Próba łączenia poglądów wolnorynkowych z zachowawczymi w sferze kultury niejednokrotnie spotykała się z krytycznymi polemikami, w których celowali zwłaszcza konserwatywni i narodowi badacze myśli politycznej. Sprzeczne wizje człowieka, a także odmienny stosunek do instytucji państwa, dowolności wyboru ścieżki życiowej czy pojęcia wspólnoty, to tylko niektóre z odnotowywanych rozbieżności dzielących obie idee. „Konserwatywny liberalizm” zdaje się jednak całkiem dobrze znosić ten intelektualny ostrzał. W naszym kraju bowiem tego typu poglądy wciąż wyznaje duża część osób identyfikujących się z szeroko pojętą prawicą. Być może wynika to z faktu, że wyjęte z pełnego wachlarza pryncypiów liberalnych kwestie wolnorynkowe pozornie wydają się nie przeszkadzać pielęgnowaniu tradycyjnej obyczajowości. A jednak kolizja ta, choć nie tak oczywista jak w przypadku sprzeczności wcześniej wymienionych – występuje i niesie określone konsekwencje.
Zwykle, kiedy mówimy o konserwatyzmie, nie mamy na myśli jakiegokolwiek: abstrakcyjnego i zawieszonego w nieokreślonej przestrzeni. Wyrasta on zawsze z konkretnego gruntu – innego w Japonii, innego w Niemczech, a jeszcze innego w Polsce.
Wesprzyj nas już teraz!
W przypadku naszego kraju utrwalanie dobrych elementów ładu społecznego jest niepodzielnie związane z dochowaniem wierności polskiej spuściźnie kulturowej. Integralną zaś częścią tejże jest wiara katolicka i wynikające z niej społeczne nauczanie Kościoła – ono zaś niedwuznacznie wypowiada się na temat kwestii wolnego rynku i prezentuje wobec niego stanowisko krytyczne. Pomijanie lub bagatelizowanie tej kwestii zawsze będzie nosić znamiona uniku: intelektualnie nieuczciwego bądź wynikającego z ignorancji.
Zlekceważone przestrogi Kościoła
Problemy narosłe wskutek wszechwładzy kapitału nad losem zwykłego robotnika poskutkowały gwałtownym rozwojem rewolucyjnych ideologii, często nawołujących do obalenia zastanych stosunków własności drogą przemocy. Encykliki społeczne Kościoła podnosiły ten problem wskazując z jednej strony na moralną niedopuszczalność takiego rozwiązania, z drugiej zaś – sam korzeń problemu, jakim był panujący wówczas model kapitalistyczny. Encyklika Rerum Novarum Leona XIII z 1891 roku, znana jako „magna charta porządku społecznego” głosiła, że przykazaniem sprawiedliwości jest publiczna opieka nad pracownikami poprzez zapewnienie im mieszkania, odzienia i żywności; postulowała także konieczność wdrożenia rozwiązań zabezpieczających, które dziś moglibyśmy określić mianem prawa pracy. Jednym z celów jej napisania było załagodzenie tarć między kapitalistami i robotnikami, a także wskazanie fałszywości drogi, jaką oferował socjalizm. Zapobiegnięcie rewolucji socjalistycznej, przy równoczesnym poprawieniu bytu materialnego (i moralnego!) robotnika wymagało opracowania nauki społecznej, czym Kościół zajmował się przez kolejne dekady.
W czterdziestolecie ogłoszenia Rerum novarum Pius XI opublikował znacznie uszczegółowioną względem swojej poprzedniczki encyklikę Quadragesimo anno. Zostały w niej dostrzeżone bardziej dyskretne powiązania między systemem ekonomicznym, a stanem moralnym społeczeństwa. Pisze Autor: „chociaż ekonomia i etyka, każda w swoim zakresie, własnymi się rządzą zasadami, byłoby jednak błędnym przypuszczenie, że zakresy gospodarczy i moralny tak są różnorodne i obce sobie, że żadna pomiędzy nimi nie zachodzi zależność”.
To spostrzeżenie naprowadza nas na myśl, że pozbawiony regulacji system ekonomiczny nastawiony wyłącznie na maksymalizację zysków, nie idzie w parze z osiąganiem dobrych owoców dla duszy – taki sposób urządzenia gospodarki zwyczajnie nie służy zbawieniu osób w niej uczestniczących. Jest to dostateczny powód, dla którego Kościół powinien opowiadać się za jego okiełznaniem. Katolicka wizja społeczeństwa jest więc nie do pogodzenia z wolnorynkowym doktrynerstwem, brzydzącym się wszelkim interwencjonizmem i uznającym go za gwałt na własności prywatnej.
Liberalni mistrzowie uników
Związek urządzenia systemu ekonomicznego z kwestiami soteriologicznymi łatwo dostrzec również współcześnie. Obserwując dzisiejszą ofertę rynkową i towarzyszące jej zaawansowane narzędzia marketingowe, trudno przeoczyć moralne spustoszenie, jakie się za ich sprawą dokonuje. Producenci towarów i usługodawcy, kierujący się wyłącznie perspektywą mnożenia własnych zysków, chętnie zaoferują nam produkty sprzyjające powszechnej degeneracji, o ile tylko będzie się to im opłacać. Nie wydaje się zbyt przekonującym tłumaczenie, że nikt nie przymusza odbiorców do korzystania z ich moralnie wątpliwych wytworów. Znane są bowiem liczne techniki kreowania popytu, a także uzależniania konsumentów od własnych produktów, wobec których wiele jednostek jest całkowicie bezbronnych. Szczególnie narażone na to są dzieci, tak bardzo podatne na uleganie sztucznie wywoływanym modom i sztuczkom marketingowym. Klasyczny wybieg zwolenników wolnego rynku, polegający na przerzuceniu winy za deprawację dzieci na rodziców, których obowiązkiem ma być własnych wychowanków upilnowanie, również nie wytrzymuje krytyki. Rynkowa powszechność występowania treści demoralizujących jest dziś tak duża, a droga dotarcia do nich tak ułatwiona, że nawet najbardziej odpowiedzialny i świadomy rodzic będzie miał poważne trudności z ustrzeżeniem swego potomstwa przed ich wpływem.
Oczywiście, liberalni doktrynerzy mają odpowiedź i na to: sprzedaż treści demoralizujących nie jest wynikiem działalności (z definicji) szlachetnych przedsiębiorców, ale rozmaitych spisków. Możemy na przykład usłyszeć twierdzenie, że „gdyby nie knowania kulturowych marksistów, kapitalizm zachowałby moralną czystość”. Tymczasem ci właśnie kulturowi marksiści dawno rozpoznali już zjawisko „tęczowego kapitalizmu”, propagującego idee LGBT dla zysku. Sami to zresztą krytykują, gdyż ich zdaniem absorbuje on wywrotowe idee, rozładowując ich rewolucyjny potencjał. Dla konserwatysty nie ma jednak aż tak wielkiego znaczenia, czy demoralizację sieją kapitaliści, czy też rewolucyjni homopolitycy – efekt jest zbliżony.
Szczególnie groteskowe jest utyskiwanie konserwatywnych liberałów na szerzący się multikulturalizm. Z punktu widzenia systemu wolnorynkowego emigracja zarobkowa (również z krajów kulturowo niekompatybilnych) wydaje się przecież czymś nad wyraz pożądanym. To dzięki gotowości przybyłego imigranta do świadczenia pracy za mniejsze pieniądze pracodawca może rozwinąć swój biznes, ceny usług i towarów spadają, a gospodarka się kręci. Wizja jakoby „po socjal” przybywał gorszy sort migrantów, który kiedyś sprawi nam kłopoty, a do ciężkiej pracy przybywa „ten lepszy”, jest uproszczeniem na granicy zafałszowania. Dawno już rozpoznano prawidłowość, że niska pozycja społeczna przybyłego emigranta zarobkowego nie wywołuje w nim odruchów kontestatorskich wobec kultury kraju, w którym się znalazł, ale odruchy te intensyfikują się w przypadku jego dzieci i wnuków. Dalszą konsekwencją takiego obrotu spraw jest urzędowe rugowanie ze sfery publicznej miejscowych obyczajów (w tym: religijnych) mogących rozdrażnić rosnące w siłę mniejszości, a także stosowanie przymusowych praktyk „różnorodnościowych”, „afirmacyjnych” i „inkluzywnych” ażeby zachować elementarny spokój społeczny. Prowadzi to do przemian kulturowych, za które obwinia się wszystko, tylko nie wolny rynek. Podsumowując: chęć zachowania względnie spoistego społeczeństwa przy równoczesnym popieraniu globalnego kapitalizmu należy uznać za daleko idącą niekonsekwencję.
Powrót do nauki społecznej Kościoła
Mezalians konserwatyzmu ze skrajnym liberalizmem gospodarczym można upiększać różnymi zaklęciami i sądami ekonomicznymi, ale jego skutki pozostają te same: erozja panujących norm kulturowych i poważne zakłócenie społecznej harmonii. System wolnorynkowy, choć ekonomicznie najbardziej efektywny, nie wykazuje zainteresowania tego typu sprawami. Nie powinien zatem być obiektem bezwarunkowego poparcia konserwatysty. Zdominowanie optyki osoby o poglądach zachowawczych przez stręczony mu zewsząd ekonomocentryzm sprawia, iż nie potrafi ona przewidzieć konsekwencji będących wynikiem gospodarczego liberalizmu. Gospodarka nie jest bowiem sferą izolowaną od zagadnień kulturowo-moralnych – obie te sfery pozostają w nieustannej interakcji, pomimo utrwalania sztucznego podziału na tzw. „poglądy gospodarcze” i „poglądy obyczajowe”. Zaprzęgnięcie państwa w obronę podstaw naszej kultury, choćby i częściowo ograniczało ono swobodę działania podmiotom kapitałowym, bywa działaniem niezbędnym do ukrócenia chęci zarobku kosztem deprawacji wspólnoty. W makroskali samo moralne napomnienie nie będzie bowiem skuteczne wobec bezwzględnych graczy biznesowych. Kościół Katolicki rozpoznał te zależności już dawno temu, i jedyne co nam pozostaje, to na nowo wysłuchać jego przestróg i wdrożyć proponowane przezeń rozwiązania.
Ludwik Pęzioł