Kazimierz Michałowski (1922- 2024) dwa razy uratował się przed śmiercią dzięki ucieczce. Po raz pierwszy, kiedy Niemcy chcieli go rozstrzelać w Ponarach, za to że jest Polakiem. Po raz drugi zbiegł z sowieckiego transportu na Sybir, gdzie miał zginąć za karę, że bronił Polski jako żołnierz VII Wileńskiej Brygady AK. Oto niepublikowane nigdy wcześniej wspomnienia naszego rodaka, rodem z Wileńszczyzny.
Przed wojną (do roku 1944) mieszkał wraz z rodzicami i rodzeństwem w miasteczku Landwarów koło Wilna. Po 17 września 1939 Sowieci zajęli Wileńszczyznę i całą Litwę. Stalin najpierw postanowił utworzyć marionetkowe państwo litewskie, tworząc tam rząd komunistyczny. Państwo takie powstało w październiku 1939 roku. Zaraz potem rozpoczęło się „czyszczenie” Litwy z Polaków.
„Wkrótce po utworzeniu litewskiego rządu, z nadania Sowietów, Litwini rozpoczęli likwidację wszystkich polskich urzędów i instytucji – urzędy administracji publicznej, sądownictwo, szkolnictwo. Wszyscy Polacy zatrudnieni w tych instytucjach byli bezwzględnie usuwani, a wielu z nich potem aresztowanych, zabitych lub wywiezionych na Sybir. Wolne po Polakach etaty obsadzano Litwinami” – pisze w swoich wspomnieniach Kazimierz Michałowski.
Wesprzyj nas już teraz!
W sierpniu 1940 roku Stalin uznał, że Litwini mają za duże aspiracje wolnościowe i niepodległościowe, więc siłowo rozwiązał litewski rząd i wcielił Litwę do ZSRR.
W czerwcu 1941 roku Niemcy zaatakowały ZSRR. W natarciu były aż do roku 1943. Później zaczęły słabnąć. Hitler kazał z Polaków czynić przymusowych robotników. Kazimierz Michałowski miał wówczas 21 lat. Ukrywał się przed tą „branką”, ale go złapano i skierowano do ciężkich robót leśnych w Puszczy Rudnickiej.
„W obozie pracy zamknięto kilkuset mężczyzn. Wycinaliśmy młode sosny na podpory do korytarzy kopalń. W obozie panował głód, bo marnie nas karmiono, a praca była bardzo ciężka. Potem przewieziono mnie do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. „Tam panowały nieludzkie warunki. Spaliśmy na betonowych posadzkach. Często więźniów wyprowadzano z celi na egzekucje. W tych czasach życie ludzkie było bardzo nisko cenione. Nie było mowy o żadnych prawach człowieka. Nie trzeba było wcale popełnić zbrodni, żeby zostać skazany na najwyższy wymiar kary. W pobliskich od Wilna Ponarach masowo rozstrzeliwano Żydów i Polaków tylko za to, że byli Żydami i Polakami”.
W dalszej części swojego wspomnienia Michałowski relacjonuje w jaki sposób udało mu się uciec z konwoju więźniów, prowadzonych najpewniej na rozstrzelanie do Ponar. Potem przez wiele miesięcy ukrywał się on w obawie o swoje życie.
„Ukrywałem się po różnych wsiach u krewnych i znajomych ojca. Spałem w tunelach wydrążonych głęboko w sianie. Najgorzej było zimą, kiedy panowały siarczyste mrozy. Jakoś jednak udało mi się tak koczować, nie będąc złapanym przez Niemców, aż do kwietnia 1944 roku, kiedy to wstąpiłem do oddziału AK. Należał on do VII Brygady AK (od aut.: utworzona w lutym 1944 roku) dowodzonej przez porucznika Wilhelma Tupikowskiego. Jako, że nosiłem okulary nadano mi pseudonim „Okularnik”. Otrzymałem także broń – francuski karabin Lebell, naboje i granat” – tak „Okularnik” wspomina swoje przyjęcie do AK.
Młodemu AK-owcowi miała się ta broń wkrótce przydać. Pierwszą akcją, w której brał udział, była próba zdobycia niemieckiego bunkra. Okazało się jednak, że jest on zbyt solidny i zbyt dobrze broniony, żeby mógł go „ugryźć” słabo uzbrojony oddział „Wilhelma”.
„Bunkier stał w na terenie miejscowości Wielkie Pole, koło mostu kolejowego nad rzeczką. Najpierw ścięliśmy słup telegraficzny, żeby Niemcy nie mogli wezwać pomocy. Zaatakowaliśmy nad ranem, obrzucając bunkier granatami i ostrzeliwując go z broni maszynowej. Jednak nie wiele to dało. Straciliśmy w boju jednego kolegę i zostaliśmy zmuszeni przez dobrze uzbrojonych żołnierzy Wermachtu do wycofania się do lasu” – opisuje swój chrzest bojowy Kazimierz Michałowski.
Drugą dużą akcją bojową, która mocno utkwiła w pamięci Michałowskiego, była zasadzka zorganizowana przez jego oddział na sowieckich partyzantów.
„Było to na początku czerwca 1944 roku. Zasadziliśmy się na bolszewików przy leśnej drodze w Puszczy Rudnickiej. Było bardzo wcześniej, kiedy usłyszeliśmy klekotanie kół wozów, na których jechali Ruscy. Otworzyliśmy ogień. Strzelanina trwała dość długo, ale w końcu musieliśmy się wycofać, bo okazało się, że sowieckich partyzantów jest więcej niż przypuszczaliśmy i byli oni bardzo dobrze uzbrojeni. Wszyscy mieli automaty i ręczne karabiny maszynowe. Na szczęście nikt z naszych nie zginął, a nawet nie został ranny”.
Na początku lipca 1944 roku Niemcy, pod naporem Armii Czerwonej, zaczęli wycofywać się z Wileńszczyzny. Dowództwo wileńskiego AK podjęło w tym czasie decyzję o realizacji na swoim terenie, zarządzonej w listopadzie 1943 roku przez Komendę Główną AK, akcji „Burza”. Głównym jej celem było, poprzez wzmożoną akcję dywersyjną, we współpracy z Armią Czerwoną, opanowanie terenu i utworzenie tam legalnych ośrodków polskiej władzy, które podejmą Sowietów jako gospodarz terenu. Akcja „Burza” została przeprowadzona na niemal całym obszarze kraju.
Zasadniczym działaniem tej akcji zrealizowanym na terenie Wileńszczyzny, było przeprowadzenie operacji „Ostra Brama”, czyli porozumienie się z sowieckimi dowódcami i wspólne odbicie z niemieckich rąk Wilna. Ze słów zapisanych we wspomnieniu Kazimierza Michałowskiego wynika, że nie wszyscy dowódcy wileńskich oddziałów AK wierzyli w sens porozumienia się z Sowietami.
„Nasza VII Brygada Wileńska AK nie brała udziału w zdobywaniu z Ruskimi Wilna. Nie wiem tego na pewno, bo nas dowódca o tym nie informował, ale myślę, że Wilhelm nie zrealizował założeń operacji Ostra Brama, bo nie wierzył słowom Sowietów. Potem było duże zamieszanie w naszej VII Brygadzie. Najpierw 7 lipca ją rozformowano, a następnego dnia znów nas wezwano do oddziału. Takie zamieszanie trwało aż do 20 lipca. 17 lipca dowiedzieliśmy się, że tego dnia Sowieci podstępnie zwabili dowódcę naszego Wileńskiego Okręgu AK pułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego i go aresztowali – pisze Michałowski.
VII Wileńska Brygada AK, jak i kilka innych leśnych jednostek, próbowała przenieść się na tereny Puszczy Augustowskiej, jednak Puszcza Rudnicka, w której operowała, została szczelnie otoczona przez oddziały sowieckie.
„Próbowaliśmy się wydostać z okrążenia. Maszerowaliśmy bez przerwy kilka dni i nocy. Byłem tak wyczerpany, że maszerowałem i spałem. Budziłem się tylko gdy ktoś mnie z tyłu szturchnął łokciem. Szliśmy leśnymi ścieżkami gęsiego. Nic z naszej ucieczki nie wyszło, bo Ruscy nas okrążyli. Mieli czołgi i samoloty, którymi z góry śledzili nasze ruchy. Nie było szans” – opisuje ostatnie dni VII Brygady jej żołnierz.
W końcu, około 20 lipca, VII Wileńska Brygada AK poddała się i złożyła broń. Żołnierze AK zostali odprowadzenie przez NKWD do miejscowości Miedniki Królewskie (35 km od Wilna). Trzymano ich tam pod strażą na dziedzińcu zrujnowanego, średniowiecznego zamku.
„W obozie w Miednikach przebywałem około 2 tygodni. Sowieci trzymali tam kilka tysięcy naszych chłopaków i dziewczyn z AK. Spaliśmy na gołej ziemi, przykrywając się płaszczami. Już po kilku dniach po uwięzieniu w Miednikach, wpuszczono między nas agitatorów, którzy namawiali do wstąpienia w szeregi posłusznej Sowietom tzw. Armii Berlinga. Z tego co wiem tylko kilkadziesiąt osób z kilku tysięcy AK-owców, dało się na to namówić”.
Michałowski pisze, że tych żołnierzy AK, którzy nie chcieli stać się Berlingowcami, prowadzono w kolumnie do torów kolejowych.
„Podczas tego marszu nie jeden próbował ucieczki, ale przeważnie kończyło się to jego śmiercią. Konwojujący nas na koniach NKWD-ziści strzelali do uciekinierów jak do kaczek. Do rannych podjeżdżali i ich dobijali. Nie zapomnę tego widoku, do końca życia” – wspomina te dramatyczne wydarzenia Kazimierz Michałowski.
Kiedy kolumna konwojowanych AK-owców dotarła do torów, tam czekały już na nich wagony towarowe. Zapakowano ich to transportu.
„Było tak ciasno, że nie można było się położyć. Spaliśmy na kucaka. Karmiono nas słonymi śledziami, po których potwornie chciało się pić, a wody było mało. Podróż w takich drakońskich warunkach do łagru w Kałudze koło Moskwy trwał jakiś tydzień. Później zakwaterowano nas w barakach i każdego dnia gnano do wyrębu lasu. To było morderczo ciężka praca. Ja zaraz dostałem jakichś czyraków na nodze i umieszczono mnie w szpitalu”.
Michałowski wspomina dalej, że w łagrze więźniowie byli wciąż głodni. Cały czas myśleli o jedzeniu. Prycze na których spano, pełne były pluskiew i wesz i innych insektów.
Po ponad rocznym pobycie Michałowskiego w obozie w Kałudze, NKWD-ziści poprowadzili wszystkich więźniów do pociągu, aby zawieźć ich do łagrów na Syberii, skąd niewielu ich wróciło do kraju żywych. Kiedy transport zatrzymał się w miasteczku Rażajsk (250 km od Moskwy) Michałowski postanowił uciec.
„Na stacji kłębiło się mnóstwo ludzi. Wskoczyłem w ten tłum, wmieszałem się między ludzi i w ten sposób uciekłem. Moja powrotna podróż do domu trwała tydzień. Przeważnie podróżowałem nocnymi pociągami towarowymi, bo poszukiwało mnie NKWD. Kiedy wróciłem do rodzinnego Landwarowa, okazało się, że moja rodzina – rodzice i rodzeństwo, zdecydowali się na tzw. repatriację na ziemie odzyskane. Granicę pokonałem pociągiem repatriacyjnym, schowany pod wanną, odwróconą do góry nogami. Na wiosnę 1946 osiedliśmy w Gorzowie Wielkopolskim. Tam się ożeniłem. Urodziły się nasze dzieci” – kończy swoją opowieść Kazimierz Michałowski, który dożył sędziwego wieku 101 lat.
Sowieci w czterech wielkich wywózkach (1940 -1941) deportowali na Wschód kilkaset tysięcy Polaków. Natomiast w latach 1944 – 1945 wywieźli do syberyjskich łagrów blisko 50 tysięcy polskich obywateli z czego większość stanowili żołnierze AK. Bardzo wielu ich tam zginęło.
Adam Białous