22 grudnia 2020

O. Jan Strumiłowski: Boże Narodzenie, czyli Słowo staje się Ciałem

Dzisiaj żyjemy w przeświadczeniu, że przyjąć Boga to znaczy mieść słodkie uczucie ukojenia w sercu. Niestety to przeświadczenie jest błędne. Właśnie ono prowadzi do odrealnienia chrześcijaństwa i do sprowadzenia go do naiwnej opowiastki. Kiedy przyjrzymy się historii Kościoła to możemy dostrzec, że zasadą jego działania było właśnie wcielanie Słowa, wcielanie w praktykę własnego życia, wcielanie w kulturę, w przestrzeń świata… – pisze o. Jan Strumiłowski OCist.

 

1. Naiwna radość?

Wesprzyj nas już teraz!

Uroczystość Bożego Narodzenia to nie tylko jedna z najważniejszych uroczystości w Kościele, ale to też uroczystość chyba najbardziej związana z radością. Klimat i atmosfera świąt mocno zakorzeniła się w naszej kulturze. Są to święta rodzinne, pełne ciepła i życzliwości. Święta, po których spodziewamy się, że chociaż na chwilę nasze codzienne troski ustąpią przed dotykającą nas radością.

 

Z radością chrześcijańską w sferze naszego przeżywania jest jednak mały problem. Wydaje się, że coraz bardziej odczuwamy naiwność tejże radości. Czasami przesadnie optymistycznym chrześcijanom zarzuca się egzaltację i oderwanie od rzeczywistości. Jesteśmy coraz bardziej uczuleni na postawę „zamkniętych oczu” na problemy świata i ciężar naszego życia, oraz na tłumaczenie tej zamkniętości przeświadczeniem, że wszystko jest dobrze, bo przecież Pan nami się zaopiekuje.

 

Rzeczywiście wydaje się, jakby nasza wiara coraz mniej dotykała życia, jakby wiara była zaledwie opowieścią o zwycięstwie dobra nad złem, która coraz mniej ma wspólnego naszym życiem. Coraz częściej też traktujemy wiarę, jako pokrzepiającą opowieść, która na chwilę ma nas wzruszyć i dać wytchnienie, jednak niewiele rozwiązuje w naszym życiu. Coraz częściej też chrześcijanie, zarówno słuchacze Słowa, jak i ci którzy je głoszą traktują przepowiadanie jako pewnego rodzaju terapię psychologiczną, która ma nieść ulgę naszym skołatanym nerwom. Później jednak wraca twarde życie.

 

Czy więc fakt Bożego Narodzenia rzeczywiście jest faktem, który zmienił bieg historii ludzkości i wpłynął realnie na nasz świat, czy jest to tylko piękna opowieść wigilijna, która ma wzruszyć i pocieszyć? Chodzi tu przecież o realizm Bożego Narodzenia i o realizm chrześcijaństwa w ogóle. Czy Bóg rzeczywiście wkroczył w nasz świat, czy raczej jest to tylko ckliwa opowieść?  Jeśli wkroczył, to czy rzeczywiście ma to wpływ na nasze życie?

 

2. Najpierw ciemność

Zanim jednak przejdziemy do samej zmiany, która dokonuje się lub może się dokonać za sprawą Bożego Narodzenia w naszym życiu, najpierw musimy się przyjrzeć kontekstowi przyjścia Boga na Świat. Kontekst ten jest nam natomiast przypominany dobitnie przez Adwent – przynajmniej w jego warstwie liturgicznej, gdyż w warstwie kulturowej, jak znowu się przekonaliśmy, Adwent zupełnie utraciliśmy.

 

Otóż Adwent jest czasem nadziei i oczekiwania. Ta nadzieja i oczekiwanie wiążą się zaś z tym, czego jeszcze nie mamy, a co zostało nam obiecane przez Boga. Dlatego Adwent, zarówno w swojej symbolice, jak i w liturgii słowa, mocno akcentuje ciemność, w której spowity jest świat bez Boga. I oto lud, który czeka na przyjście Pana, to lud pogrążony w ciemności, kroczący przez krainę śmierci. Naród, który nie potrafi sam poradzić sobie z tą ciemnością. Z kolei ciemność, która nas otacza jest związana z grzechem. To grzech odciął nas od światłości, którą jest Bóg.

 

Tę ciemność możemy bardzo konkretnie wskazać. Jest ona związana nade wszystko z mrokami naszej duszy. Jej przejawami są chociażby takie sytuacje, w których nie radzimy sobie z grzechem. Czy nie jest zaskakujące to, że człowiek, który pragnie dobra, nie potrafi być dobry, tak jak by chciał? Czy nie jest tak, że pomimo walki z grzechem, pozostajemy jednak jego niewolnikami? Że spowiadamy się cały czas z tych samych grzechów i nawet jeśli nie są one szczególnie ciężkie, to nie potrafimy się z nich wyrwać? Czy nie jest zastanawiające, że nie potrafimy nie ranić nawet tych, których kochamy, czyli naszych najbliższych, i to pomimo, że wielokrotnie obiecujemy sobie, że się zmienimy? Jest to niewątpliwie stan ciemności. Stan, z którym zmagał się nawet św. Paweł, który nie czynił dobra, którego pragnął, ale czynił zło, którego nienawidził…

 

Wiara katolicka rzeczywiście może dać siłę wyrywania się z grzechu, pokonywania tych ciemności, ale tylko wtedy, gdy rzeczywiście jest przyjęciem z pełnym zaangażowaniem prawdziwej wiary. I nawet wtedy nie jest to po prostu jeden akt, ale jest to raczej proces wtapiania się w coraz większą zażyłość z Chrystusem, który właśnie nie jest mityczną osobą, ale jest kimś realnym. Chrześcijaństwo nie może być przeżywane „tak jakby”, na marginesie naszego życia. Chrześcijaństwo jest sprawą w najwyższym stopniu poważną i domaga się od nas powagi i realizmu. Doktryna i życie z doktryny płynące, jeśli ma odnieść skutek w naszym życiu nie może być czymś fakultatywnym, ale musi być czymś priorytetowym. Co więcej, żeby dostrzec światło przychodzącego Chrystusa, nie możemy się skupiać na naszej ciemności i nie możemy dbać tylko o to, żeby została ona rozproszona. Chrześcijaństwo domaga się porzucenia siebie i ukierunkowania się na Chrystusa, który jest prawdziwą światłością przychodzącą na świat.

 

Innym odcieniem tejże ciemności jest zaciemnienie naszego rozumu. Ile razy, pomimo tego, że posługujemy się sumieniem, że jesteśmy ludźmi praktykującymi, to jednak stajemy przed wyborami, które są dla nas nierozwiązywalne? Ile razy dokonujemy błędnych wyborów nie ze złej woli, ale dlatego, że nie potrafiliśmy odróżnić dobra od zła? Chcemy dobrze, ale wychodzi tak jak wychodzi…

 

I to też jest ciemność, jaka również może być rozproszona przez światło z zewnątrz, z wysoka. W tej kwestii wydaje się, że cały problem sprowadza się do coraz częstszego myślenia na sposób ludzki, również w przestrzeni wiary, co dumnie nazywamy zdrowym rozsądkiem. Przykłady można by tutaj mnożyć. Zasada jest ta sama: Słowo Boże jest jednoznaczne, ale jednocześnie jest trudne. Od wieków wiemy, w jaki sposób Kościół podaje nam prawdę, która czasami wydaje się paradoksalna w kontekście naszego życia. Wydaje się, że może doprowadzić do naszej zguby. Zatem zmiękczamy prawdę Ewangelii, czynimy ją bardziej przystępną i spójną z naszym ludzkim myśleniem – z myśleniem starego człowieka. I znowu prawda Ewangelii staje się zaciemniona. Dobra nowina zostaje rozbrojona, a my pozostajemy w mrokach.

 

Ciemność, która nas spowija dotyka jednak nie tylko naszego wnętrza, ale wydaje się okalać również świat w którym żyjemy. Chrześcijaństwo, wbrew obiegowym opiniom, nie jest tylko religią wnętrza. Chrystus nie tylko ma w jakiś tajemniczy sposób rodzić się w naszych sercach, pozostając obojętny na świat w którym żyjemy, ale przecież najpierw narodził się On w naszym, spowitym ciemnością świecie. Na czym ta zewnętrzna ciemność polega?

 

Wystarczy spojrzeć na świat. Wydaje się, że świat rozwija się, staje się coraz bardziej cywilizowany. Ów rozwój nie dotyczy tylko statusu ekonomicznego czy technologii, która ma ułatwiać nam życie. W ostatnich dziesięcioleciach wręcz szczycimy się postępem humanistycznym. Stajemy się rzekomo coraz bardziej humanitarni. Coraz częściej jesteśmy przekonani, że świat potrzebuje więcej dialogu, zrozumienia, tolerancji. Stajemy się coraz wrażliwsi na wspólne dobro i z coraz większym zaangażowaniem spoglądamy w kierunku budowania powszechnego braterstwa.

 

Jednakże, jednocześnie wydaje się, że na świecie zalegają coraz większe ciemności, jakby te wszystkie – wydawałby się – dobre środki w ogóle nie działały. Karmimy się lekarstwem humanizmu, lecz choroba świata nie ustępuje, a wręcz się pogłębia. Na naszych ulicach coraz częściej pojawiają się demonstranci różnych denominacji, wszyscy walczący w swoim mniemaniu o lepszy świat, wszyscy wprowadzający coraz większy chaos. Nasze rozumienie człowieczeństwa kruszy się i wynaturza. Ilu z nas kilkanaście lat temu byłoby w stanie przypuszczać, że ujdzie za zdroworozsądkową tezę pogląd jakoby aborcja miałaby być czymś dobrym i należała do podstawowych praw kobiet? Czy ktokolwiek domyślał się, że nawet gorliwi katolicy, a nawet duchowni, będą wspierali i „rozumieli” kobiety domagające się prawa do aborcji? Albo że duchowni nagle zaczną twierdzić, że tzw. kompromis aborcyjny jest czymś bardziej błogosławionym i pożądanym niż całkowity jej zakaz?

 

Kiedy nastąpił ten przeskok naszego myślenia? Przecież jeszcze kilkanaście lat wcześniej nawet jej zwolennicy uważali ją za zło konieczne w sytuacji granicznej. Dzisiaj już jesteśmy jednak bardziej „inteligentni” i „oświeceni”. Podobny proces czeka nas w kwestii eutanazji. Dzisiaj jeszcze większość naszych rodaków wzdryga się i dziwi patrząc na naszych sąsiadów z Zachodu, którzy uważają za coś dobrego uśmiercenie własnych rodziców, którzy niejednokrotnie są schorowani i niedomagający, bo najlepszą część swojego życia poświęcili właśnie na wychowanie swoich dzieci. Ciemność jednak narasta. Możemy przypuszczać, że to co dzisiaj jest dla nas światłem, w niedalekiej przyszłości zostanie również spowite jakimś półmrokiem.

 

Spójrzmy także na kwestię religii. Czy ktokolwiek z nas wyobrażałby sobie kilka lat temu, że w naszej katolickiej Polsce bez większego wzruszenia będziemy oglądać antykościelne manifestacje, na których nawołuje się do palenia świątyń? Czy ktokolwiek w 2005 roku, kiedy odchodził Jan Paweł II i kiedy cały świat płakał i wołał „nie opuszczaj nas Ojcze, bo bez Ciebie sobie nie poradzimy”, przypuszczał, że ten sam Jan Paweł II piętnaście lat później będzie posadzony na ławie oskarżonych? Ciemność się pogłębia… Albo czy kiedykolwiek chrześcijanie, którzy zostali dotknięci jakąkolwiek zarazą przypuszczali, że ratunkiem będzie nie nawrócenie i padnięcie przed Bogiem na twarz, lecz, że jedyny ratunek to ludzkie wysiłki i ograniczenie kultu? Cóż za ciemność dotknęła nasz świat i nasze umysły? I wszystko to w świecie, który mieni się coraz bardziej oświeconym.

 

3. Chrystus rozprasza ciemności, ale co to znaczy?

Dopiero po tym przydługim nakreśleniu kontekstu, możemy przejść do znaczenia Bożego Narodzenia. Bóg jest światłością. Bez Boga jesteśmy skazani na ciemność. Świat staje się coraz bardziej zakochany w humanizmie, ale humanizm nie zmienia go na lepsze.

 

Jednocześnie świat staje się coraz bardziej pogański, coraz bardziej ateistyczny lub jak to się mówi „neutralny światopoglądowo” i staje się coraz bardziej nieludzki. Nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć tę zależność. Im mniej Boga w świecie, tym bardziej ten świat rozpada się na naszych oczach. Boga natomiast jest mniej nie dlatego, że o nas zapomina, ale dlatego, że to my wypieramy Go z tego świata.

 

W Bożym Narodzeniu nie chodzi zatem tylko o przyjście Chrystusa – to już się dokonało, stało się faktem. Chodzi o nasze przyjęcie Bożego Syna. Ponadto przyjęcie to nie może być, jak nam się to wmawia, dotykające tylko naszego wnętrza. Nie może być tylko wirtualne, rozgrywające się w sferze naszych myśli i uczuć. Bo słowo Stało się Ciałem. Syn Boży stał się człowiekiem. Opowieść i zapowiedź zbawienia stała się materią, tkanką naszego świata i jego strukturą.

 

4. Słowo stało się ciałem – idea stała się materią

Zasada wcielenia jest uniwersalną zasadą chrześcijaństwa. Dzisiaj żyjemy w przeświadczeniu, że przyjąć Boga to znaczy mieść słodkie uczucie ukojenia w sercu. Niestety to przeświadczenie jest błędne. Właśnie ono prowadzi do odrealnienia chrześcijaństwa i do sprowadzenia go do naiwnej opowiastki. Kiedy przyjrzymy się historii Kościoła to możemy dostrzec, że zasadą jego działania było właśnie wcielanie Słowa, wcielanie w praktykę własnego życia, wcielanie w kulturę, w przestrzeń świata.

 

W średniowieczu każdy aspekt ludzkiego życia był podyktowany Słowem. Prawo ludzkie wynikało z prawa Bożego, a nie z ustaleń i – w większości ślepych – ludzkich mniemań. Pedagogika swój rodowód wywodziła z boskiej paidei, w której Bóg jawił się jako pedagog, najpierw wychowujący twardym Prawem, by dopiero człowieka ukształtowanego obdarzyć łaską wolności w Chrystusie. Dzisiaj my, „inteligentni”, twierdzimy, że do wolności należy wychowywać od najmłodszych lat, a wychowawca ma być już nie wychowawcą, ale zaledwie równorzędnym wychowankowi towarzyszem.

 

Sztuka kiedyś miała wyrażać piękno Boga zstępujące z wysoka. Dzisiaj sztuka ma wyrażać subiektywne „ja” artysty – „ja” rozbite, zagubione lub w najlepszym wypadku poszukujące po omacku samego siebie. Władza i polityka swoje usankcjonowanie otrzymywała również z góry, od jedynego Władcy, dlatego też miała swoje obowiązki względem prawdziwej religii, a władca odpowiadał za swoje rządy przed Bogiem. Dzisiaj władza emanuje z dołu, z woli większości i jest odpowiedzialna rzekomo przed człowiekiem. Przykładów tych można by mnożyć…

 

Słowo stało się Ciałem. Duch posiadł materię. Idea wcieliła się. Dzisiaj wydaje się, że powtarzamy te sekwencje, ale nie traktujemy ich poważnie. Traktujemy je jako pojedynczy epizod w historii świata, który nie ma konsekwencji w jego kształcie. Dzisiaj pozwoliliśmy się przekonać, że wiara dotyka tylko wnętrza, przez co tak naprawdę zaprzeczamy realizmowi Wcielenia i jego konstytutywnej roli dla praktyki naszej wiary. Wydaje się wręcz, że twierdzenie jakoby wiara była sprawą wnętrza lub sprawą prywatną, jakoby dla chrześcijanina nieistotna była kultura lub przestrzeń społeczna jest jednoznacznym zaprzeczeniem realizmu Wcielenia.

 

Jeśli wiara jest dla nas tylko poruszeniem serca, to niestety, nie staje się ona ciałem, należy nadal do sfery niezrealizowanej obietnicy lub mglistej idei. Traktowanie wiary jako czegoś wewnętrznego jest zaprzeczeniem faktu przyjścia Bożego Słowa na świat. A jak mówi św. Jan w swoim pierwszym Liście, ten kto twierdzi, że Chrystus nie przyszedł w ciele, ten właśnie jest Antychrystem… Warto więc zastanowić się, skąd wieje ten wiatr ukrytego spirytualizmu, w kontekście religii tak mocno skoncentrowanej na realizmie i cielesności …

 

Czy nie jest tak, że wierząc w rzekomo wewnętrzny charakter chrześcijaństwa, ulegliśmy słodkiemu kłamstwu, jakoby właściwe było budowanie świata zewnętrznego, który byłby jak najbardziej „neutralny”? Czy nie wmówiono nam, że tak właśnie będzie sprawiedliwie? Czy nie słyszymy takich deklaracji wygłaszanych z dumą przez polityków i ludzi kultury, którzy uparcie twierdzą, że są katolikami i za takich są uważani? A czy Ewangelia nie mówi nam wyraźnie, że coś takiego jak „pusty” dom nigdy nie pozostaje pusty, gdyż zły duch napotykając go, sprasza siedmiu gorszych od siebie i zaczyna w nim mieszkać? Czy nie jesteśmy świadkami właśnie tego zjawiska? Budujemy neutralny dom naszej ojczyzny i ze zdziwieniem zauważamy, że zaczynają w nim panoszyć się demony…

 

Słowo stało się Ciałem. Nasz narodowy wieszcz pisał: „Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie, lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie”. Mickiewicz jednak żył w świecie, który jeszcze nosił na sobie odcisk Wcielenia, odcisk chwały Pana zstępującej z wysoka. Dzisiaj żyjemy w świecie pogrążonym w ciemności niewiary. Jesteśmy narodem kroczącym w ciemności. A jednak Słowo stało się ciałem. I to Słowo ma stawać się ciałem nadal. Biada nam, jeśli temu Bogu, który narodził się w świecie nie pozwolimy w ten świat wcielać się nadal.

 

Owo ucieleśnienie ma dokonywać się właśnie w Kościele i przez Kościół, który przecież jest Ciałem Chrystusa. Słowo ma moc przemienienia naszego świata. Więc niech to Słowo stanie się Ciałem tu i teraz. Niech Ewangelia stanie się materią. Niech stanie się na powrót tkanką naszego istnienia, strukturą naszej rzeczywistości. Bo taki właśnie był cel przyjścia Boga na świat.

 

O. Jan Strumiłowski OCist.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij