Powrót socjalizmu! Zamach na wolność! Gospodarka w ruinie!… Gdy powraca temat ustawowego zakazu handlu w niedzielę, liberalni publicyści i politycy natychmiast biją na trwogę, przestrzegając przed nadchodzącym zniewoleniem jednostki i masowymi bankructwami przedsiębiorców, które pociągną na dno całą gospodarkę. Badania opinii publicznej wskazują jednak, że Polacy nie dowierzają już tym katastrofizującym wizjom i uznają, że istnieją wartości ważniejsze, aniżeli komfort niedzielnych zakupów.
Wolna niedziela jest potrzebna – wynika to jasno z deklaracji ok. 65% Polaków, którzy wzięli udział w sondażu United Surveys dla Wirtualnej Polski. Wynik ten może oznaczać nieufność wobec argumentacji gospodarczych liberałów, troskę o dobro szeregowego pracownika wielkiej sieci handlowej, ale i przemęczenie urynkowieniem codziennego życia. Przy rozmowach z ludźmi można odnieść wrażenie, że niehandlową niedzielę traktują jak zbawienny dla ich higieny psychicznej odwyk od jakiejś uzależniającej i szkodliwej substancji; i trudno się dziwić – zanurzenie w świecie wypełnionym wszechobecną marketingową pstrokacizną i manipulacją, sprawia, że chcemy choćby na chwilę złapać haust świeżego powietrza.
Niedziela – Dzień schronienia
Wesprzyj nas już teraz!
Natarczywość współczesnej oferty rynkowej i oddziaływanie procesów marketingowych na naszą wrażliwość, emocje i myśli, musi prowadzić do przebodźcowienia, zaś konsumpcjonizm jako domyślny wzorzec życiowy stręczony nam przez panującą materialistyczną ideologię – do przesytu i idącej za nim konieczności regeneracji i odreagowania. Dlatego też wolna niedziela kojarzy się pozytywnie wszystkim osobom zmęczonym osaczającym ich kramarskim galimatiasem, który nie ustaje nawet na chwilę w atakowaniu naszej uwagi, i przed którym schronić się wcale nie jest tak łatwo. W opinii wielu z nas stopień zaawansowania szeroko pojętego marketingu jako zdolności do kreowania potrzeb i psychicznego uzależniania od kolejnych towarów i usług zaszedł już tak daleko, że jesteśmy w stanie zgodzić się nawet na czasowe „siłowe” odcięcie nas od dostępu do galerii handlowych i innych punktów sprzedaży, w których jesteśmy na jego oddziaływanie szczególnie narażeni. Zgoda ta pokazuje jak dalece jest wątpliwy rytualny argument liberałów pt. „przecież nikt nikogo siłą do tych sklepów nie zaciąga”.
Specjaliści od handlu przez stulecia zgłębiali ludzką psychikę pod kątem poznania obecnych w niej mechanizmów, których wykorzystanie uczyni z człowieka wiernego i intratnego klienta. Kiedyś czyniono to poprzez łatwe do przejrzenia zachęty i umiejętny sposób prowadzenia rozmowy czy targowanie się; dziś obserwujemy zwieńczenie ich wielowiekowych wysiłków – nowoczesną technologię zdolną zaglądać w mózgi potencjalnych klientów z użyciem zaawansowanych metod neuroobrazowania.
Prawdą jest, że trudno marketing zrównać z fizycznym przymusem do zakupu.. a jednak mówienie o pełnej „wolności wyboru” w sytuacji, w której jedna ze stron dysponuje sposobami naginania woli ludzkiej za pomocą sztuczek opracowanych z użyciem funkcjonalnego rezonansu magnetycznego czy elektroencefalografu (tzw. neuromarketing) również byłoby nadużyciem. Nasz mózg pozostaje niezmienny, podczas gdy wspomniane narzędzia wpływu doskonalą się i ewoluują. Posłużenie się ustawą prawną w celu czasowego odcięcia się od ich wpływu, choć pośrednio jest formą przyznania się do własnej niemocy – wielu osobom wydaje się uzasadnione i usprawiedliwione. Wstyd się przyznać, ale być może sprawy zaszły tak daleko, że już nie potrafimy sobie sami narzucić odpowiedniego reżimu i dyscypliny.
Niedziele handlowe dyskryminują katolików?
Wspomniany argument „przecież nikt nikogo nie zmusza” bywa również stosowany wobec oporujących przed niedzielną pracą katolików: „zawsze możesz zmienić pracę, jeżeli warunki obecnej ci nie odpowiadają” – ucinają temat liberałowie, unikając wszelkich negocjacji. Wcześniej, na przykładzie zagadnienia przymusu zwracaliśmy uwagę na fakt, że rzeczywistość nie jest tak grubo ciosana jak chcieliby tego doktrynerscy wolnorynkowcy, i tutaj mamy do czynienia z podobną sytuacją. Bardzo często, pomimo umówienia się z pracodawcą na brak świadczenia pracy w niedzielę, okazuje się, że jednak powstaje specjalna okoliczność (jedna, druga, trzecia…) w której zatrudniony powinien jednak niedzielną obsługę sklepu zapewnić. Może to być spowodowane choćby chorobą współpracownika, który na świadczenie pracy w niedzielę się zgodził; i nie ma znaczenia, że w umowie widnieje inny zapis – presja i świadomość, że jeżeli nie stawi w pracy spowoduje (nieoficjalnie) określone reperkusje np. w postaci braku przedłużenia umowy czy odmowy awansu.
Oczywiście w odpowiedzi na taki zarzut usłyszymy, że w przypadku złamania warunków umowy przez jedną ze stron (w tym przypadku: pracodawcę, który dyskretnie wymusza pracę w niedzielę czy święto) druga może zwrócić się do odpowiedniego organu prawnego. Problem leży w tym, że wielu rodzajów takiego wymuszenia nie można udowodnić: przybierają charakter niemego szantażu, dyskretnego komunikatu, którego sprawne sformułowanie ma opanowane nawet średnio wytrawny menadżer. To de facto niewykrywalna forma dyskryminacji katolików, przed której ryzykiem może zabezpieczyć ich tylko ustawowe zamknięcie sklepów w niedzielę.
Mantra pt. „zawsze możesz zmienić pracę” zazwyczaj jest argumentem odwołującym się do rzeczywistości wyidealizowanej, wygłaszanym przez osoby stosunkowo młode, sprawne, często pracujące w ośrodkach wielkomiejskich, gdzie ciągle jeszcze w niektórych sektorach działa tzw. „rynek pracownika”. W zgoła innym położeniu jest osoba pięćdziesięcioletnia, mieszkająca w małej miejscowości, mająca na utrzymaniu chorego krewnego i nie mogąca pozwolić sobie na kilku- czy kilkunastomiesięczną przerwę w zatrudnieniu – ona zawsze stanie przed trudnym moralnym wyborem: popełnienie grzechu pracy w niedzielę lub wyraźne pogorszenie stanu bytowego swej rodziny. Ponadto – ile tak naprawdę odnaleźlibyśmy ofert pracy w punkach handlowych, szanujących katolickie sumienie, zakładając, że polskie prawo handlu w niedzielę nie zakazuje? Urealniając cukierkową wizję „wolnego wyboru”, nagle okazuje się, że bez ochrony prawnej katolik pozostaje wobec nastawionego na maksymalizowanie zysku przedsiębiorstwa zupełnie bezradny, a jego „wybór” niewiele jest tylko lepszy od wyboru robotnika, na którego miejsce czeka już tzw. rezerwowa armia pracy.
Mityczna droga do zniewolenia
Stałą retoryczną zagrywką z liberalnego repertuaru jest straszenie, że najmniejsze nawet ograniczenie swobody przedsiębiorców natychmiast uruchomi łańcuch wydarzeń, które w konsekwencji doprowadzą do gospodarczej ruiny i niemalże totalitarnego zniewolenia jednostki przez państwo. W liberalnym piśmiennictwie odnajdziemy wiele opasłych prac naukowych i esejów, mających taki stan rzeczy uprawdopodobnić.
Mimo tych treści reklamowanych jako „oczywiste prawidła ekonomii”, praktyka pokazuje, że prowadzona w rozsądnych granicach państwowa interwencja wcale do upadku gospodarki nie prowadzi, a w wielu przypadkach pulę zdrowo rozumianej wolności ludzkiej poszerza. Ileż to razy słyszeliśmy wywody „dowodzące”, że dostarczenie dzieciom darmowej szklanki mleka w szkole musi uruchomić wykładniczy wzrost biurokratyzacji systemu, który doprowadzi do rychłego zawalenia się gospodarki; albo, że ograniczenie sprzedaży jakiejś szkodliwej substancji spowoduje wzrost jej spożycia i spotęgowanie kosztów społecznych alkoholizmu czy narkomanii. To wypróbowany sposób budzenia lęku przed nadejściem nędzy i niewoli, który stosuje się również do ograniczania praw (również religijnych) pracownika, gdy tylko jego potrzeby kolidują z interesem pracodawcy. Przykładowo – w Polsce rozbudowa kodeksu pracy i dalsze „wtrącanie się” państwa do relacji pracodawca-pracownik miały doprowadzić do masowej utraty miejsc pracy, a wystarczy porównać sięgający niemal dwudziestu procent poziom bezrobocia sprzed dwóch dekad (kiedy to ochrona pracownika była bardziej ograniczona) z teraźniejszym, żeby zdemaskować, fakt że pod liberalną ekonomiczną uczonością, kryje się zwykła propaganda strachu, mająca służyć interesom tych silniejszych. W straszeniu upadkiem gospodarczym i obniżeniem się poziomu życia Polaków wskutek wprowadzenia zakazu niedzielnego handlu łatwo rozpoznać ślad liberalnej histerii obecnej we wcześniej wymienionych przykładach, tym bardziej, że ostatnie lata już negatywnie ją zweryfikowały.
Elementem humorystycznym kasandrycznego tonu piewców skrajnego gospodarczego liberalizmu jest fakt, że oni sami często kpią z konserwatystów i tradycjonalistów widzących
w niewielkich zmianach społecznych zwiastun upadku cywilizacji. Ukazuje to jasno, że skłonność do przesady jest raczej cechą personalną, aniżeli sztywno przynależnej jednej czy drugiej doktrynie. Różnica leży w tym, że „kasandryczność konserwatywna” zwykle ogranicza się do formy publicystycznej, natomiast ta liberalna rości sobie prawo do ekonomicznej naukowości, co część osób niesłusznie onieśmiela i czyni spolegliwymi wobec ogromu fachowej terminologii, wzorów i wykresów. Czas jednak zwykle pokazuje ile tkwi w tych intelektualizacjach przesady, nieuwzględnionych czynników i niuansów. Powód jest prosty – ekonomia polityczna bywa pisana pod interes jednej tylko grupy społecznej, o czym jej klasycy rzadko kiedy wspominają.
Bez histerii
Z perspektywy katolickiej nie istnieje moralne uzasadnienie postulatu zniesienia zakazu handlu w niedzielę, zaś wszelkie próby podciągania pod niego treści biblijnych noszą znamiona daleko idącej protestantyzacji myślenia. Zakaz ten chroni wielu katolików przed miękką dyskryminacją w pracy, ułatwia pielęgnowanie więzów rodzinnych, poszerza zasób zdrowo rozumianej wolności (dla wszystkich, a nie tylko głównych beneficjentów systemu liberalnego), a także redukuje wpływ rozprzestrzeniającego się materializmu i konsumpcjonizmu na nasze życie. Warto o tym pamiętać, tym bardziej, że wystarczy prześledzić niespełnione liberalne proroctwa z ostatnich dekad, by przekonać się, że alternatywą nie jest upadek gospodarczy, ani nawet odczuwalny uszczerbek ekonomiczny.
Ludwik Pęzioł