Kryzys w Kościele staje się coraz bardziej widoczny. Wielu szuka przyczyn takiego stanu w aferach obyczajowych czy problemach w sprawowaniu władzy przez kościelnych hierarchów. Czy to jednak prawdziwy powód osłabienia Kościoła? Ojciec Jan Paweł Strumiłowski, wskazuje na głębsze przyczyny widocznych już zmian. W swojej książce „Zachwiana hierarchia” analizuje rzeczywiste okoliczności kryzysu Kościoła, które jednoznacznie świadczą o tym, iż za wszelką cenę staramy się Kościół dostosować do zasad „tego świata”. Prezentujemy fragment książki.
Powody zachwianej hierarchii
Wesprzyj nas już teraz!
Sól, którą jesteśmy, traci swój smak – pierwiastek nadprzyrodzony – kiedy upodabniamy się do świata. Jeśli ten pierwiastek naturalizujemy, przemieniamy się w zwykłą skałę bez smaku, na nic nikomu niepotrzebną. Rdzeniem zachwiania hierarchii jest zmiana kierunku – najpierw z Boga na człowieka, a następnie na świat. Za bardzo dzisiaj jesteśmy w niego zapatrzeni. Za bardzo uwierzyliśmy w jego światła, które są światłami fałszywymi. Cóż jednak począć w takiej sytuacji? Przecież Kościół jest posłany do świata jako światło narodów i sól ziemi. Tylko że to Kościół miał przemieniać świat – tymczasem na skutek zmiany orientacji to świat zaczął przemieniać Kościół. Czy więc diagnoza i dokumenty Soboru Watykańskiego II okazały się chybione? Przecież Sobór postulował otwarcie się na świat i zaproponował paradygmat dialogu jako duszpasterskie remedium na problemy świata.
Na temat słuszności Soboru i jego recepcji napisano już bardzo wiele, być może zbyt wiele. Powstało wiele stronnictw zajmujących różne stanowiska wobec jego nauczania. Jedni twierdzą, że zawiera ono błędy, które są zarzewiem współczesnego kryzysu; drudzy stoją na stanowisku, że jest ono dobre, natomiast błędna jest jego interpretacja. Inni twierdzą, że kryzys jest wynikiem niezrealizowania postulatów Soboru, a jeszcze inni, traktując Sobór instrumentalnie, uwierzytelniają swoje anarchistyczne zapędy zmierzające do ciągłej transformacji Kościoła, utrzymując, że jego istotą wskazaną przez Sobór jest ciągła reforma. Nie będziemy w tym miejscu opowiadać się za żadną ze stron; dostrzegamy pewne właściwe założenia i kryjące się za nimi intencje. Rzeczywiście możemy uznać, że pewnym problemem Soboru były wypowiedzi dwuznaczne, które pozwalały na interpretacje jego treści w innym duchu niż ten, który ożywiał przedsoborowe nauczanie. Gdyby przecież takich wypowiedzi nie było, niemożliwe byłoby złe zrozumienie Soboru, a Benedykt XVI nie musiałby nawoływać do porzucenia hermeneutyki zerwania na rzecz powrotu do hermeneutyki ciągłości. Tymczasem wiele wypowiedzi soborowych zostało przeinaczonych i wykrzywionych – trudno więc się nie zgodzić z tezą, że drogą ku naprawie winno być ponowne odczytanie Soboru w duchu Tradycji Kościoła.
Źródło sabotażu Kościoła
Problem wydaje się jednak leżeć gdzie indziej. Spory między różnymi stronnictwami niestety sprawiają, że podziały się zaogniają i budzą coraz większą nieufność – i nie chodzi już tylko o nieufność względem postulatów poszczególnych stronnictw, ale o nieufność względem ich intencji. Tak więc poszczególne stronnictwa coraz częściej są skłonne oskarżać się wzajemnie o złe intencje. Progresiści zarzucają tradycjonalistom, że ci chcą zniszczyć Kościół, robiąc z niego średniowieczny skansen, tradycjonaliści z kolei zarzucają progresistom złe intencje wewnętrznego demontażu Kościoła. Czy te oskarżenia są słuszne? Tego nie jesteśmy w stanie rozsądzić. Czy mamy prawo takie oskarżenia wysuwać? Nie wydaje się. Możemy mieć co najwyżej przypuszczenia co do intencji, nie mamy jednak prawa ogłaszać tych przypuszczeń jako pewników. Należałoby jednak zwrócić uwagę na inną kwestię: kontekst obradowania Soboru i kontekst współczesnego świata. Abstrahując od intencji przyświecających ojcom soborowym, powinniśmy zauważyć, że żyli oni w całkowicie innym świecie, w odmiennym kontekście kulturowym. Rzeczywiście w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku dawało się odczuć presję zmiany i rozwoju płynącą ze świata. Jednocześnie w przestrzeni światopoglądowej był to czas trudny i złożony.
Ludzkość przeżyła dwie wojny światowe, które brutalnie obnażyły nasze mniemania o własnej wielkości. Duża część świata była mocno zdystansowana wobec Kościoła, a przynajmniej stawała się coraz bardziej wypłukana z jego ducha. Skutki totalitaryzmów pokazały, że chcielibyśmy posiadać receptę na zbudowanie lepszej rzeczywistości. Wiele ideologii w obliczu wojny skapitulowało. Skompromitowany został nazizm ze swoją ideą nadczłowieka. Skompromitowany w swoich zbrodniach został komunizm, aczkolwiek jeszcze nie dawał za wygraną i łudził tych, którzy nie mieli z nim styczności. Skompromitowana została idea postępu i wszechwładzy ludzkiego rozumu, które przecież w wojnach wprzęgnięte zostały w dzieło zagłady. Przerażona własnymi dziełami ludzkość pragnęła odbudować świat leżący w gruzach. Skompromitowane zostały różne religie i wyznania, które również złamane pod jarzmem terroru poddały się kolaboracji ze złem.
Wydawało się, że jedynie Kościół nie poddał się tej przewalającej się przez świat fali zła i terroru. Jedyną prawdą, która nie została skompromitowana, była prawda katolicka. Wobec świata, który doświadczył tak wielkiego zła i takiego rozczarowania sobą, oraz wobec pragnienia odbudowy wszystkiego wręcz narzucało się rozwiązanie, jakim miało być otwarcie Kościoła na świat i wejście z nim w dialog.
Założenia wydawały się słuszne: oto świat sam próbował się zmienić na lepsze i poległ na całej linii. Dalej pragnie odbudowy, powątpiewa już jednak w swoje idee. Należy więc wyciągną do niego rękę, ukazać mu piękno Ewangelii. W tym celu trzeba wstrzymać się z potępianiem, pokazać, że nie jesteśmy czymś obcym pragnieniom i aspiracjom człowieka, że mamy wspólne pragnienia, a ponadto posiadamy prawdę prowadzącą do wolności. I co najważniejsze: ta prawda nie jest opresyjna, nie chce człowieka uciskać i niszczyć; ona pasuje do wszelkich naturalnych ludzkich dążeń. Idea szczytna. Założenie słuszne. Jednak coś poszło nie tak. Być może zawiodło zbyt duże otwarcie się, być może zaniechanie odrzucania plew od pszenicy, a może zbyt gwałtowne i chaotyczne pragnienie pojednania za wszelką cenę. Tego też nie wiemy. Wiemy jednak, że od czasów Soboru całkowicie zmienił się kontekst.
Świat kontra Kościół?
W czasach Soboru mieliśmy do czynienia ze światem niejako pozbawionym ludzkich pomysłów na samo zbawienie, ideowo pustym – gdyż niemal wszystkie idee spłonęły w ogniu wojny. Świat ten jednocześnie był względem Kościoła neutralny, odrębny i obojętny. Dzisiaj mamy do czynienia z zupełnie innym światem. Jest to świat pełen idei; co więcej, są to idee już nie neutralne względem nauczania Kościoła, ale często otwarcie mu wrogie, a nawet jeśli nie wrogie, to zupełnie obce, budowane w opozycji do tego, co głosi Kościół. Czy zatem postulowany przez Sobór dialog jest jeszcze możliwy i słuszny? Faktem jest, że porozumienie ze światem neutralnym mogło zaistnieć na bardziej równej i przyjaznej stopie. Jednak po zmianie kontekstu, w obliczu idei zupełnie odmiennych od tego, co głosi Kościół, często mu wrogich, dialog taki stał się narzędziem sprzyjającym deformacji doktryny.
O ile można było prowadzić dialog z człowiekiem poszukującym drogi, o tyle trudno jest prowadzić dialog z kimś, kto twierdzi, że tę drogę znalazł, a ta droga jest przeciwieństwem drogi Kościoła. Tutaj uzasadniona jest co najwyżej polemika – bo w jaki sposób ma być możliwy dialog z ideologiami, które wyzwolenia człowieka upatrują w zniesieniu barier rzekomo go uciskających, wywodzących się z kościelnej doktryny (na przykład ideologie LGBT)? Jeśli jednak bezkrytycznie ufamy paradygmatowi dialogu i ślepo się na nim opieramy, taka strategia niechybnie musi doprowadzić do zmiany stanowiska Kościoła. Jeśli dialog i jedność są nadrzędnymi wartościami, prawda musi być złożona w ofierze na ołtarzu pojednania, przy którym spotykają się dwie wykluczające się opinie.
Zmienił się więc kontekst świata, kultura i jego zabarwienie ideowe, a my w Kościele zdajemy się tego nie zauważać. W imię słusznej wiary w katolickie nauczanie nadal czekamy na „wiosnę”, która miała być owocem Soboru. A jeśli wiosna nie nadchodzi, zaczynamy wątpić w słuszność tego nauczania albo mniemamy, że źle je zrozumieliśmy lub wprowadziliśmy. Tymczasem Sobór Watykański II był soborem duszpasterskim. Nie zdefiniował on ani jednej prawdy cieszącej się statusem nieomylności. Dialog nie jest zasadą dogmatyczną i uniwersalną, która miałaby obowiązywać chrześcijan w każdym czasie, miejscu i kontekście. Taką zasadą jest miłość oraz pragnienie szerzenia chwały Pana. Kontekst wrogi Kościołowi sprawia, że dialog musi ustąpić na rzecz innych strategii – realizujących zasady dogmatyczne i uniwersalne. Zatem nie kwestionując zasadności Soboru, nie rzucając podejrzeń na jego podstawy, intencje mu przyświecające czy proponowane rozwiązania, należy wskazać na pewną przyczynę braku jego spodziewanych owoców. Tą przyczyną jest niespotykana dotąd dynamika zmian. Kontekst zmienił się, zanim zdążono odczytać tak obszerny Sobór. Kiedy zaczęto wcielać jego nauki, mieliśmy już do czynienia z innym światem. Gdyby Sobór miał charakter dogmatyczny, nie ulega wątpliwości, że jego postanowienia obowiązywałyby niezależnie od kontekstu. Jeśli jednak był to sobór duszpasterski, zdeterminowany przez potrzebę chwili, wolno nam wdrażać jego rozwiązania jedynie w obszarach, które zachowały pierwotny kontekst. Wydaje się, że jest ich niewiele. Zbyt długa recepcja zasady dialogu i stosowanie jej wobec tych środowisk, które intencjonalnie chcą doprowadzić do przemiany Kościoła, zachwiało jego tożsamością. Rzeczywiście, otwarcie na świat, chłonięcie jego ducha i stopniowe, acz sukcesywne naginanie życia Kościoła do prądu świata doprowadza do erozji tożsamości Kościoła. Dzisiaj więc potrzebujemy innej strategii.
O ile intencją Soboru było przyprawienie solą świata, o tyle w obliczu zagrożenia, że sól straci smak, należy wrócić do źródła smaku. Tym źródłem jest pierwiastek nadprzyrodzony, Bóg przedłożony ponad człowieka, to, co odróżnia Kościół od świata. Tak długo wpatrywaliśmy się w świat, doszukując się elementów wspólnych, że zapominamy o tym, co nasze, indywidualne, stanowiące o naszej tożsamości i misji. Zatem strategią – i wyrazem miłości wobec świata – w obliczu opozycji na linii świat–Kościół jest nie dialog, utwierdzający świat w jego błędach, ale polemika demaskująca i obnażająca jego fałszywe idee. Podobnie było w starożytności, kiedy ojcowie mierzyli się z wrogością i odmiennością świata pogańskiego. Do prowadzenia polemiki konieczne jest jednak solidne umocowanie we własnej tożsamości – w przypadku Kościoła chodzi oczywiście o zakorzenienie w źródle i celu, którym jest Bóg, a nie w świecie, który jest przestrzenią misji Kościoła.
Człowiek głośniejszy niż Kościół
W ostatnich latach jednak papież nawołuje nas do coraz bardziej otwartego wsłuchiwania się w świat, co wydaje się radykalnie sprzeczne z zarysowanym powyżej postulatem. Czy zachęcanie ludzi, którzy, aczkolwiek są formalnie chrześcijanami, intelektualnie i duchowo są bardziej ukształtowani
przez ducha świata, do otwartego wyrażania swoich „marzeń” na temat Kościoła, nie kłóci się ze wszystkim, co w tej książce napisaliśmy? Czy nie jest to jawna deklaracja kursu, który za swojego przewodnika bierze „mądrość”, aspiracje i pragnienia tego świata, które przecież nie zawsze da się pogodzić z prawdą Ewangelii? Z drugiej strony czy wsłuchiwanie się w świat naprawdę zakłada bezkrytyczne podążanie za każdym jego pomrukiem? Czy rzeczywiście słucha ten, kto uprzednio zakłada, że wszystko, co usłyszy, będzie piękne, szlachetne i ewangeliczne? Czy słuchanie nie oznacza raczej być tak otwartym i empatycznym, by spodziewać się w głosie świata dosłyszeć coś, czego nie zakładamy z góry? Mówiąc bardziej konkretnie: czy w momencie, kiedy nastawiamy się na słuchanie o czyichś pragnieniach, tęsknotach, trudnościach i cierpieniach, rzeczywiście słuchamy, jeśli bezkrytycznie zakładamy, że usłyszymy w nich jedynie nutę brzmiącą odwieczną prawdą? Czy słuchać nie oznacza założyć, że w głosie świata może wybrzmieć również nuta fałszywa, nuta pragnień, które choćby nieświadomie chcą zniweczyć misję Kościoła? Czy jeśli człowiek niedotknięty łaską, nieprzemieniony w nowe stworzenie w Chrystusie będzie opowiadał o pragnieniach złagodzenia nauki Ewangelii i przemiany Kościoła na modłę świata, a my usłyszymy jedynie jego subiektywny dyskomfort, nie staniemy się tym samym głusi? Czy pod powierzchnią tego dysonansu nie powinniśmy dosłyszeć przytłaczającej dezintegracji serca ukształtowanego przez ducha świata, wobec którego ewangeliczny Duch jest jak palący ogień?
Prawdziwe słuchanie wymaga wrażliwości i empatii, a słuchanie, do jakiego zobowiązany jest Kościół, domaga się słuchu absolutnego, słuchu, który nie tylko wczuwa się w docierający do niego głos, ale który potrafi też wyczuwać właściwy rytm i tonację. Być może usłyszeć udręczonego przez „chrześcijański świat” człowieka oznacza ze współczuciem usłyszeć jego duchową chorobę, której problemem nie jest gorzkie lekarstwo Ewangelii, ale jadowita słodycz świata? Być może skarżący się na opresyjność Kościoła cierpi z powodu nieuświadomionej choroby duchowej? Podobnie mądry rodzic wie, że płacz dziecka nie zawsze jest słuszny – czasami wynika z niedorośnięcia do tego, co słuszne i dobre.
Słuchanie domaga się wirtuozerii. Domaga się właściwego nastawienia, które wyrobić sobie możemy jedynie, wsłuchując się w piękną, płynącą przez wieki pieśń Kościoła. Jeśli potrzeba nam dzisiaj wsłuchiwania się w świat, to by to wsłuchiwanie się było rzetelne i prawdziwe, stokroć bardziej potrzeba nam wsłuchiwania się w głębię brzmienia Kościoła, który nuci jedyną znaną mu pieśń: niezmienną, nienaruszalną, nieprzemijającą i niestarzejącą się pieśń uwielbienia Boga, pieśń o Oblubieńcu, o tym, kim jest Bóg, kim jest człowiek i czym jest świat. Tej pieśni nie usłyszymy od świata, bo świat jej nie zna. W świecie mamy usłyszeć coś innego. A lekcję słuchania można odrobić tylko, słuchając Pana. A więc i w synodalności nie wolno nam otworzyć się bardziej na świat aniżeli na głębię i bogactwo głosu Kościoła wybrzmiewającego w jego Tradycji; byłoby to jedno z najniebezpieczniejszych zachwiań hierarchii, jakie mogą nas dotknąć. Jeśli współcześnie mamy problem ze słuchaniem, to nie dlatego, że za mało słuchamy świata. Słuchamy go aż za bardzo – jednak bez właściwego rozeznania. Prawdziwym problemem jest to, że przestajemy słuchać Kościoła – nie jego współczesnych hierarchów, sług i stróżów, ale Kościoła, któremu wszystkie pokolenia uczniów Chrystusa, począwszy od apostołów, wiernie służyły i którego słuchały, który niosły światu, przemieniając go i prowadząc ku Chrystusowi. Przestajemy słuchać tego niezmiennego Kościoła Oblubienicy, przestajemy słuchać jego pieśni, która brzmiała w poprzednich wiekach i która pozostaje pieśnią zawsze współczesną i nową – a więc aktualną również dziś. Przestajemy wsłuchiwać się w tę pieśń, a wsłuchawszy się bardziej w uwodzące pomruki świata, zaczynamy je powtarzać Kościołowi, zagłuszając jego dziewiczy śpiew. Zatem utrata słuchu względem Kościoła i Chrystusa prowadzi do utraty zdolności mówienia (głoszenia). I właśnie taka głuchota i niemota wydaje się coraz bardziej nas paraliżować. Tymczasem tylko Chrystus ma moc przywrócić nam zarówno słuch, jak i głos. Świadczy o tym sama Ewangelia: „Przyprowadzi l i Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, z dala od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: «Effatha», to znaczy: Otwórz się! Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić” (Mk 7, 32–35).
O. Jan Paweł Strumiłowski
Fragment pochodzi z książki O. Jana Pawła Strumiłowskiego „Zachwiana hierarchia. Pomieszanie pojęć i przyczyny kryzysu w Kościele”, wydanej nakładem Wydawnictwa Esprit