Stanem domyślnym współczesnego everymana jest wyznawanie bardziej lub mniej progresywnych odmian zinfantylizowanego liberalizmu. Od wielu dekad oddychamy tą ideologią, dlatego też potrzeba ponadprzeciętnych kompetencji, by w ogóle dostrzec jej istnienie; jest ona jak powietrze – przezroczysta i wydająca się wielu stanem neutralnym lub nawet elementem natury od którego odstępstwo stanowi jakąś osobliwą anomalię. Biorąc pod uwagę, że kolejne stadia zaawansowania demokracji liberalnej idą w parze ze skokowym zanikiem wiary i wygaszania tradycyjnych instytucji nie sposób zignorować pytania – czy w tym niszczycielskim procederze nie przoduje właśnie ta – pozornie tylko mniej groźna od neomarksizmu ideologia?
Swego czasu prof. Jacek Bartyzel w jednym ze swych wykładów użył zapadającej w pamięć metafory liberalizmu, określając go mianem „cichego zabójcy Europy”. I rzeczywiście, w odróżnieniu od marksizmu czy anarchizmu, przypominających groźnie pokrzykujących rozbójników, liberalizm (kiedy chce) potrafi wślizgnąć się do domu, który zamierza splądrować w sposób nad wyraz taktowny. Nie przedstawia się jako wróg, jak czynią to ideologie otwarcie wywrotowe; raczej jako społeczny terapeuta, który nie pragnie nikomu niczego narzucać, a jego celem jest jedynie stworzenie warunków, w których każdy będzie mógł żyć „po swojemu”.
Jego deklaracje sprawiają wrażenie rozsądnych, więc lekarz taki przyjmowany jest z ufnością, a wielu z nadzieją patrzy na proponowane przez niego recepty. Po pewnym czasie okazuje się jednak, że liberalne metody doskwierający nam konflikt społeczny uśmierzają tylko pozornie, wyjątkowo zaś skutecznie zabijają wiarę i odbierają religii jakikolwiek smak; a nasz „dobrodziej” (gdy tylko odmówi się mu posłuszeństwa) zaczyna wciskać domowników w ciasne kaftany bezpieczeństwa, krok po kroku przejmując pełnię władzy i komenderując wszystkimi dookoła.
Wesprzyj nas już teraz!
Podstępność liberalizmu
Cichość z jaką liberalizm wnika w nasze życie społeczne z pewnością jest jednym z atrybutów tłumaczących jego skuteczność. Roztaczając władzę nad ludzką świadomością nie czyni on zbędnego rabanu; nie nakazuje człowiekowi, by przestał wierzyć czy tępił wiarę u innych; ogranicza się do napomnień, aby nie oceniać i pozwolić każdemu podążać własną ścieżką: „nikt nie odmawia ci prawa do życia po swojemu, więc i ty nie odmawiaj innym” – powiada, budując wrażenie sprawiedliwości i równowagi.
W wygłaszanych przez niego formułkach tkwi jednak głęboko zakonspirowana i łatwa do przeoczenia mefistofeliczność; zawiera się ona w ukrytym przekazie, że głoszenie dobrej nowiny osobom, które sobie tego nie życzą oraz przemyślne wykorzystanie wielu instrumentów, mogących ułatwić człowiekowi drogę do zbawienia jest… formą zniewalania innych. Marksista zakrzyknie, by zburzyć kościoły, liberał zaś, by religia nie wychodziła poza obręb ich murów, a życie polityczno-społeczne było od niej na sztywno odseparowane. Czujnemu katolikowi dopowie jeszcze, że tak będzie dla jego religii lepiej: „zobacz ile ludzi odchodzi od Kościoła, przez podejrzane konszachty duchowieństwa z politykami i przez to, że mieszają się oni zanadto do ludzkich spraw…”.
Jest to wyjątkowo przebiegła metoda sekularyzacji społeczeństwa, gdyż pod przykrywką troski o wiarę, dąży do skrycia jej światła pod biblijnym korcem, by nie mogło promieniować na tych, którzy jeszcze jej nie doświadczyli. Gdyby troska ta była autentyczna, zaproponowanoby bowiem jakiś sposób uzdrowienia formy uczestniczenia duchownych w życiu publicznym lub uporządkowania ich (niekiedy wynaturzonych) związków z polityką. Jednak, jako fałszywą alternatywę proponuje się ostre odcięcie ich działalności od wielu sfer, a tym samym zduszenia w ciasnej klatce, by pozbawić ich możliwie wielu sposobów ewangelizacji i katolickiej formacji. Tym samym liberalne „państwo świeckie” nie okazuje się wobec katolicyzmu nastawionym neutralnie, ale wrogo.
O subwersywnej naturze liberalizmu, świadczy również szermowanie pojęciem wolności, której znaczenie w jego sloganach zostaje z katolickiego punktu widzenia wypaczone; jest to jednak wypaczenie na tyle subtelne, że niekiedy mimochodem ulegają mu sami, niewystarczająco czujni katolicy.
Bardzo wielu, śladem Lucyfera, co wydał ów niegodziwy głos: „nie będę służył”, rozumie pod wolnością niedorzeczną i prostą swawolę. Takimi są ci, co należą do onej tak rozszerzonej i tak potężnej szkoły, a którzy, przybrawszy sobie od wolności imię, chcą, aby ich Liberalnymi zwano, pisał w opublikowanej w 1888 roku encyklice „Libertas” Leon XIII.
I rzeczywiście – w infantylnych formułkach liberalizmu przemycane jest rozumienie wolności, jakie papież robotników mocnymi słowami wskazał, a które sprzeczne jest z przekazem Biblii i tradycji. Podług nauki katolickiej wolność nie polega bowiem na daleko idącej swobodzie zarówno do czynienia dobra, jak i grzechu (nawet zakładając, jak niektórzy co ostrożniejsi liberałowie istnienia odpowiedzialności za popełnione czyny); jak mówi Pismo Święte, a potwierdzają największe autorytety Kościoła możność grzeszenie nie jest bowiem wolnością, ale niewolą.
W chronologicznie wcześniejszej encyklice pt. „Immortale Dei”, Leon XIII ujmuje rzecz jeszcze dosadniej, godząc w podstawy wartości liberalnych – wolność nie jest wartością samą w sobie, jeżeli nie prowadzi do Boga. I z przykrością trzeba stwierdzić, że dziś przez wielu takie jej rozumienie uznawane jest za archaiczne czy dla społeczeństwa niebezpieczne.
Partycypowanie instytucji państwa w dziele zbawienia, nie oznacza oczywiście, że każdy rodzaj grzechu powinien być zakazany przez urzędowe prawo stanowione. Z nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, nieuczciwego obmawianie współpracowników czy okazywania zawiści z pewnością wyspowiadać się należy, co nie znaczy, że sprawami tymi powinien zająć się prokurator. Jednak konsekwentny liberał i orędownik świeckiego państwa, będzie dogmatycznie odmawiał jakiegokolwiek, nawet słusznego i skutecznego uczestnictwa niektórych instytucji (np. aparatu państwowego) w ułatwianiu ludziom realizacji ich najwyższego celu.
Tym samym dyskretnie ponad kwestię zbawienia zostają zatem wyniesione inne wartości, jak tolerancja czy pluralizm – sprawy typowo doczesne; mocą ludzkich ustaleń instytucja państwa zostaje uczyniona „duchowo eksterytorialną”, zostaje arbitralnie wyjęta spod Bożego władztwa. Tego typu niewysłowione przewartościowanie, bez zbędnej tromtadracji możemy zatem nazwać działaniem diabelskim – prowadzi ono bowiem do warunków, w których przebywanie przybliża perspektywę potępienia. Próżno więc oczekiwać, by Kościół mógł w wizji takiego państwa zgodzić się z liberałami.
Liberalni fałszerze religii
Wracając na chwilę do liberalnego terapeutyzmu, polegającego na tworzeniu przestrzeni pokojowej koegzystencji między odmiennymi ideowo i doktrynalnie grupami społecznymi – w kontekście nauki katolickiej należy zwrócić uwagę na co najmniej dwa wymiary tej praktyki. Nie trzeba specjalnej spostrzegawczości, by zauważyć, że wyznawcy rozmaitych religii i ideologii posiadają przekonania, które wchodzą ze sobą w kolizję. Wypełnienie przez liberalizm misji utrzymania ich w (ustalonych przez siebie) ryzach, wymusza więc podjęcie próby odpowiedniego „przykrojenia” każdej z nich, tak aby swoją formą nie powodowała już zbędnych niepokojów i nie zakłócała rządów liberalnego arbitra. Osoba o spojrzeniu laickim mogłaby dostrzec w tym pewien atut – utrzymanie we względnym spokoju społeczeństwa, w którym panuje konglomerat różnych przekonań. Jednak ktoś, kto wyznawaną przez siebie doktrynę traktuje serio, wnet dostrzeże jak „wspaniałomyślny” i pozwalający trwać i innym ideom arbiter dyskretnie i stopniowo przekształca swych oponentów na własny obraz i podobieństwo. Gotów jest z katolicyzmu uczynić religię pluralizmu, indywidualizmu, różnorodności i tolerancji pewne jego elementy wynosząc na piedestał, inne przemilczając, jeszcze inne – przeinaczając lub nawet zmyślając.
Po takiej liberalnej obróbce skrawaniem rozmaite obozy światopoglądowe przez pewien czas są w stanie współegzystować we względnym spokoju, jednak dzieje się to kosztem ich jakościowej przemiany; innymi słowy – nie są już tymi samymi światopoglądami, którymi były przed liberalną interwencją. Już dzisiaj widać to bardzo wyraźnie – przystosowany do potulnego życia w pluralistycznym świecie „kato-liberalizm” w swych wielu punktach posiada wypaczony sens, by tylko wspomnieć jego stosunek do nawracania niewiernych, zboczeń seksualnych czy idei feministycznych.
Spokojne panowanie demokracji liberalnej okupione zostaje więc nieustającą wojną o kształt doktryn religijnych, w której strażnicy jej oryginalnego brzmienia narażają się na wykluczenie poza grono tzw. „porządnych ludzi”, inni zaś – lawirują lub zupełnie ulegają za co bywają sowicie wynagradzani. Jednak niezachwiane panowanie demokracji liberalnej i jej atrybuty, z perspektywy Kościoła Katolickiego nie są wartościami, dla których warto poświęcić rzeczywistą treść swej wiary.
Proces liberalnego „sterowania ewolucją” doktryn religijnych przebiega powoli i metodycznie, a jego efektem może być to, co socjologowie ze Stanów Zjednoczonych zidentyfikowali jako moralistyczny deizm terapeutyczny (MDT) – nową formę „chrześcijaństwa”, którego zawartość ogranicza się do infantylizmów w rodzaju: „Bóg chce, by ludzie byli dla siebie mili”, „głównym celem ludzkiego życia jest szczęście” etc. Jakkolwiek, by na to nie patrzeć – liberalizm zwyczajnie stopniowo wyjaławia doktryny, które nazbyt ufnie poddadzą się jego panowaniu.
Drugim elementem liberalnej praktyki godzenia zwaśnionych obozów w nowoczesnym świecie jest uczynienie z pluralizmu wartości inherentnej (samej w sobie). Wedle niej powinniśmy cieszyć się różnorodnością we wszelkich przejawach, ponieważ czyni ona nasz świat bogatszym, a wymiana ideowa i zachodzący między odmiennościami dialog prowadzi do wypracowania nowych obiecujących rozwiązań służących dobru społecznemu. Taka radosna kohabitacja siłą rzeczy musi jednak z czasem przekształcić się w stan, który Roberto de Mattei określił mianem „dyktatury relatywizmu”. Dzieje się to z niewątpliwą szkodą dla wiary, gdyż katolik, który się takiej dyktaturze mentalnie podda nie będzie zdolny do wygłoszenia prostego stwierdzenia, że to jego religia jest tą prawdziwą. Odejście od przekonania o wyższości katolicyzmu nad innymi religiami zawsze będzie równoznaczne ze zlekceważeniem chrześcijańskiego credo. To, co otwarcie rewolucyjne ideologie odrzucają wprost, demoliberalizm odrzuca w białych rękawiczkach.
Liberalna desakralizacja
Liberalizm zamiast szerzyć tolerancję religijną sam stał się substytutem religii, a każdy kolejny rok jego panowania nad ludzkimi umysłami pogłębia proces rugowania autentycznych doktryn religijnych i zastępowania ich produktem religiopodobnym, którego istnienie pozwala podtrzymywać wiarę w iluzoryczny prymat wolności jakim ten się legitymuje przed społeczeństwem. Jakże to działanie odległe jest (a o ileż skuteczniejsze!) od siłowego wprowadzania rozmaitych „państwowych ateizmów”, które swą nieskrywaną wrogością i brutalnością kazały chrześcijanom pozostawać w stanie nieustającej czujności, a często też mobilizowały ich do stawiania oporu. Liberalizm, wraz ze swą współczesną manifestacją ustrojową w postaci liberalnej demokracji czujność tę wpierw usypia, by później wiarę erodować, przekształcać i fałszować.
Przejrzenie tych mechanizmów jest nieporównanie trudniejsze od wychwycenia złowieszczych okrzyków „barbarzyńców stojących u bram”. Warto jednak pamiętać, że Kościół nigdy nas do takiej przenikliwości nie zmuszał, a oczekiwał jedynie, byśmy wysłuchali przestróg najwybitniejszych papieży i autorytetów, którzy czyhające zagrożenie dostrzegli już wieki temu. Zwolniłoby nas to z zagłębiania się we wszelkie niuanse i zawiłości antykatolickiego kłamstwa, i pozwoliło uniknąć konsekwencji, które właśnie dziś skumulowały się w jeden z największych kryzysów wiary, jakiego doświadczyła nasza kultura.
Ludwik Pęzioł