Nuda i dziadostwo – tak w wielkim skrócie można podsumować serialowe propozycje polskich stacji telewizyjnych na tegoroczny sezon jesienny. To nawet nie jest przeciętność, ale po prostu słabizna.
Ogłaszaniu ramówek – jesiennych czy wiosennych – towarzyszy zwykle wielki szum. Tym, co budzi największe emocje, jest właśnie oferta serialowa. Gwiazdy fotografują się na ściankach, biorą udział w klipach reklamowych a także w programach śniadaniowych, byle nakręcić oglądalność. I co z tego? I nic z tego.
Wesprzyj nas już teraz!
Pogrzebane tematy – utarte schematy
Seriale stały się nie tylko nową formą opowiadania obrazem, ale – jak twierdzi wielu – wręcz sztuką, porównywaną z tą filmową. Stają się stylem życia współczesnego odbiorcy, uwielbiającego dyskutować w pracy czy podczas spotkań towarzyskich o kolejnym sezonie serialu, który obejrzał w weekend. Albo inaczej – to już styl znacznie bliższy starszym, którzy pamiętają jeszcze czasy PRL – wyczekujemy na ulubiony serial, powiedzmy, do poniedziałku. I dzięki temu wiemy, że w nasze życie wkradł się przyjemny, stabilizujący rytuał.
Dziw bierze, że polscy twórcy jeszcze nie wpadli na to, by szukać wzorów wśród tych, którzy z produkcji seriali uczynili prawdziwą sztukę. Nie tylko zresztą aktorską (bodaj najwybitniejsza serialowa rola to kreacja Matthew McConaugheya w serialu „Detektyw”), ale także pod względem scenariusza, muzyki czy kostiumów. Z przykrością trzeba przyznać, że za czasów słusznie minionych robiono pod tym względem znacznie lepsze produkcje niż obecnie. Bo komuż w głowę nie zapada „Dom”, z jego charakterystyczną czołówką, albo „Polskie drogi”? Nie wspominając już o przygodowych – „Stawki większej niż życie” lub „07 zgłoś się”. Obecne produkcje serialowe to już lukrowane historyjki, gdzie wszystko dzieje się we wnętrzach pięknych mieszkań (skąd u licha niby „zwyczajni” bohaterowie tych seriali mają na to wszystko pieniądze, żyjąc w niezamożnej przecież Polsce?!), a historie są tak przewidywalne, jak miłosne opowiastki w harlequinach.
Tej jesieni dostaliśmy sporo propozycji serialowych. Telewizja Polska – bo jak tu nie zacząć od narodowego medium – zaproponowała widzom kryminał z historycznymi wątkami w tle oraz obyczajową opowieść o artystach pewnego stołecznego. I tak „Komisja morderstw” wydaje się przede wszystkim podręcznikowym przykładem, w jaki sposób ciekawy temat pokpić i rozciągnąć niczym gumę do żucia, tak by nikomu nie chciało się śledzić kolejnych odcinków. Mówiąc najkrócej – ktoś wyjątkowo nudny usiadł do komputera, by pisać scenariusz dla serialu, którego temat wydaje się niesamowicie ciekawy. Oto specjalna grupa policjantów tropi zagadki przestępstw z przeszłości, które rzutują również na współczesne czasy. I to w dodatku w pięknym Wrocławiu – czyli na „ziemi odzyskanej” przecież od złego Niemca. Zionie w tym serialu nudą, że aż nie przystoi, by kryminalna opowieść budziła kompletny brak emocji. Nie ma tam właściwie żadnych interesujących bohaterów, wątki bardziej przypominają jakieś historyjki z National Geographic, które – owszem – mogą być ciekawe, ale niekoniecznie wtedy, gdy widz usadawia się w fotelu, by obejrzeć dobry kryminał.
Inna produkcja TVP to „Artyści”, która – jako się rzekło – opowiada o środowisku aktorskim. I tu już Telewizja Publiczna zaskakuje nieco bardziej pozytywnie niż w przypadku „Komisji morderstw”. W serialu zaglądamy za kulisy teatru, śledzimy losy aktorów i samej instytucji, która oczywiście jest pogardzana, a w dodatku nierozumiana przez wrednych polityków i nawet samych widzów (sic!). I właściwie w tym tkwi największy problem. Bo choć serial został przygotowany bardzo ciekawie (nietypowe, jak na polskie warunki, zdjęcia i montaż), ma wyrazistych bohaterów, ciekawą kameralność przypominającą nieco sztukę teatralną a wszystko to ze szczyptą cierpkiego humoru, o tyle znać w nim tę charakterystyczną pogardę współczesnego teatru dla „człowieka prostego” albo „hołoty” wręcz, która nie rozumie o co chodzi w kolejnych „ambitnych” sztukach, polegających chociażby na przerabianiu klasyki w pornografię. W „Artystach” pojawia się więc protestująca grupa widzów, przerywająca spektakl ku oburzeniu aktorów, co oczywiście stanowi jasne odniesienie do niedawnych protestów przeciwko kłamstwu, złu i brzydocie szerzących się w polskiej sztuce teatralnej. No cóż, w serialu protesty były elementem gry politycznej ze strony instrumentalizujących sztukę polityków. Jakże cudownie koresponduje to z niedawnymi manifestacjami artystów, którzy deklarowali – to się nazywa wbić sobie gwóźdź w stopę – „nie oddamy wam kultury”. Artyści w końcu nierzadko czują się niczym bogowie, przerastający współczesnych, niezrozumiani i odrzuceni. Bez krztyny autorefleksji.
Z Telewizji Publicznej przenieśmy się jednak do TVN, który zaproponował nam tym razem serial kulinarny „Na noże”. Trailer wyglądał interesująco – oto wydawało się, że tefałenowscy twórcy wreszcie pojęli, iż serwowanie kolejnych łzawych opowieści o kobiecie, która wzorem osławionej Magdy M., buduje swoją karierę w wielkim mieście i poszukuje miłości, przypomina w skutkach napychanie dziecka krówkami, czyli musi skończyć się mdłościami wśród widzów, których umysły przegrzane są zatrważającą ilością niemal identycznych opowieści. Serial o niepokornym szefie kuchni, który postanawia założyć własny biznes mógłby być fascynujący, głównie z uwagi na niesztampowość postaci głównego bohatera, którą zapowiadano w trailerach. Okazał się jednak kolejną płytką opowiastką o miłości, czymś na wzór rodzimej opery mydlanej – słowem: gorzej niż flaki z olejem. Z tą różnica, że zakochaną pannę, walczącą o pozycję zawodową w wielkim mieście, zastąpił facet – również zakochany i takoż walczący.
Na koniec warto odnotować pewien sukces. Błysnęło mianowicie HBO – nie pierwszy zresztą raz – serialem „Belfer”. To kryminał z cyklu „zabili go i uciekł” o tajemniczej śmierci uczennicy jednej z małomiasteczkowych szkół. Interesujące, bo rzecz przypomina dość wstrząsające i głośne zabójstwo w Szczekocinach – niewielkiej miejscowości pod Tarnowem – którego sprawcy są tam powszechnie znani, acz pośród społeczności panuje swoista zmowa milczenia, powodowana strachem przed wpływowymi rzezimieszkami. „Belfer” udowadnia, jak na razie, że seriale kryminalne to coś, co może nam się udać. Kiepska to perspektywa, przyznajmy.
Apetyt rośnie
Dlaczego w kraju, w którym jest kilku niezłych filmowców – chociażby ostatnio debiutujący „Ostatnią rodziną” Jan P. Matuszyński – brakuje dobrych twórców seriali? Czy niewłaściwe ramy narzucają producenci, zamknięci w pułapkach frekwencyjnego sukcesu takich tasiemców, jak „M jak Miłość”, który swego czasu podbijał oglądalność „gwieździe” rodzimego dziennikarstwa, Tomaszowi Lisowi? Trudno powiedzieć.
Wielkie nadzieje możemy wiązać z „ofensywą historyczną” TVP. W przyszłym roku czeka nas serial „Wyklęty”, a nie zapominajmy o hucznie zapowiadanej serii o Jagiellonach, która ponoć niebawem ma powstać. Pamiętając sukces „Czasu honoru” obietnice te brzmią obiecująco. Jednak jest i zła wiadomość: wymagania widzów stale rosną. „Czas honoru” był niezłym serialem, ale niepozbawionym błędów. Oby kolejne produkcje okazały się znacznie lepsze. Może wówczas przestanie wiać nudą i trącić dziadostwem.
Krzysztof Gędłek