Od ponad dwóch wieków trwa proces żmudnej dekonstrukcji Jezusa Chrystusa. Dzieło rozpoczęte przez autorów oświeceniowych podjęła z wielkim hukiem metoda historyczno-krytyczna, ulubione narzędzie filologów. Najpierw zadomowia się wśród protestantów, później także wśród katolików. Ostatnio przypomniał nam o tym ks. Eligiusz Piotrowski, na łamach „Znaku” poddający w wątpliwość historyczność Ewangelicznej relacji o zmartwychwstaniu. Problem w tym, że kapłan zdaje się popełniać dość poważny błąd. Dlaczego?
„Odczarowanie Jezusa” w „Znaku”
„Odczarowanie Jezusa” – taki tytuł nosi ostatni numer miesięcznika „Znak”. Na okładce brodata postać bez twarzy stylizowana na Zbawiciela, w dresie. W środku można znaleźć kilka artykułów poświęconych poszukiwaniu tak zwanego „historycznego Jezusa”. We wprowadzeniu zapowiadającym blok mamy już swoiste credo numeru: „Cieśla z Nazaretu”, piszą autorzy, „nie był kapłanem ani politykiem. Przez większość życia pracował fizycznie. Być może miał doświadczenie krótkiego i bezdzietnego małżeństwa. […] Zdumiewać może, że sprawa Jezusa nie skończyła się w ubogiej Galilei jak innych rabbich tego czasu, ale rozeszła się na cały świat”. Rzeczywiście, mogłoby to zdumiewać, gdyby opisywana postać była rzeczywiście tym, za kogo biorą ją redaktorzy „Znaku”. Jeżeli jednak, jak uczy nas Kościół, uważamy Pana Jezusa za Syna Bożego, to fenomen ów jest jakby mniej zaskakujący. Ale zostawmy wstęp, zostawmy też i większość artykułów „demaskujących prawdziwe życie” Pana Jezusa; kto jest zainteresowany twierdzeniami „Znaku”, sam to przecież odczyta. Tu chciałbym skupić się jedynie na punkcie, jak sądzę, kluczowym – czyli zanegowaniu albo przynajmniej poddaniu w wątpliwość wiary w zmartwychwstanie Chrystusa.
Wesprzyj nas już teraz!
Ks. Eligiusz Piotrowski i jego dzieło
W ramach bloku „odczarowywania Jezusa” ukazał się bowiem artykuł pt. „Chrześcijaństwo bez cudowności”. Jest to zapis rozmowy, jaką z ks. Eligiuszem Piotrowskim przeprowadzili Mateusz Burzyk i Michał Jędrzejek. Ks. Eligiusz Piotrowski jest autorem wydanej niedawno obszernej książki pt. „Początki wiary w zmartwychwstanie. Od Reimarusa do Ratzingera/Benedykta XVI”. Jak można dowiedzieć się z recenzji, jaką na łamach tegoż „Znaku” zamieścił Tomasz Polak, dawniej ks. Tomasz Węcławski, autor referuje w niej poglądy na zmartwychwstanie głównie niemieckojęzycznych teologów, katolickich i protestanckich, by ostatecznie przedstawić autorską „rekonstrukcję” tych wydarzeń.
W rozmowie ks. Eligiusz Piotrowski twierdzi, że o zmartwychwstaniu tak naprawdę nic nie wiemy. Rzecz zaczyna się od zakwestionowania istnienia grobu Zbawiciela. Zdaniem kapłana jego istnienia „nie sposób stwierdzić ze stuprocentową pewnością, gdyż skazańcy w tamtym czasie z reguły trafiali do zbiorowych mogił”. Przyznaje, że to jest niewykluczone, ale – mało prawdopodobne. Dlaczego ta kwestia jest ważna? Bo jak przyznaje sam ks. Eligiusz Piotrowski, Ewangeliczne opisanie pustego grobu ma duże znaczenie w teologii. Gdyby nie było żadnego prostego grobu, to dowodzenie, iż Pan Jezus wcale nie zmartwychwstał, stałoby się przecież znacznie prostsze. A tak chcąc racjonalistycznie wyjaśnić przekaz Pisma Świętego, trzeba się więcej nabiedzić.
Jak to było ze zmartwychwstaniem szkiełkiem i okiem potraktowanym
Pierwsza koncepcja wyjaśniająca wydarzenia Wielkiejnocy, którą przedstawia ks. Eligiusz Piotrowski, to zmartwychwstanie faktyczne, acz… niezbyt dobrze widoczne. Zapytany przez dziennikarzy, czy kamery zarejestrowałyby zmartwychwstanie, odparł: „W mojej książce przywołuję kilku teologów, którzy zastanawiali się nad tym, co zarejestrowałyby kamery umieszczone w grobie i konstatowali, że nic”. Niekoniecznie dlatego, by zmartwychwstania nie było, ale – jak dowiadujemy się z dalszej części rozmowy – zdaniem ks. Eligiusza Piotrowskiego można argumentować za tezą, że zmartwychwstanie wiązało się ze stworzeniem zupełnie nowego ciała, nie mielibyśmy więc do czynienia z ożywieniem zwłok (tu właśnie widać znaczenie pustego grobu. Skoro pusty, to jak to – nowe ciało?).
To jednak nie jedyne „racjonalne” wytłumaczenie „problemu” zmartwychwstania. Ks. Eligiusz Piotrowski przywołuje też postać Willego Marxsena, teologa protestanckiego z II połowy XX wieku. Jak referuje, Marxsen stwierdził, że „być może zmartwychwstanie trzeba po prostu rozumieć jako fakt, iż śmierć Jezusa nie poszła na darmo, bo Jego przesłanie trwa i przez nie On wciąż jest obecny pośród swoich uczniów”. Ks. Eligiusz Piotrowski nie wyjaśnia, czy to jest również jego własne stanowisko, ale w dalszej części wywiadu delikatnie sugeruje, że tak. „To, co miało jedynie wyrażać pewną prawdę, wzięto za rzeczywiste wydarzenie – powiedzmy szczerze: intelektualnie trudne do przyjęcia. Zmartwychwstanie niesie ze sobą wiele pytań, a jak każdy teolog mogę brać odpowiedzialność tylko za wiarę rozumną” – stwierdził. Jeżeli Ewangeliczną relację uznamy za „wyrażanie pewnej prawdy” a nie za opis „rzeczywistego wydarzenia”, bo rzecz jest „trudna intelektualne”, wówczas rzeczywiście nie pozostaje nic innego, jak przyłączyć się do protestanckiej wizji Marxsena. A jak dalej mówi ks. Eligiusz Piotrowski: „Wśród teologów często pojawia się stwierdzenie, że tak naprawdę dowodem na zmartwychwstanie jest wspólnota, czyli Kościół. I odwracając to: skoro jest Kościół, to musiało być też zmartwychwstanie. Śmierć nie pochłonęła Jezusa. Jego orędzie jest ciągle żywe, jest przekazywane, trwa”. Cóż, nędzne to zmartwychwstanie, którego tak właściwie – wcale nie ma.
Niemieckie źródła koncepcji
Trudno wierzącemu katolikowi komentować podobne opinie wygłaszane przez katolickiego księdza. Konfuzja, zmieszanie, a nawet pewien wstyd – to zrozumiałe uczucia. Kapłan, który powątpiewa w zmartwychwstanie trochę jak zagubiony religijnie członek klubu racjonalnych wolnomyślicieli? Dobrze, ja nikomu nie bronię wątpić, zastanawiać się i badać – ale kapłan, to kapłan. Winien, jak się zdaje, w posłuszeństwie następcom właśnie zmartwychwstanie głosić, a nie je negować – po to między innymi mamy go w Kościele! Tymczasem rozmowa z ks. Eligiuszem Piotrowskim przypomina raczej pogawędkę z jednym z protestanckich liberalnych teologów – i w istocie takie chyba jest jej źródło, skoro – opierając się na słowach Tomasza Polaka z recenzji – autor w swojej książce zreferował głównie niemieckojęzycznych teologów.
Metoda historyczno-krytyczna. Gdzie jest problem?
Jak mówi ks. Eligiusz Piotrowski, cała ta „demitologizacja” – skutkująca, jak widzimy, negowaniem wydarzenia zmartwychwstania – jest owocem zastosowania wobec Ewangelii metody historyczno-krytycznej. Jak powiedział swoim rozmówcom: „Kamieniem milowym było zastosowanie metody historyczno-krytycznej do tekstów biblijnych. Ewangelie przestano wtedy traktować jak reportaże opisujące dokładnie to, jak było. Zaczęto je postrzegać jak teksty, które wyrażają doświadczenia, przeżycia, myśli i emocje ich autorów. Każdy starożytny tekst – także biblijny – ma swoją historię, tło powstania, cele, którym służy, własną metaforykę”. Cóż, w metodzie historyczno-krytycznej nie ma nic złego, jeżeli jest stosowana rozsądnie. Problem w tym, że według teologów protestanckich i idących za nimi katolickich teologów niemieckich (i jak widać, również polskich) metoda historyczno-krytyczna jest absolutyzowana i jej twierdzenia zyskują status prawdy objawionej. Powtórzę: prawdy objawionej, dokładnie taki status. Bo jak mówi ks. Eligiusz Piotrowski, „badania nad tekstem trwają i muszą być otwarte, bo jaki byłby sens ich prowadzenia przy założeniu, że my i tak wiemy, jak jest. Egzegeza nie może być podporządkowana dogmatyce. Jeśli pojawia się jakaś nowa i obiecująca ścieżka w badaniach, dogmatyka nie może liczyć, że teolog z niej zawróci”. A zatem prawda objawiona, którą Kościół wyraża w swoich dogmatach, musi ustąpić przed twierdzeniami metody wypracowanej głównie przez niemieckojęzycznych filologów klasycznych. Rozumiem doskonale tę fascynację: sam jestem filologiem klasycznym i wiem, jak wiele skarbów potrafi ta metoda wydobyć z tekstu; jestem jednak zarazem świadom, jak wielkie są jej ograniczenia i jak wiele rzeczy, które filologowie proponują, oparte jest na swobodnej interpretacji. Metoda historyczno-krytyczna, jakkolwiek w ograniczonym zakresie pomocna, może stać się – i nader często rzeczywiście się staje – narzędziem przekonywającej konstrukcji własnych narracji.
Między Tomaszem z Akwinu a Sigerem z Brabancji
Z tym właśnie mamy do czynienia: „Jezus historyczny”, o którym mówią adoratorzy tej metody, nigdy nie istniał. To sztuczny konstrukt teologów, historyków i filologów, budowany z arbitralnie wybieranych i interpretowalnych na różne strony części. Trochę tak, jak Homer: ileż to książek niemieccy filologowie napisali, rekonstruując albo dekonstruując postać Homera! Do dziś nic pewnego na ten temat nie wiemy. Dlaczego? Dlatego właśnie, że metoda historyczno-krytyczna ma potężne ograniczenia – i absolutyzowana, staje się jak klocki Lego. Można z jej pomocą zbudować dosłownie wszystko.
Zwracał na to wielokrotnie uwagę Benedykt XVI, jako znakomicie wykształcony niemiecki teolog doskonale rozumiejący ograniczenia metody, którą tak wychwala ks. Eligiusz Piotrowski. Papież stawiał rozsądny postulat poddania metody historyczno-krytycznej hermeneutyce wiary. Tak, można ją stosować, ale nie w sposób absolutny. W pewnym sensie mamy do czynienia z powtórzeniem wielkiego sporu, jaki wstrząsnął chrześcijaństwem w XIII stuleciu. Czy filozofia ma nieograniczone prawa, czy też musi ustąpić przed objawieniem? Musi ustąpić, oznajmił nam Kościół, opierając się zwłaszcza na wiekopomnym dziele św. Tomasza, ale przecież i starożytnych Ojców. Inaczej utrzymywali awerroiści łacińscy, idąc za postulatem Ibn Ruszda, który chciałby całkowicie wyzwolić filozofię od teologii. Cóż, Ibn Ruszd może miał rację, ale we własnej dziedzinie: w przestrzeni islamu filozofii należałoby, być może rzeczywiście przyznać niezależność od teologii, bo ta, bazując na Koranie i hadisach, prowadzi przecież do fałszywych wniosków! Siger z Brabancji i zwolennicy koncepcji Ibn Ruszda popełniali błąd przenosząc rzeczywistość islamską na grunt chrystianizmu. Islam rodzi błędy. Chrześcijaństwo – prawdę. A dwie prawdy, prawda wiary i prawda rozumu, istnieć nie mogą – to nierealistyczne. Wiedzą zresztą o tym dobrze zwolennicy metody historyczno-krytycznej. Nie w tym są podobni do Ibn Ruszda, by utrzymywali samodzielność prawdy historyczno-krytycznej; oni przecież uważają, że ma zyskać dominację nad dogmatem i być tym czynnikiem, który dogmat kształtuje – lub która po prostu dogmat dekonstruuje i usuwa.
Sam ks. Eligiusz Piotrowski powiedział w cytowanej rozmowie, że przeprowadzona przy jej pomocy operacja „demitologizacji” chrześcijaństwa jest właśnie szansą na tego chrześcijaństwa ocalenie. Ocalenie? Czy chrześcijaństwo, które uważa Jezusa za wybitnego wprawdzie, ale jednak cieślę z Nazaretu, którego to cieśli misja duchowa „żyje dalej w nas” – czy takie chrześcijaństwo jest rzeczywiście wiarą w zbawczą ofiarę Ukrzyżowanego? To pytanie retoryczne.
I ja zaproponuję „małą dekonstrukcję”
Nie wiem, co w wierzy, a w co nie wierzy ks. Eligiusz Piotrowski. Mam nadzieję, że odniosłem tylko błędne wrażenie i w istocie ma wiarę w pełni katolicką. Z lektury wywiadu w „Znaku” nieszczególnie to jednak wynika. Jeżeli ks. Eligiusza Piotrowskiego tak bardzo pociąga demitologizacja chrześcijaństwa, że gotów jest w imię twierdzeń metody historyczno-krytycznej podważać nawet kościelne nauczanie o zmartwychwstaniu, to rodzi się wszelako pytanie: jaki jest sens określać to dalej mianem katolicyzmu? Być może da się to połączyć. Osobiście tego połączenia jednak nie dostrzegam – i mam poważne wątpliwości, czy jego istnienie nie jest raczej liberalnym mitem, który, cóż, trzeba byłoby po prostu zdekonstruować.
Paweł Chmielewski