Wyprodukowana przez neomarksistów polskojęzyczna elita artystyczna wyraźnie zaczyna się czuć zagrożona. Przede wszystkim chodzi o utratę monopolu na dostęp do ludzkich umysłów i bezkarną od lat możliwość ich formatowania na swój obraz i podobieństwo. Ale, mimo przejęcia władzy przez nową ekipę, o utratę galerii i scen na razie nie muszą się martwić.
Zwycięski PiS nie odebrał lewakom nawet tego, co mógł zrobić „od ręki”. W „Starym” nadal rządzi Klata, w „Wielkim” Dąbrowski, a w „Zachęcie” pani Wróblewska. Ten brak zrozumienia polityków tzw. obozu patriotycznego dla istoty symbolu jest niewątpliwie jednym z najpoważniejszych uchybień tak oczekiwanej „dobrej zmiany”. I żeby wszystko do końca było tutaj jasne – personalia są na pewno najłatwiej przyswajanym znakiem, ale rzecz idzie o sprawy dużo poważniejsze. Każda wojna, także ta nasza – kulturowa, burzy i buduje pomniki; ma swoich bohaterów i antybohaterów. Jest to również wojna na słowa, na to, co ludzie kojarzą, gdy usłyszą jak ktoś mówi np. „okrągły stół” albo „wyklęci”.
Wesprzyj nas już teraz!
Liberalna lewica najbardziej teraz nienawidzi Żołnierzy Wyklętych, skądinąd wymordowanych lub skazanych na wegetację przez ich ideowych protoplastów. Najbardziej, bo ci wychodzący z grobów ludzie okazują się być dla młodych Polaków ważniejsi, niż stary Owsiak i młody Stuhr razem wzięci. Ci, którzy dali się zamordować za honor, za wierność złożonej przysiędze, nijak nie pasują do obowiązującego na salonach III RP relatywizmu. Przykład takiego Pileckiego roznosi w pył tych wszystkich wernisażowych i premierowych mydłków bez charakteru i kindersztuby. A postać sanitariuszki Inki nie daje szans stadom artystowskich „lasek”, które swe cnoty i kobiecość już dawno zastawiły w lombardzie.
Lewicowy tygodnik „Polityka” dokonał ostatnio (nr 16/13-19.04) grubej uzurpacji, przypisując przymiotnik „wyklęci” aktorom hołubionym przez niedawny reżim i ten reżim do dzisiaj, niejako pośmiertnie, wspierającym. Otóż, twierdzi „Polityka”, mamy w kraju aktorów „lepszego i gorszego sortu”. I ten gorszy, szykanowany przez nową władzę, reprezentują m.in. takie nazwiska jak: Krystyna Janda, Maciej Sthur, Daniel Olbrychski, Janusz Gajos, Krzysztof Kowalewski czy Marian Opania (sic!) Bezczelność tezy zbudowanej przez Anetę Kyzioł jest porażająca. Także poprzez stawianie znaku równości pomiędzy oburzeniem niedawnej kamaryli dworskiej na fakt przejęcia władzy przez PiS, a aktorami, którzy „za komuny” podejmowali działalność opozycyjną (np. Halina Mikołajska).
Nie wierzę, aby pani Kyzioł, jak i opisywani przez nią aktorzy, nie rozumieli, że nie ma różnicy pomiędzy dzisiejszym wyklaskiwaniem Sthura, a wyklaskiwaniem kolaboranta Mikulskiego w stanie wojennym. A nie wierząc, domyślam się, że podświadomie tym towarzystwem kieruje zwykły strach, aby ich nie potraktowano tak, jak Igo Syma podczas okupacji. Wyrok śmierci na tym kolaborującym z Niemcami aktorze wykonali w imieniu Polski ci, którzy już niedługo zostali prawdziwymi Wyklętymi. Motywacja była oczywista – nie ma dwóch Polsk i warto zdrajcom o tym przypomnieć, choćby w tak drastyczny sposób.
I nie ma dwóch kultur polskich, choć próbuje nam to wmówić Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej (16.04.). Dla tego kolejnego reprezentanta sekty wyznającej permisywizm, nie istnieje polska narodowa kultura, a dla kultury wrogiej polskości chce ukraść miano „drugiego obiegu”, czyli twórczości tępionej i zakazanej w Peerelu. Żongluje więc przykładami mającymi przekonać o opresji, jaką zgotowała artystom nowa władza, która – według niego – buduje kulturowe mury.
Tymczasem polskojęzyczni artyści już nie testują naszej odporności na kicz i bluźnierstwo, oni idą po całości. Żeby było totalnie, to wzięli się za poniewieranie symboli narodowych. Tak jest w przypadku spektaklu „Hymn Narodowy” w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy i tak jest w spektaklu „Z ziemi włoskiej do Polski” w tarnowskim Teatrze im. Solskiego. Oj, przydali by się tu jacyś Wyklęci, aby definitywnie załatwiać takie sprawy i przypominać ludziom „skąd im nogi wyrastają”.
Tomasz A. Żak