Najnowsza książka Roda Drehera „Żyć bez kłamstwa” to ostrzeżenie przed nadejściem nowego totalitaryzmu. Amerykański pisarz odkrywa świat sowieckich łagrów i zastanawia się, czy nie przyjdzie nam dziś powtórzyć lekcji historii.
W głośnej „Opcji Benedykta” z 2017 roku Rod Dreher proponował wierzącym chrześcijanom budowanie niewielkich wspólnot opartych na wierze, które będą zrzeszać ludzi nie tylko dla celów liturgicznych, ale także życia codziennego. Niewielka szkoła dla wierzących dzieci i rodziców, może nawet wyprowadzenie się poza miasto, tak, by mieszkać blisko wierzących sąsiadów. „Opcja Benedykta” Drehera proponowała przymusowe „wycofanie się” na obronne pozycje po to, by przetrwać epokę naporu nowego pogaństwa, przechować skarb wiary – i w lepszych czasach podjąć próbę odbudowy.
Czytając tę książkę zastanawiałem się, jak autor może być tak skrajnie naiwny; przecież dla każdego jest oczywiste, że przedstawiony model, choć atrakcyjny, to czysta fikcja, niemożliwa do zrealizowania we współczesnym świecie. Oczywiście, pomyślałem później, autor jest Amerykaninem. Wydaje mu się, że państwo służy do tego, by zapewnić obywatelom zaspokojenie tylko kilku najbardziej podstawowych potrzeb, ale na ogół nie wtrąca się do ich życia. To nie Europa, gdzie omnipotencja urzędników jest o wiele większa; tam najwyraźniej nie słyszano o odbieraniu dzieci rodzicom za wpajanie im niepoprawnych politycznie poglądów, jak ma to miejsce już w niektórych krajach naszego kontynentu. Rod Dreher nie doświadczył też nigdy totalitaryzmu i najwyraźniej nie wyobraża sobie, żeby mógł go doświadczyć. Czuje się zasadniczo bezpieczny – dlatego proponuje pięknoduchowski model na przetrwanie chrześcijaństwa.
Wesprzyj nas już teraz!
W kolejnej publikacji Rod Dreher prezentuje już nieco bardziej dojrzałe spojrzenie. Udało mu się nieco wychylić poza amerykańską bańkę; myślę, że dlatego, iż bańka ta coraz wyraźniej pęka. W wydanej właśnie przez wydawnictwo „Esprit” w Polsce pracy „Żyć bez kłamstwa. Jak wytrwać w chrześcijańskiej opozycji” Dreher przekonuje, że nadchodzi nowy totalitaryzm; sięga też po przykład prześladowań chrześcijan z czasów sowieckich, by wskazać na różnego rodzaju zachowania obronne, które, jak sądzi, mogą przydać się wierzącym także dzisiaj.
Skąd przekonanie Drehera o nadchodzącej epoce kurczącej się wolności? Autor zwraca uwagę na przypadki cenzury, dławienia swobody słowa czy symbolicznej przemocy, od których rodzi się dziś w zachodnich krajach, także w Stanach Zjednoczonych. Jego niepokój wywołuje wyraźne tendencja do zamordyzmu – który konsekwentnie określa jako „miękki” – widocznego wśród zwłaszcza młodych przedstawicieli amerykańskiej lewicy. Dreher obawia się, że już za kilka lat chrześcijanie w Ameryce będą mieli problem z wyrażaniem swojej wiary w pracy czy szkole i będą musieli pogodzić się ze społecznym ostracyzmem. Rozwiązanie, jakie proponuje, jest w zasadzie tożsame z tym przedstawionym w „Opcji Benedykta” – to propozycja tworzenia małych wspólnot wierzących, zwłaszcza rodzinnych – z niewielką korektą; Dreher zauważył bowiem, że współczesny rozwój technologii i pozyskana przez państwa możliwość cyfrowego nadzoru nad obywatelami stwarzają nowe trudności, które mogą bardzo poważne utrudnić wszelki bunt i opór. Autor nie wyciąga jednak z tego poważniejszych konsekwencji. Kilka razy w swojej książce wyraża bardzo silną wiarę w zdrowy rozsądek amerykańskiego państwa; jest przekonany, że do prawdziwych, krwawych prześladowań dojść po prostu nie może.
Książka Roda Drehera w Ameryce sprzedaje się za Oceanem bardzo dobrze. Jest też szeroko komentowana. Najwyraźniej z perspektywy amerykańskich konserwatystów Rod Dreher powiedział coś ważnego; przedstawił dowody na to, że „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya może nie być tylko literacką fikcją. To pokazuje, że problem rzeczywiście jest poważny; wydawałoby się, że ostrzeżenia, jakie przedstawia Dreher, nikogo nie poruszą, są bowiem zbyt banalne i oczywiste. Jednak inaczej, a to oznacza, że – przynajmniej w Ameryce – panuje przekonanie o tym, że nie będzie tak źle. Skoro tak, to trzeba zacząć się bać.
Po pierwsze, Rod Dreher nieustannie pisze o „miękkim totalitaryzmie” współczesnego systemu lewicowego. Autor zawęża swoją perspektywę do osób, którym dane było się urodzić. W jego książce nie zwraca się w ogóle uwagi na kwestię aborcji. Tymczasem tylko w Stanach Zjednoczonych każdego roku zabija się średnio ponad 800 tysięcy dzieci nienarodzonych. Rozumiem, że dzieci poczęte nie krzyczą. Ich krew nie jest widoczna. Przeprowadzany po latach wywiad z człowiekiem, który cudem uniknął śmierci spowodowanej pigułką farmakologiczną lub aparaturą medyczną mającą rozerwać jego ciało, nie jest zbyt interesujący. Jednak nawet z perspektywy czysto biologicznej jest faktem, że dzisiaj w USA dochodzi do masowego odbierania życia ludziom – i dzieje się to w świetle prawa ukształtowanego właśnie na lewicową modłę. Te dzieci giną, ponieważ ich rodzice poświęcają ich życie dla libertyńskiego ideału wolności. To są ofiary; to są prześladowania. Totalitaryzm lewicy wyraża się także w odebraniu ludzkiej godności nienarodzonym. Moim zdaniem mówienie o „miękkim” totalitaryzmie w kraju, w którym dochodzi do masowego ludobójstwa dzieci poczętych, nie jest poważne. Czytelnik pozwoli, że napiszę to z perspektywy człowieka wierzącego: dla Boga śmierć dziecka poczętego jest istotna tak samo, jak śmierć człowieka narodzonego. Nie wolno nam o tym zapominać.
Po drugie, perspektywa Drehera pozostaje, mimo wszystko, nieznośnie amerykańska. Jego europejskie kontakty i rozmowy z dysydentami z czasów komunistycznych nie pomogły mu tego całkowicie przezwyciężyć. Dreher wciąż jakby nie do końca wierzył, że hitlerowskie obozy zagłady i sowieckie łagry naprawdę istniały, a jeżeli nawet już naprawdę to przecież to przeszłość. Autorowi nie mieści się w głowie możliwość powrotu totalitaryzmu w tamtym stylu. A jednak każdy człowiek, który przeszedł krótki choćby kurs historii wie, że ludzie zwykle potwornie się mordują. Dla Polaków, Żydów czy nawet Rosjan – bycie zabijanym to chleb powszedni. Dla Amerykanów, jak dotąd nie, ale wiara w to, że będzie tak zawsze, jest nieznośnie naiwna. Człowiek ma skłonność do zła. Czasem większego, niż hejtowanie na Twitterze lub wyrzucenie kogoś z pracy. Dreher niby o tym wie, przecież w swojej książce opisuje takie historie, ale, powtórzę, zdaje się sądzić, że to zamknięty rozdział. To błąd.
Po trzecie, w książce „Żyć bez kłamstwa” nie wyciąga się właściwych konsekwencji z problemu wzrastającego cyfrowego nadzoru. Dreher ciągle wierzy w jakieś niezbywalne granice ludzkiej wolności. Opisuje model chińskiej kontroli nad obywatelami, ale nie sądzi, by mógł on wydarzyć się w jakimś z państw zachodnich; sądzi, że możliwe jest jedynie wdrażanie niektórych jego elementów, a i to głównie za zgodą samych obywateli, chętnie wyposażających się w kolejne gadżety, które śledzą ich życie. Także to przekonanie, jak sądzę, wynika z braku doświadczenia realnego totalitaryzmu. W Ameryce nigdy nie rządzili komuniści. To jednak może się zmienić.
Po czwarte wreszcie, Rod Dreher nie zauważa istnienia świata islamu. W Stanach Zjednoczonych to problem pewnie dość marginalny; muzułmanie kojarzą się Amerykanom raczej z obrazkami z telewizji z dalekiego Afganistanu czy Iraku. Jednak w Europie wyznawcy Allaha idą w miliony. Czy nasza koegzystencja zawsze będzie przebiegała pokojowo? Skąd czerpią wzorce bojownicy Talibanu i Państwa Islamskiego? Z tych samych źródeł kulturowych i duchowych, którymi karmią się muzułmanie europejscy. Koran jest wspólny. Możemy przekonywać się o tym, że dzisiaj nikt nie traktuje już poważnie passusów koranicznych wzywających do uśmiercania niewiernych a muzułmanie powszechnie się liberalizują. Znowu wraca jednak to przekonanie o wiecznotrwałości stanu obecnego. Mówiąc o totalitaryzmie nie można zapominać o losie, jaki cierpią chrześcijanie w krajach islamskich. Może nie Ameryka, ale Europa może za kilkadziesiąt lat stanąć przed koniecznością pilnego zmierzenia się z tym wyzwaniem.
Oczywiście, brakuje też u Roda Drehera czegoś innego: katolickiego spojrzenia. Autor jest prawosławny i ma to swoje fundamentalne konsekwencje; w przestrzeni jego ideałów czy raczej pewnych dążeń nie leży odbudowa Christianitas takiej, jaką znamy z przedrewolucyjnych dziejów Europy, a zatem wspólnoty państw kierujących się katolickimi zasadami i zarządzanych przez świeckich władców, którzy respektują szczególną pozycję Stolicy Apostolskiej. Bez tego tymczasem, jak uczy historia, nie można na poważnie myśleć o jakimkolwiek trwałym zagwarantowaniu chrześcijanom – a także niechrześcijanom! – ich praw; te będą naruszane, bo w państwie, które nie przylgnęło do Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła, zawsze muszą znaleźć się zarodki przyszłego rozkładu. Liberalny amerykański projekt, oparty na zasadach religijnego relatywizmu, kruszy się właśnie na naszych oczach. Tą drogą nie da się skutecznie iść.
Mimo wszystko jestem wdzięczny Autorowi za to, że stara się przebudzić uśpionych ludzi Zachodu. Jego wołanie, choć, powiedziałbym, jak na ucho europejskie, a polskie zwłaszcza, dość słabe, okazuje się być dla Amerykanów naprawdę alarmistyczne. Być może pozwoli to wielu ludziom na nieco otrzeźwienia. Dużą wartością książki jest też sięgnięcie przez Drehera do autentycznych historii z bloku sowieckiego; daj Boże, by więcej Amerykanów zainteresowało się tym aspektem historii i wyciągnęło wnioski. Ponadto „Esprit” opatrzyło rzecz bardzo ciekawym wstępem ks. prof. Roberta Skrzypczaka, który ukazuje tekst Roda Drehera w szerokiej perspektywie. To prawdziwa perła; po książkę warto sięgnąć choćby tylko dla tego tekstu. A przecież nie tylko dlatego. I nam bowiem przyda się lektura książki Drehera. Obawiam się bowiem, że także w Polsce coraz częściej za bardzo zaczynamy przypominać Amerykanów. Jesteśmy przekonani, że zawsze już będzie dobrze. Z tego przekonania warto się leczyć, ale lektura książki „Żyć bez kłamstwa” może być dobrym tego początkiem, zwłaszcza biorąc pod uwagę niewspółmierność złudzeń Autora z brutalnymi realiami pozamerykańskiego świata.
Paweł Chmielewski