny, publiczny. To są czasy narodzin utylitaryzmu, kiedy idee panów o nazwisku Mill kształtują wyobraźnię moralną w Wielkiej Brytanii. Ten rachunek utylitarny pożytku społecznego polega na tym, że ludzie będą się lepiej czuli. Cała ta opowieść jest w ten sposób zbudowana: duchy przeszłości – to znana romantyczna formuła, obecna także w „Dziadach” Mickiewicza – nie prezentują cech chrześcijańskiego prorokowania. To sposób wzbudzenia w czytelniku pewnego rodzaju wzruszenia, pokazania przykrych sytuacji ludzi, którym trzeba wyjść naprzeciw i się zmienić. Nie ma tam przekonywania dotyczącego porządku społecznego, ładu, że rozwarstwienia klasowe są czymś ogólnie złym – a to byłoby czymś bardziej osadzonym w duchu katolickim. To takie spojrzenie: niech poszczególnym ludziom będzie milej. Cała nasza kultura poszła w tym kierunku. Nie rozważamy tego, co jest dobre, a co złe, staramy się żeby było miło. Świeckie spojrzenie na święta Bożego Narodzenia są taką próbą wytworzenia takiej nowoczesnej arkadii: to miły, wspólny, magiczny czas, w domu jest choinka, prezenty… To nowe wyobrażenie tego święta, i to wyobrażenie świetnie sobie radzi bez Pana Jezusa. To że my jako chrześcijanie, katolicy, łączymy te święta z naszą wiarą, jest naszym wysiłkiem podejmowanym w celu chrystianizowania neopogańskiej, współczesnej kultury, włączania jej w obręb katolickiej pobożności. To Kościół zawsze robił, w przeszłości włączał różne elementy pogańskie we własne święta, czego przykładem jest drzewko bożonarodzeniowe. Być może przez Dickensa przemówił duch epoki, on sam był zaangażowany w pomoc społeczną, ale reformatorem nie był. Nie myślał o zmianie systemu społecznego, tylko w perspektywie działalności punktowej, charytatywnej. Ta książka miała zresztą takie przełożenie, była tak popularna i zyskała taki rozgłos, że już w pierwszym roku od wydania wzrosło społeczne zaangażowanie na rzecz warstw biednych. Wzrosło także zainteresowanie sytuacją pracowników, ruszył cały ruch pracy na rzecz zabezpieczenia społecznego. Pewne społeczno-strukturalne skutki były dobre, ale podprogowo nie odzyskano religijnego charakteru Bożego Narodzenia, pogłębiono skupienie na etyce emotywistycznej, która przerodziła się w całą dzisiejszą kulturę, gdzie króluje pojęcie „jakości życia”. Jak ktoś ma złą „jakość życia”, to coś trzeba z tym zrobić, a w najgorszym wypadku usunąć ze społeczeństwa. To jest oczywiście długi proces, który trwał od XIX wieku, ale tak się finalizuje.
„Opowieść wigilijna” jest więc takim dziełem, poprzez które zobaczyć możemy przemiany świadomości, spowodowane – jak sugerowałeś – protestanckimi błędami. Gdyby spróbować ekstrapolować ten problem emotywizmu, miłosierdzia jako wzruszania się losem innych, w przestrzeń Kościoła Katolickiego. Widzimy biskupów i księży mówiących, że nie można sprowadzać Bożego Narodzenia do zakupów, że najważniejsze jest ten fakt Wcielenia. Ale gdyby spojrzeć na dyskusję wokół „Amoris laetitia”, Komunii dla rozwodników i protestantów, to natrafiamy na ten właśnie problem: doktryna schodzi na bok, liczy się to, jak czują się konkretni ludzie, co myślą, jak wyobrażają samych siebie w Kościele… Czy ten moment dostrzegalny u Dickensa wkradł się już do samego serca Kościoła katolickiego?
Tak, oczywiście. To są problemy dotyczące liberalnej interpretacji „Amoris laeitia”, którą papież też wspiera. To ten problem. To znaczy: jest to pominięcie właśnie Wcielenia, które „wciela” się także w to, jakie ludzie podejmują decyzje życiowe. Jeśli podejmujemy jakąś decyzję sakramentalną, to jest ona decyzją na zawsze. Omijanie jej za pomocą jakichś wymyków wobec uczuć i życiowych trudności jest tego typu zabiegiem, o którym czytamy u Dickensa. Kościół jednak zawsze starał się wychodzić jak najdalej naprzeciw ludzkim trudnościom. Robił to Jan Paweł II, jego nauczanie w „Familiaris consortio” w kwestii życia ludzi rozwiedzionych w sposób możliwie najbardziej sakramentalny, tez było zmianą w stosunku do wcześniejszych, bardziej restrykcyjnych podejść. Widzimy jednak, gdzie Jan Paweł II się zatrzymał, jak szukał sposobów ujęcia ludziom ciężarów, granicę stawiając tam, gdzie dotyczy ona wcielenia w życiu małżeńskim, seksualnym. Jeżeli ktoś żyje poza związkiem małżeńskim, nie może przekraczać widzialnej granicy sakramentu małżeństwa, którą jest pożycie małżeńskie. To materia zawsze ważna, a w każdym przypadku poza małżeństwem jest materią grzeszną. Jest teraz w Kościele taka tendencja, aby to wymijać. Widać to w tendencjach do łagodzenia stanowiska w sprawach homoseksualizmu. Są środowiska mówiące o wiernych sobie związkach homoseksualnych, że należałoby je traktować w sposób wyjątkowo… Tak pomijają Boże przykazania. To taki rodzaj kościelnego utylitaryzmu, chęć zatrzymania ludzi w Kościele, mimo tego że Objawienie Boże mówi, że są momenty w których trzeba mówić o grzechu i nawróceniu. Jest niebezpieczeństwo, że Kościół chce się zamienić ustami niektórych duchownych i świeckich w taką wspólnotę użyteczności publicznej, w której wszyscy będą mogli celebrować swoje uczucia religijne niezależnie od tego, jak żyją i czy przestrzegają przykazań; że Kościół wszystkich ich przyjmuje i udostępnia swe dobra niezależnie od ich stylu życia. Z tym problemem się dziś Kościół zmaga.
Od „Opowieści wigilijnej” do Marcina Lutra i homoseksualizmu. Nie jest to wynikiem obsesji prawicowych redaktorów, ale wynik faktu że w tej powieści, bajce z naszego dzieciństwa, kryje się ideologiczny diabełek, który ma takie konsekwencje, jakie obserwujemy, w bardzo poważnej destrukcji katolickiego świata i katolickich świąt. Dziękuję za rozmowę.
POSŁUCHAJ ROZMOWY Z TOMASZEM ROWIŃSKIM