25 grudnia 2022

Od „Tego wspaniałego życia” do „Holiday”. Jak filmy świąteczne „pogrzebały” Narodzonego?

Nieważne, czy w głośnikach śpiewa świątecznie Frank Sinatra czy Mariah Carey, współczesna kultura popularna nie ma wiele do powiedzenia na temat tajemnicy wcielenia Syna Bożego. Ale choć został On „kulturowo pogrzebany”, to ta sama kultura wciąż wyraża tęsknotę do wartości, które od Niego pochodzą…

Subiektywny przegląd kilku filmów „bożonarodzeniowych” daje doskonałą okazję do refleksji nad tym, na ile człowiek – stworzenie zależne od Stwórcy – chce uznać tę zależność w swoich tworach artystycznych. Jest to ujęcie wyrywkowe, impresyjne, które traktuje kwestię trochę według metody pars pro toto i na pewno można by dyskutować o wielu szczegółach, ale chciałbym skupić się na szerszej myśli, która powracała do mnie podczas kolejnych seansów…

 

Wesprzyj nas już teraz!

Klasyka to nie tylko Kevin!

Wiele lat temu przyzwyczailiśmy się, że gdy idą święta, to w telewizorze będą grać Kevina. Ale czy w ojczyźnie Kevina tylko Home Alone (Kevin sam w domu) odniosło tak porażający sukces i podbiło zbiorową wyobraźnię Amerykanów? Zamieszczona na łamach National Catholic Register opinia Jay’a Copp’a zdaje się temu przeczyć. „W grudniu tego roku miliony Amerykanów po raz kolejny zgromadzą się przed telewizorami, aby obejrzeć It’s a Wonderful Life [To wspaniałe życie]. Wzruszający dramat o szczerym, życzliwym bankierze z małego miasteczka, uratowanym przez anioła-dziadka, to ukochany element świąt Bożego Narodzenia” – czytamy.

Uff, czyli jest nadzieja, że Boże Narodzenie nie zostanie popkulturowo zawłaszczone przez dzieła, z których obraz narodzonego Zbawiciela został skrzętnie wymazany. It’s a Wonderful Life to film naprawdę piękny i naprawdę katolicki. – Józefie, Jezusie i Maryjo, pomóżcie mojemu przyjacielowi, panu Bailey’owi – mówi anioł, widząc nieszczęście głównego bohatera. Mamy więc życie nadprzyrodzone, w którym nie unika się Najświętszych Imion, a całe dzieło – choć jak najdalsze od nachalnej apologetyki – jest przeniknięte katolicyzmem czy też po prostu miłością Boga i bliźniego, bo to będzie precyzyjniejszy opis, jeżeli weźmiemy pod uwagę postać samego reżysera – Franka Capry.

Capra nie zawsze był wierzący. W pewnym momencie w jego życiu miało jednak miejsce prawdziwie opatrznościowe zdarzenie. Nawrócił się po tym, jak ktoś nieznany powiedział do niego: Talenty, które pan posiada, panie Capra, nie są pańskie, nie nabył ich pan sam. Bóg dał panu te talenty. To są Jego dary dla pana, które może pan wykorzystać dla Jego celów. Kiedy nie korzysta pan z darów, którymi Bóg pana błogosławi, obraża pan Boga i ludzkość.

Skupiając się na Tym pięknym życiu, wiara jest tam wkomponowana niczym zakwas. Nie mówi się o niej wiele, ona po prostu płynie w żyłach tego dzieła. Też nie brakuje w nim „magii” (która obecnie zastąpiła wiarę w filmach świątecznych), ale jest to raczej realizm magiczny, nie oderwany od wiary. Anioł utracił skrzydła i ma je odzyskać, jeżeli pomoże człowiekowi. Jest to cokolwiek fantastyczne, ale w kategoriach żartu ekranowego, bo poza tym akcja w niczym nie odbiega od ortodoksji.

Bóg wkracza, gdy bohater jest najbardziej bezsilny, upija się w barze i idzie na most popełnić samobójstwo. Wtedy pojawia się anioł i pokazuje mu, jak wyglądałby otaczający świat, gdyby go nie było. Cała akcja prowadzi do odzyskania woli i radości życia z żoną, dziećmi i lokalną wspólnotą, a kończy się (nie będzie to chyba spojler) wspólnym odśpiewaniem kolędy na cześć Narodzonego i zrozumieniem przez protagonistę, że to, co ma – pomimo niedostatków i przeciwności – jest prawdziwym błogosławieństwem.

Film wyraża filozofię Franka Capry, który mówił, że duchowe prawo Chrystusa może być najbardziej życiodajną mocą w życiu każdego człowieka i wyznawał: Moje filmy mają dawać do zrozumienia każdemu mężczyźnie, kobiecie i dziecku, że Bóg ich kocha.

Gdy rozglądamy się za pozycjami do obejrzenia w okresie świątecznym, znajdziemy kilka wartościowych, ale niestety nic równie wspaniałego, jak It’s a Wondeful Life.

Acha, i dodajmy tylko jedno – taki szczegół, ale wymowny dla oceny dzisiejszych czasów… Ta dogłębnie katolicka produkcja otrzymała za rok 1946 aż pięć nominacji do Oscarów (w tym za najlepszy film, najlepszą reżyserię i najlepszą rolę pierwszoplanową) oraz Złoty Glob dla najlepszego reżysera.

 

„Dobroludzizm” czerwonego przebierańca czy wiara świętego Mikołaja?

Zadziwiająco miarodajnym przykładem trendu usuwania Narodzonego z Bożego Narodzenia będzie film z roku… 1947, czyli nakręcony krótko po omawianym wyżej dziele Capry. Mowa o Miracle on 34th Street (Cud na 34 ulicy). Nikogo już nie obchodzi Boże Narodzenie, liczy się tylko pieniądz – mówi wyrachowany sprzedawca z wielkiego centrum handlowego, którego zadaniem jest zarobić pieniądze na pokazywaniu dzieciom „świętego Mikołaja”, a raczej Santa Claus, czyli dobrze dziś znanego przebierańca, któremu asystuje drużyna skrzatów. Pada już także wtedy termin komercjalizacja świąt.

Cała osnowa filmu polega na tym, że w okolicy pojawia się „prawdziwy święty Mikołaj” – a więc prawdziwy Santa Claus – który jest smutny, bo ludzie nie wierzą już w „magię świąt” i wartości, które się za tym kryją (bycie dobrym i życzliwym). Mamy tu do czynienia z dziwnym zapętleniem, bo gdy myślimy „prawdziwy Mikołaj”, to w oczach natychmiast staje nam dostojna, a nawet groźna, postać biskupa bliskowschodniej Miry, który jednym pomagał, a drugich policzkował, gdy było trzeba. A tu mamy nagle „prawdziwego Mikołaja”, niczym nieróżniącego się od innych przebierańców, których sam zresztą nazywa przebierańcami, bo przebierają się… za niego.

Ów Santa wspominając ileś razy o wierze, nie mówi tak naprawdę o wierze, ale raczej o wierzeniach – w „magię świąt” i w… człowieka. Claus z Cudu na 34 ulicy jest dobrotliwy i wesoły, a jak trzeba to umie przyłożyć laską w łeb (tak jak prawdziwy biskup Mikołaj), ale nie ma w sobie absolutnie nic nadprzyrodzonego i – uwaga – ani razu nie wspomina o… Bogu.

Kontrast pomiędzy katolickim It’s a Wonderful Life a protestancką wariacją na temat świąt jest dotkliwy. W tym pierwszym jest coś, co buduje, co wprowadza serdeczne ciepło. W drugim spotykamy pustkę powstającą wskutek oderwania świąt od Boga i nic tu „prawdziwy Santa” nie pomoże. Właściwie nie ma też znaczenia, czy byłby to rok 1947 czy 1997…

Napisałem, że ujęcie jest protestanckie, ale bądźmy miłosierni i przyznajmy: nawet wierzący protestant uznałby, iż film jest ciekawy kulturowo, ale absolutnie żaden – religijnie. Z interesującym motywem sądu nad świętym Mikołajem (rozprawa, która ma rozstrzygnąć, czy jest prawdziwy, czy też jest wariatem), jednocześnie nie padają w nim ani razu słowa Jezus Chrystus.

Film nakręcony tyle dekad temu, a znajdziemy w nim wzorcowy przykład tego, jak mrzonki „dobroludzizmu” zastępują prawdę o Bogu i o człowieku – Jego stworzeniu, które nie może bez Niego normalnie funkcjonować. Tę pustkę kontynuuje cała późniejsza kinematografia, a we wszystkich filmach opowiadających o walce dobra ze złem czujemy niemal boleśnie ten brak wiary, to znaczy „wiarę w człowieka” albo w ludzkość, tak jakby były one przedmiotem wiary, której potrzebę Bóg zapisał w ludzkiej naturze. Z tym że w późniejszych filmach ten dobroludzizm już nie dziwi, a często nawet nie drażni, bo się do niego przyzwyczailiśmy. Dopiero, gdy sięgniemy w głąb kredensu z filmami, widzimy, że może być inaczej…

 

Stary motyw w nowym milenium

Przenosimy się o pół wieku później – film Family Man. Przeskok z 1947 do 2000 jest wymowny, bo tu już o nadprzyrodzoności wiadomo, że nie ma mowy, ale pod innymi względami jest to pozycja ze wszech miar godna polecenia. Powraca motyw anioła, który pokazuje bohaterowi alternatywną wersję jego życia. W tym sensie można powiedzieć, że jest to remake starego dobrego It’s a Wonderful Life.

Gdy odpłyniemy tak daleko od klasycznego pierwowzoru, widzimy wyraźnie, że jesteśmy w nowych czasach. Już nawet nie oczekujemy wiary i przeżywania narodzin Chrystusa. Ale gdy patrzymy na ten nowy świat, który zdążył się dobrze uleżeć, to pewne rzeczy zaczynają nas dziwić… Obserwujemy perypetie milionera, który wybrał karierę, zostawiając swoją piękną dziewczynę. Tymczasem nagle w wigilię Bożego Narodzenia czarnoskóry „anioł” (który nawet nie jest tam nazwany aniołem) przenosi go do innych realiów. Bohater w czasie rzeczywistym przeżywa alternatywną historię, która mogłaby się wydarzyć, gdyby wówczas wybrał miłość. Nie będę opisywał fabuły, bo kto zna, ten zna, a kto nie zna – to warto, żeby poznał.

Ważne jest to, że wartości – takie jak miłość i rodzina – są w świecie przedstawionym oderwane od swoich źródeł i od pierwszego źródła, jakim jest Bóg. Ale jednocześnie nie można zaprzeczyć, iż znalazło się w tym filmie miejsce dla piękna i miłości. Jest też mądrość, która skłania do zastanowienia się i docenienia własnego życia. Jest wreszcie inspiracja, która motywuje do poukładania sobie priorytetów (postawienia w pierwszej kolejności na rodzinę), a jednocześnie do wiary, iż wspólnie można sięgnąć po więcej.

Piękny i budujący Family Man sprawił, że dojrzała we mnie refleksja na temat człowieka, który z jednej strony pogrzebał Narodzonego w swojej kulturze, ale z drugiej nigdy nie był w stanie do końca zanegować własnej natury, w którą wpisane jest pragnienie i poszukiwanie wartości, które od tegoż Narodzonego i Przedwiecznego pochodzą. Zanim przedstawię ostatni tytuł w tym zestawieniu, proponuję małą przerwę na tę refleksję.

 

Po omacku szukając Narodzonego

Boga-Człowieka już raz pochowano. I wstał. I żyje. Natomiast w kulturze widzimy, jak pogrzebano Go ponownie. To, moim zdaniem, tłumaczy ów dziwny kontrast pomiędzy rokiem 1947 i 2000. Wtedy wydawało się, że jest On bliżej, że ludzkość nie odeszła jeszcze aż tak daleko od Niego. Owo odchodzenie dopiero nabierało impetu. Dopiero co trwał niecny proceder wypędzania Go z ludzkiej wyobraźni. Kilkadziesiąt lat później mamy już nowy świat – ułożony z pominięciem Jego Osoby. Ale człowiek pozostał ten sam. Stworzony przez Niego, nadal Go pragnie. A On – choć kulturowo został złożony w symbolicznym grobie – zachowuje tam pełnię swojej siły i cierpliwie czeka, aż człowiek zechce znów zaprosić Go do swego świata.

Właśnie na tym polega Boże Narodzenie w sensie kulturowym. Moc Jego Zmartwychwstania jest jednocześnie mocą Narodzin. On rodzi się przez łaskę w każdym człowieku i nie jest to tylko moment w czasie, wtedy – w Betlejem. To cud, który wydarza się na nowo, gdy przyjmujemy Jego wezwanie, a On nie zjawia się w nas od razu Przemieniony. Przychodzi „na świat”, w naszym sercu, mały i bezbronny, nie umiemy się z nim obchodzić, a całe nasze życie wymaga przemiany, przemeblowania, wyrzucenia starych gratów i zwyczajów. Ale chociaż mały i bezbronny, jest jednocześnie wszechmocny i dlatego przemienia nasze życie. Jeżeli współpracujemy z łaską, to i On rośnie w nas, tak jak rozwijał się w Najświętszej Rodzinie.

Ta tajemnica wcielenia Boga jest dla chrześcijan nie tylko symboliczna. Nie chodzi o to, by traktować Boże Narodzenie zbyt dosłownie. Oczywiście szopka, figurki, opłatki – to symbole czegoś ważniejszego. Ale najważniejsza jest rzeczywistość, której życzymy sobie, mówiąc: „niech się prawdziwie narodzi”; rzeczywistość, którą tak trudno uchwycić. Nie ma tu automatyzmu. Możemy o to prosić, ale to Bóg jest sprawcą cudów. Moc i wola płyną od Niego. Reszta jest relacją i nic nie wydarza się poza nią. Jak mówi anioł w Family Man: To musisz rozgryźć sam.

Szkoda, że nawet w tak dobrym filmie mamy do czynienia z kulturą, która przy okazji motywu świąt narodzin Boga-Człowieka wygnała swego Stwórcę i Zbawiciela. Z drugiej strony jest tam pewien autentyzm, coś, co pokazuje nie tylko brak Boga, ale podskórne pragnienie, by znów z Nim żyć. By porzucić dawne życie i odnaleźć się w nowym – dokładnie tak jak bohater filmu z uroczo zagubionym Nicolasem Cagem oraz wcielającą się w rolę idealnej żony piękną Téą Leoni. Bohater sądzi, że się nie da – że życie bez dawnego siebie (starego człowieka, jak mówi o nim Pismo) jest niemożliwe, że będzie to zabicie własnej natury. I oczywiście jest to trudne, bo łaska buduje na naturze, a nasza natura jest dziś bardzo daleko od swego pierwowzoru. Gdy stajemy wobec narodzin Boga-Człowieka, Niepokalanego Baranka, widzimy tak wielki kontrast, że mamy ochotę iść na łatwiznę i zrobić grubą kreskę nad własną naturą i dotychczasowym życiem, gwałcąc przy tym również te dary, które otrzymaliśmy od Stwórcy…

To niewiarygodny dramat, ale gdy spojrzymy na niego w ujęciu kulturowym, to będzie nam łatwiej docenić pewne dzieła. Choć nie wypływają one ze świadomego pogodzenia się twórców z Bogiem i akceptacji własnego położenia jako stworzenia, to jednak mają w sobie pewne refleksy prawdy – nieraz tym ładniejsze, o ile lepiej ubrane w artystyczne słowa i obrazy.

Porównując Miracle on 34th Street i Family Man widzimy, jak „prawdziwy Santa Claus” niesie ze sobą niewiele prawdy, podczas gdy przypadkowy „Kowalski” z Nowego Jorku, któremu zawodowo się udało, ale brakowało mu miłości, wręcz tętni poszukiwaniem prawdziwych wartości.

 

Czy Chrystus ponownie narodzi się w kulturze?

Największym zdziwieniem na tej liście będzie film z roku 2006 – The Holiday. Tu Boże Narodzenie nie nazywa już się nawet Bożym Narodzeniem (Christmas), tylko świętami czy też przerwą świąteczną (tytułowe holiday). Gdy zaczynamy oglądać, wydaje się, że nie otrzymamy nic więcej niż romans na poziomie motywu Last Christimas I gave you my heart. Po jakimś czasie jednak okazuje się, że film mówi coś o życiowej pustce oraz głodzie wartości.

Dwie kobiety (grane przez Cameron Diaz i Kate Winslet) zerwały akurat ze swoimi partnerami i zamieniają się domami na święta – jedna jedzie wiejskiej chatki na angielskiej prowincji, druga do wypasionej willi w Los Angeles. Na pierwszy rzut oka wydaje się, iż będzie to dekonstrukcja wszystkiego, co związane ze świętami – miłości, rodziny i samego Bożego Narodzenia. Wprawdzie o Narodzeniu Pańskim nie ma tam ani słowa, ale to – jak już się rzekło – przyjmujemy za pewnik w dobie kulturowego „pogrzebania” Syna Bożego. Poza tym film całkiem ładnie opowiada o miłości, o byciu sobą i przełamywaniu zniewalających życiowych schematów. Jest zdecydowanie godny polecenia, choć niekoniecznie razem z dziećmi, którym chcemy przekazać uporządkowaną wizję rodziny, bez całego pokręcenia, jakim cechują się dzisiejszy człowiek i jego dzieła…

Ta kolejna z cyklu „świątecznych” opowieści miłosnych wyraża tęsknotę współczesnego człowieka za wyrwaniem się z błędnego koła nieudanych związków i życia upływającego poza marginesem tego, co istotne – miłości rodzinnej stanowiącej centrum wszystkich spraw. Wyraźnie czuć zmęczenie stylem życia opartym na zdradach, rozwodach, zakłamaniu i udawaniu, a próba ucieczki od niego przynosi uczucie ulgi i satysfakcji.

Bohaterowie nie mają bladego pojęcia, że istnieje coś takiego, jak katolicka wizja małżeństwa, która jest zasadą szczęścia w tym życiu i zadatkiem na przyszłe. Ale kiedy patrzymy na ich perypetie, to aż chce się zapytać, na ile daleko – a może blisko – są oni od Tego, który byłby najpiękniejszym dopełnieniem ich ludzkiej miłości i gwarancją łaski oraz pomocy do wytrwania razem, gdy zabraknie czaru towarzyszącego pierwszym latom związku? Czasami chciałoby się wierzyć, że są oni o krok i że Ten, który nigdy się nie zgubił, może być odnaleziony dosłownie za rogiem…

Ale zostawmy już dziś pytanie o nowe kulturowe Narodziny. Otwiera ono odrębne zagadnienie, a my mamy się cieszyć rodzinną atmosferą i relaksować przy dobrym kinie, czego Czytelnikowi życzę w ten czas, gdy prosimy o pomnożenie łask i świętujemy prawdziwe Boże Narodzenie.

Filip Obara

Zobacz także:

Dekonstrukcja po katolicku: James Bond jako agent rewolucji seksualnej

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij