12 lutego 2023

Bóg był dla mnie łaskawy. Zetknąłem się z tradycyjną Mszą dwukrotnie, zanim ją naprawdę doceniłem.

 

Odkrycie „starej” Mszy

Wesprzyj nas już teraz!

Któregoś Wielkiego Postu, gdy byłem mały – to musiała być połowa lat osiemdziesiątych – mama zaproponowała, żebyśmy wcześnie wstawali i udawali się na codzienną Mszę. To pobożne postanowienie nie zakotwiczyło w naszej rzeczywistości na długo. Niemniej przez kilka dni szliśmy o siódmej rano do jednej z najpiękniejszych londyńskich świątyń, a mianowicie do Oratorium św. Filipa Nereusza. Na miejscu przechodziliśmy przez pokaźną długość budynku do kaplicy św. Wilfrida, po prawej stronie od głównego ołtarza. Kaplica była zasłonięta kotarą, grubą, ciężką i tłumiącą dźwięk, przez którą trzeba nam było przedzierać się do zatłoczonej kapliczki, gdzie stary prałat Alfred Gilby celebrował tradycyjną Mszę. Kiedy owa „nikczemna” czynność – celebracja Mszy Świętej w tej formie – nie miała miejsca (czyli do końca dnia), kotara była rozchylona i niemal niewidoczna.

Prałat Gilby zmarł w 1998 roku w wieku 97 lat, więc w tamtym czasie musiał być po osiemdziesiątce; jego wiek sprawiał, że pozwalano mu na celebrację „starej” Mszy. Moja rodzina znała go, co bez wątpienia wpłynęło na wybór tej właśnie formy, mimo że była tak skrzętnie ukrywana. Niemniej, połączenie dwóch czynników, a mianowicie naszych spóźnień i tempa, w jakim ją sprawował, powodowało, że niezmiennie pojawialiśmy się mniej więcej w połowie celebracji. W mojej pamięci zachowała się długa tradycyjna formuła towarzysząca rozdzielaniu Komunii Świętej. Ksiądz Gilby wypowiadał ją cicho, szybko, wielokrotnie i nieprzerwanie, przesuwając się wzdłuż osób, które klęczały przy balaskach.

To doświadczenie liturgiczne było dla mnie wysoce tajemnicze, choć całkiem atrakcyjne. Prawdopodobnie miałem je gdzieś z tyłu głowy, kiedy w 1988 roku użyłem nowego konta bankowego i odpowiedziałem na ogłoszenie, aby przyłączyć się do Latin Mass Society – stowarzyszenia szerzącego tradycyjną Mszę. Od tamtych chwil z dzieciństwa nie miałem sposobności uczestniczyć w starej formie rytu i nie było na to bezpośrednich perspektyw. Jednak lata osiemdziesiąte były w Wielkiej Brytanii czasem reakcji i – podobnie jak w przypadku mody, architektury czy polityki – wiele z tego, co wydarzyło się w dwóch wcześniejszych dekadach, poddawano krytycznej ocenie. Idea grupy zachowującej formę wielowiekowej liturgii, która została odstawiona na boczny tor, jak gdyby nigdy nic, była mi bardzo bliska. Czytałem wiadomości od ówczesnego prezesa, ś.p. Christophera Inmana, wyrażające zarówno frustrację, jak i niezwykłą wytrwałość, typową dla tego ruchu w tamtych czasach. Nie rozumiałem tła problemu, a mimo to sympatyzowałem ze stowarzyszeniem.

Pozostawałem biernym członkiem Latin Mass Society przez ponad dekadę. Śledziłem w tym czasie aktualizowaną co kwartał listę miejsc, w których sprawowano tradycyjne Msze, ale w Oxfordzie, dokąd się przeniosłem w 1991 roku jako student studiów licencjackich, takowych nie było – a w każdym razie tak mi się wydawało. Okazało się z czasem, że tradycyjne Msze odprawiał pewien ksiądz emeryt, tylko arcybiskup nalegał, aby tego nie ogłaszano. Niemniej, zanim moja sytuacja uległa zmianie, zetknąłem się ze „starą” Mszą w dziwacznych okolicznościach po drugiej stronie globu.

Jako doktorant pojechałem mianowicie do Nowej Zelandii. Podczas podróży z północy na południe kraju nocowałem u kuzynki, której nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. Rozpoznałem ją, gdy czekała na mnie na dworcu kolejowym, wyłącznie dzięki niezwykłemu podobieństwu do mojej mamy. Nie była katoliczką, ale na moją prośbę sprawdziła godziny Mszy, które wpisywały się w mój plan podróżny. Podała mi namiary na Eucharystię w sobotni wieczór w katedrze w Christchurch. Wyczuwając mój konserwatyzm, zauważyła: „Zobaczysz, jak bardzo jesteśmy nieformalni”. Kiedy dotarłem na miejsce – i tym razem spóźniony – usadowiłem się w ławce z tyłu kościoła. Stopniowo zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że stary ksiądz, w znacznej odległości ode mnie, odprawia Mszę po łacinie, odwrócony plecami do nawy kościoła. To była tradycyjna liturgia.

Jakiś rok, może dwa lata później, jesienią 2001 roku, zorientowałem się, że sytuacja w Oxfordzie uległa zmianie: w końcu ogłaszano tradycyjną niedzielną Mszę. Miejsce jej celebracji nie było jasne, toteż moja pierwsza próba odnalezienia go zakończyła się fiaskiem. Powodem była po części moja naiwność, nie mogłem z początku uwierzyć w to, co kolejnej niedzieli ujrzałem na własne oczy. Okazało się bowiem, że Msza Święta, sprawowana za zgodą arcybiskupa, miała miejsce w pokoiku spotkań w domu kultury West Oxford, który lokalne grupy mogły wynajmować na godziny.

Właśnie tam ostatecznie wziąłem udział w tradycyjnej Mszy: niespóźniony i nie z ogromnej odległości, ale z dwudziestką innych osób stłoczonych w pudełkowym pokoiku, gdzie młody ksiądz zmuszony był się przebrać przy nas i celebrować ją na przenośnym ołtarzu.

Wyszedłem z tego żałosnego pomieszczenia (później przenieśliśmy się do wielkiego niczym boisko do koszykówki) z jedną myślą: „To jest to! Właśnie tego szukałem! Taka powinna być Msza Święta i w takiej Mszy od teraz zawsze będę uczestniczyć”.

Moje ówczesne odczucia zawierały się w słowach filozofa AlasdairaMacIntyre’a:

Stykając się z prezentacją konkretnej Tradycji […], dana osoba często doświadcza szoku poznawczego; może ona powiedzieć: to nie tylko to, co uważam za prawdziwe, ale w pewnym sensie jest to coś, co zawsze uważałem za prawdziwe.

 

Uznanie kultu uwielbienia

Nasze doświadczenia są uwarunkowane tym, co już wiemy i czego doświadczyliśmy wcześniej. Moje własne doświadczenia liturgiczne, z wyżej opisanymi wyjątkami, dotyczyły wyłącznie „nowej” Mszy, z moją wyraźną preferencją liturgicznego konserwatyzmu – to znaczy celebrowanej bardziej w duchu ciągłości z przedsoborową Tradycją. Zetknąłem się z progresywnymi liturgiami w katolickiej szkole i nie miałem najmniejszego zamiaru powtarzać tego doświadczenia. To samo poniekąd można by powiedzieć o moich szkolnych kolegach, którzy w większości przestali uczęszczać do kościoła po ukończeniu szkoły. Oratorium św. Filipa Nereusza utworzono w Oxfordzie mniej więcej w czasie, kiedy przyjechałem tam na studia. Zwykle uczęszczałem na Mszę Świętą Pawła VI w niedziele, choć zdarzało się, że uczestniczyłem także w Mszach w tygodniu, zwłaszcza z rodzicami podczas wakacji. Jeżeli chodzi o mające wówczas miejsce liturgiczne nadużycia i teologiczny zamęt, to żyłem pod kloszem, choć do pewnego stopnia byłem tego świadomy.

Zainteresowałem się kwestią liturgicznych nadużyć i przeczytałem książkę zręcznie zatytułowaną Mass Confusion (Mszalny chaos). Odnosiłem wrażenie, że podczas gdy księża próbowali odnaleźć się w tekstach (z wyłączeniem sporadycznych twórczych dodatków), zasadniczo rubryki nie odgrywały żadnej roli. Ignorował je nie tylko kler progresywny – sprawę mącili także konserwatyści dodający elementy pochodzące ze starej formy rytu: przyklęknięciami przed prezbiterium, podnoszeniem Hostii ponad kielichem (zamiast z boku) i tym podobne. Nie należałoby koniecznie krytykować tych odchyleń, gdyby nie fakt, że stanowiły niezaprzeczalnie elementy stanu swoistego bezprawia. Zdałem sobie sprawę z tego, że prawie na pewno nie byłem świadkiem celebracji Novus Ordo Missae w pełnej zgodności z przepisami liturgicznymi. Jednak problem ten był jedynie detalem dużo większego obrazu.

Najwyraźniej coś niebagatelnego i dziwacznego wydarzyło się w Mistycznym Ciele Chrystusa w latach poprzedzających moje narodziny w 1971 roku. Kościół – traktowany jak coś naturalnego, oczywistego i niezmiennego w powieściach EwelynWaugh czy w tekstach apologetycznych prałata Ronalda Knoxa – do którego nawrócili się w latach pięćdziesiątych moi rodzice, doznał oszpecającej porażki. Przywykłem do obrony ortodoksyjnego katolicyzmu, tak jak go pojmowałem, przed liberalnymi katolikami i niekatolikami. Prawda jednak jest taka, że jedynie brnąłem po omacku w stronę Kościoła prawdziwego, historycznego, takiego, jakim de facto był: do tego, co całe pokolenia katolików postrzegały jako normalne, czy to w obszarze liturgii, czy w innych.

Abstrahując od osobliwych okoliczności, właśnie to zobaczyłem w pokoiku domu kultury West Oxford: ową dawno utraconą normalność. Zauważyłem to, choć wcześniej nie miałem z niczym takim styczności, jak rozpoznałem kuzynkę z Nowej Zelandii przez rodzinne podobieństwo. Pasowało to do praw Waugh i Knoxa, do architektury starych kościołów i do etosu starych modlitw, jak element układanki zawieruszony pod dywanem. Ta Msza była potrzebna, aby reszta mogła stanowić całość i mieć sens.

Jeden dezorientujący aspekt mojego szoku poznawczego był taki, że zawsze byłem najbardziej konserwatywnym katolikiem spośród moich znajomych i zwykle uczestniczyłem w najbardziej konserwatywnych liturgiach. Teraz jednak zetknąłem się z czymś – jeśli należałoby myśleć w tych kategoriach – co prezentowało całe spektrum dodatkowych opinii, których do tej pory właściwie sobie nie przyswoiłem. Znajdowałem się przez te wszystkie lata gdzieś w centrum Kościoła, nawet nie zdając sobie z tego sprawy! Niemniej, nie pozostałem tam długo. Okazało się, że inni czciciele byli nieporównywalnie lepiej poinformowani i bardziej oczytani niż ja. Dzięki ich rekomendacjom zacząłem zgłębiać zaistniałą sytuację, poczynając, jak to często bywa, od prac historyka Michaela Davisa. Dzięki tym tekstom i ciągłemu uczestnictwu w tradycyjnej Mszy, na którą mogłem przychodzić prawie co niedzielę i w niemal każde święto, przestałem być katolikiem konserwatywnym, a stałem się katolikiem tradycyjnym: „tradsem”, jak to mówią. Katolikiem, który pragnie zachowywać ciągłość z poprzednimi pokoleniami.

 

Zadawanie złego pytania

Sugerowało to program przywrócenia ciągłości – przywrócenia tak naprawdę Tradycji – co wydawało się działaniem iście „donkichotowym”, wręcz beznadziejnym. W Oxfordzie było wówczas (i wciąż jest) wiele kościołów katolickich wypełnionych w niedziele wiernymi. Wymowni i pewni siebie intelektualiści prowadzili tam (lub w pobliżu) rozmaite programy myśli konserwatywnej i progresywnej. Gdy w 2001 roku wybrałem tradycyjną Mszę jako zwykły sposób świętowania niedzieli, wydawało mi się, że św. Jan Paweł II ustabilizował kryzys i zwalczył komunizm. Oratorianie przybyli na czas, żeby uratować balaski w kościele pod wezwaniem św. Alojzego – dawnym kościele należącym do jezuitów – ale nie zbiór relikwii. (Te, przekazane jezuitom wiek wcześniej, zostały puszczone z dymem w krematorium). Byłem członkiem domu studenckiego benedyktynów na uniwersytecie, gdzie widziałem grupkę konserwatywnie nastawionych młodych zakonników studiujących u dominikanów na końcu ulicy, w ramach przygotowań do święceń. Mała grupka spotykająca się na Mszach w domu kultury nie należała do nich. Wydawało się, że wszyscy ci błyskotliwi ludzie, ludzie „establishmentu”, z perspektywami, byli częścią projektu teologicznego i liturgicznego, który rozpoczął się wraz z VaticanumSecundum. Jednakże wierni z domu kultury nie tylko zostali fizycznie wyłączeni z kościołów, ale poniekąd także sami się z nich wyłączyli. Ich błędem było zauważanie nieprawidłowości i zadawanie niewłaściwych pytań.

To, co zauważali, to poczucie, że Msza odprawiana w tym małym pomieszczeniu była aktem u w i e l b i e n i a. Tajemniczą łącznością z transcendentnym Bytem, całkowicie zorientowaną na Boga, a nie na zgromadzenie. Nabożeństwo, które tego nie zapewnia, nie zaspokaja też potrzeby psychologicznej człowieka ani jego obiektywnego obowiązku wielbienia Boga.

Wydawało się, że swą postawą pytali: jakie mogło być uzasadnienie hierarchów kościelnych dla usunięcia tej formy liturgicznej, która była bijącym sercem wewnętrznego życia Kościoła, jego duchowości, przez kilkanaście wieków? Dwuznaczne, i o nie do końca jasnych intencjach, dokumenty Soboru Watykańskiego II takiego uzasadnienia nie zawierają, a poza tym były promulgowane, zanim wielka skala reformy liturgicznej stała się widoczna.

Nigdzie nie wspominają one, na przykład, że cały duch i atmosfera liturgii odciągają ludzi od „prawdziwej” celebracji, toteż winny zostać usunięte bez względu na koszty. Był to rzeczywiście pogląd grupy wpływowych liturgistów z lat czterdziestych, pięćdziesiątych i późniejszych, ale pomysł ten nie został wyrażony w tekstach soborowych. Moi konserwatywni przyjaciele i tym razem bronili wyższości zreformowanej Mszy, ale nigdy nie wyrażali się tak dobitnie. A jednak nic słabszego nie mogłoby choć w części wyjaśnić lub uzasadnić reformy, która już się naprawdę zaczęła i obejmowała: wykorzenienie łaciny, hurtową przeróbkę tekstów mszalnych, odwrócenie normalnego kierunku uwielbienia, niszczenie ołtarzy, rezygnację z profesjonalnych chórów, zniszczenie całych zbiorów ksiąg liturgicznych, duchowych i teologicznych, pojawienie się zakonnic w świeckich (nie zawsze godnych) strojach i całą resztę. Zjawiska te nie były wyrazem pragnienia udoskonalenia czegokolwiek, ale jakiegoś piekielnego zapału niszczycielskiego – animusdelendi.

 

Domek z kart

Bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że proces reformy w przeważającej większości krajów wymknął się spod kontroli, ale wówczas i później niewiele osób piastujących wpływowe stanowiska w Kościele podjęło wysiłek, by ograniczyć lub odwrócić powstałe nadużycia. To, co miało miejsce, było zatwierdzone nie w tekstach urzędu nauczycielskiego, ale przez władzę kościelną. Nie było to wynikiem debaty teologicznej ani rozwiązań prawnych, ale fundamentalnie użytej siły. Choć powody ku temu musiały być złożone, to efekty były obiektywnym faktem, który kształtował Kościół od lat siedemdziesiątych.

Oznacza to, że podwalinom dzisiejszego życia katolickiego – w sferze liturgii, pobożności, katechezy i dyscypliny – brak teologicznych lub racjonalnych uzasadnień. Dlaczego odniesienia do ofiary i łaski zostały usunięte z tekstów liturgicznych? Dlaczego post piątkowy został w wielu krajach wycofany? Co się stało z pięknem szat liturgicznych? Dlaczego tak rzadko słyszymy chorał gregoriański w trakcie Mszy? Co się stało z nauczaniem na temat relacji między mężem a żoną, na temat lichwy czy kary śmierci?

Na te pytania nie ma wyczerpujących odpowiedzi. W niektórych przypadkach to, co się wydarzyło, było dosadnie zakazane przez sobór lub później: przyjmowanie Komunii Świętej na rękę jest tego najbardziej jaskrawym przykładem, ale są i inne. Nawet te rzeczy, które były efektem oficjalnych inicjatyw, jak choćby trzyletni lekcjonarz, często nie miały zakorzenienia w Tradycji. Jawiły się one po prostu jako takie, które papież Paweł VI lub jego doradcy uznali za dobry pomysł. Lecz czy tak powinno to wyglądać? Czy papież lub sobór mogą brać z powietrza radykalne pomysły i używać ich, aby zmieść tysiąc lat (a nawet więcej) mądrości Kościoła?

Zdaję sobie sprawę, że mogę zostać odebrany jako krytyk Kościoła, jest jednak wprost przeciwnie: jestem poniekąd jego obrońcą. Katolicy nie potrzebują bronić czegoś, co nie pochodzi z zasad i Tradycji Kościoła. Czy prawosławni mieliby przyznać, że godzinny post eucharystyczny jest śmiesznie krótki; czy kwakier miałby zauważyć, że zanik ciszy w liturgii pozbawia ją jej najmocniejszych chwil jednoczącej modlitwy z Bogiem; czy hinduista miałby zwrócić uwagę, że starożytny święty język ma niezastąpioną wartość dla zachowania ciągłości teologicznej i nasączania formuł należnym szacunkiem? Możemy powiedzieć: tak, masz rację, Kościół zgadza się i zawsze to czynił. W wielu przypadkach moglibyśmy nawet zacytować teksty magisterium, aby to potwierdzić.

Warto mieć w pamięci drwiny, jakimi obrzucano łacińską liturgię w seminariach oraz częste prześladowania księży, którzy ośmielali się sprawować Mszę Świętą po łacinie, nawet tę zreformowaną. Kongregacja ds. Edukacji Katolickiej mówi nam, że liturgiczna rzeczywistość zwykłego katolika od czasu soboru oparta jest na obraźliwym nieposłuszeństwie względem Soboru Watykańskiego II, a także względem Tradycji Kościoła. Niemniej nie Kościół tak naprawdę nam to zrobił, ale jego samowolne dzieci. Mógłbym wypełnić ten esej podobnymi fragmentami, ale prawda jest taka, że nie odegrały one żadnej roli po ich publikacji i są dzisiaj czytane wyłącznie przez nielicznych historyków liturgii. Przypominają mi one scenę z serialu telewizyjnego na temat niemieckiego obozu jenieckiego w Colditz: wojna dobiega końca, ale czcigodny komendant jest bezsilny w swych wysiłkach powstrzymania okrucieństwa przełożonych; dyktuje on dosadny list protestacyjny i mówi swojemu sekretarzowi: „Wystukaj treść na maszynie, opatrz dokument datą i… włóż go do sejfu”.

Nawet jako teksty archiwalne nauczania Kościoła dokumenty te skażone są częściowymi ustępstwami na rzecz progresistów. Dlaczego ludzie, którzy chcą używać wyłącznie łaciny, powinni być potępiani? Na jakich dokumentach lub Tradycjach takie potępienie powinno być oparte? Dokumenty przypominają nam jedynie, że podstawowe zasady posoborowego krajobrazu liturgicznego, takie jak nacisk na używanie języka ojczystego, nie mają uzasadnienia. Jest to domek z kart.

 

Progresiści i konserwatyści

Z tego tytułu projekt odbudowy liturgicznej wydawał się mrzonką, ponieważ istniał tylko poza establishmentem oraz jego dobrze uformowanymi instytucjami, czy to progresistów, czy konserwatystów, wypełnionych bystrymi ludźmi. Z drugiej strony, z powodów wskazanych powyżej, odbudowa była i wciąż jest zarówno nieunikniona, jak i nie do powstrzymania. Projekt progresywny po prostu prowadzi do apostazji: było to jasne dawno temu. Teologowie i prałaci z tego nurtu czują się komfortowo w swoich ogrzanych i pokrytych dywanami instytucjach, wyposażonych w miękkie, ustawione w krąg fotele oraz stoły z całą gamą herbatników porozstawianych na talerzykach. Zajmują oni jednak naczelne miejsce na przenośniku taśmowym, którym młodzi katolicy wyjeżdżają z Kościoła: świeccy, zakonnicy i księża. Podczas gdy proces ten trwa, ich instytucje są po cichu zamykane i łączone z innymi. Sprzedaż budynków może przynieść spore kwoty i pozwolić na opłacenie rachunków, ale zbliżamy się obecnie do końcowego etapu.

Za dziesięć lat katolicyzm liberalny w Wielkiej Brytanii będzie czymś marginalnym; a za dwadzieścia lat zniknie zupełnie. W ostatnim numerze periodyku katolickich liberałów pojawi się pełna żalu notka dodająca otuchy resztce czytelników o tym, że podróż wiary trwa nadal, czy nominalnie katolicka, czy też nie. I nic więcej od nich nie usłyszymy.

Jeżeli zaś idzie o projekt konserwatywny, to jest on intelektualnie nieuczciwy. Zasadza się na udawaniu, że Tradycja Kościoła nie istnieje. Łatwo można to zauważyć, patrząc na dolne przypisy lub bibliografię w konserwatywnych książkach i dokumentach. Odniesienia nigdy nie sięgają wstecz dalej niż do czasów Soboru Watykańskiego II i słynnego zwołania go przez papieża Jana XXIII w 1959 roku, z wyłączeniem Rerum Novarum (1891) papieża Leona XIII – dokumentu, który antycypuje stanowisko konserwatywne, zawierając w sobie śladową ilość odniesień do poprzednich tekstów magisterium.

Poproszono mnie kiedyś o recenzję zbioru tekstów edukacyjnych. Miało to być konserwatywne wprowadzenie do myśli katolickiej w tym temacie. Zapytałem redaktora, dlaczego nie zawarł najważniejszego dokumentu dotyczącego edukacji stworzonego przed soborem, a mianowicie encykliki Piusa XI z 1929 roku, zatytułowanej DiviniIlliusMagistri. „No cóż – odparł – byłoby dobrze, gdybyśmy mieli na to miejsce, ale… to jakoś nie wyszło”. Zamiast tego redaktor wypełnił książkę osobliwą anodyną „niemagisterialnych” tekstów, w tym pism niekatolików pokroju C.S. Lewisa. Papież Pius XI się nie zmieścił, bo kładł nacisk na edukację nasyconą chrześcijańskimi wartościami, potępiał edukację seksualną i ostrzegał przez koedukacją chłopców i dziewcząt.

Poglądy Piusa XI na edukację są dalece zawstydzające dla posoborowych konserwatystów. To samo tyczy się nauczania papieża Jana XXIII na temat życia rodzinnego, Piusa XII na temat liturgii albo Piusa X na temat modernizmu – i zauważmy, że w tych przykładach nie musimy nawet sięgać głębiej niż do ubiegłego wieku. Aby projekt konserwatywny zadziałał, muszą one być ignorowane, ukryte – jak wczesnoporanna Msza prałata Gilby’ego za grubą kotarą – i oficjalnie pomijane.

Oznacza to, rzecz jasna, że z praktycznych względów konserwatyści stworzyli swoje własne, zastępcze magisterium, z elementami, których nie chcą ignorować. Jak wskazuje casus Rerum Novarum, nie jest to głównie kwestia chronologii, ale treści. Zastosowali oni filtr ideologiczny względem nauczania Kościoła, które byli gotowi zaakceptować.

Wiem, że brakiem wyczucia jest powiedzenie tego względem tych, którzy ciężko walczyli i dużo cierpieli dla Kościoła, szczególnie w kwestiach odnoszących się do „życia”, i powinienem podkreślić, że większość tego procesu była dla wielu zaangażowanych osób powodem „zażenowania” bardziej niż „wyparcia”. Mam jednak rację, pisząc, że jako projekt intelektualny nie mógł on zadziałać. Konserwatyści pierwsi podkreślali, że Kościół ma długą historię oraz że siła jego nauczania wyrasta z niezmienności. Jest to jednak niezgodne z tym, w jaki sposób sami traktują długą listę zagadnień teologicznych.

Stawanie się tradycyjnym katolikiem jest procesem wzrastania w pokorze: wymaga patrzenia na historyczną Tradycję Kościoła nie z pogardą (podejście progresywne) ani z przymkniętym okiem (podejście konserwatywne), ale z miłością, uwagą i szacunkiem. To podejście może i powinno być stosowane także do Soboru Watykańskiego II, ale on wygląda inaczej, jeśli spojrzymy na niego w szerszym kontekście, a nie (jak to pamiętnie ujął kard. Ratzinger) jako „superdogmat”, który wymazuje wszystko inne.

Problem, który opisałem, jest coraz bardziej zauważalny, szczególnie przez młodsze pokolenie. Konserwatywny projekt nie czmychnie jak ten progresywny; jego kierunek podróży to fuzja z projektem tradycyjnym. W tym procesie można dostrzec drogę wyjścia z kryzysu.

 

Projekt odbudowy

W późniejszych latach swego życia, po nawróceniu na anglikanizm wysokiego Kościoła, poeta T.S. Elliot zrozumiał krzyk współczesności i wyzwania, jakie ona stawia. Elliot napisał serię wierszy zatytułowanych Choruses from the Rock, które wyrażają jałowość świata post-chrześcijańskiego: miasto bez sensu, ulica bez końca, „hałas bez mowy, jedzenie bez smaku”.

Jałowości tej można doświadczyć nie tylko w świeckim świecie, ale także w pewnych aspektach Kościoła instytucjonalnego, który doznał najazdu świata. Zanim można na poważnie odnieść się do zadania nawrócenia społeczeństwa, winniśmy odnowić oblicze Kościoła, jakie jawi się społeczeństwu: jego świątynie, szkoły, ludzi, których tam można spotkać, liturgię w nim celebrowaną, książki w użyciu i sprzedaży: wszystko, na co ludzie się natkną, kiedy duchowy głód skłoni ich do poszukiwania Mistycznego Ciała Chrystusa.

Zadanie odbudowy i odnowy Kościoła jest gigantyczne. Lecz zamiast się tym zniechęcać, tym właśnie się pocieszam. Oznacza to bowiem, że dla każdego jest jakieś zadanie do wykonania, nawet dla tych z nas, dla których katolickie wykształcenie jest niewystarczające, a ich wrodzone talenty ograniczone. Nie muszę być drugim Akwinatą, ale mogę uczyć moje dzieci treści starych katechizmów czy sporadycznie pomóc zorganizować pielgrzymkę. W tych prostych zadaniach mogę być pewien, że robię coś miłego Bogu, a nawet niezastąpionego w moim małym zakątku świata. Dokładnie tak, jak ujął to Elliot w poemacie pt. Choruses from the Rock:

Bez zwłoki, bez pośpiechu

Budowalibyśmy początek i koniec tej ulicy.

Budowalibyśmy sens:

Kościół dla wszystkich I praca dla każdego

Każdy do swego zajęcia.

 

***

 

DR ALEXANDER JOSEPH RANALD SHAW

Urodzony w 1971 roku Brytyjczyk, syn trzeciego barona Craigmyle. Wykształcenie akademickie odebrał w Ampleforth College oraz na Uniwersytecie Oxfordzkim, gdzie obecnie wykłada filozofię. W obszarze jego zainteresowań naukowych leżą etyka praktyczna, filozofia religii oraz filozofia średniowieczna.

W 2015 roku został wybrany członkiem honorowym Królewskiego Towarzystwa Wspierania Sztuki, Przedsiębiorczości i Handlu. Piastuje funkcję prezesa działającego od 1965 roku stowarzyszenia Latin Mass Society oraz fundacji St. Catherine’s Trust, a także skarbnika międzynarodowej federacji UnaVoce. Wszystkie one stawiają sobie za cel krzewienie tradycyjnej liturgii łacińskiej oraz katolickiego dziedzictwa i edukacji. Ponadto, jest założycielem i starszym członkiem oxfordzkiego stowarzyszenia propagującego chorał gregoriański (Oxford University Gregorian ChantSociety).

W przestrzeni internetowej jego teksty ukazywały się m.in. na portalach RorateCaeli, First Things, ConservativeWoman czy Life Site News, a w druku w pismach „The CatholicUniverse”, „The Latin Mass Magazine” oraz „The Mass of Ages”. Jest autorem książek i publikacji naukowych. Prowadzi także blog, na którym podejmuje tematy związane z Kościołem i wiarą katolicką.

 

Świadectwo pochodzi z książki pt. ODWIECZNA MSZA. ŚWIADECTWA

Wydawca: ROSA MYSTICA

 

Msza Wszechczasów. Powrót do źródeł

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij

Udostępnij przez

Cel na 2025 rok

Po osiągnięciu celu na 2024 rok nie zwalniamy tempa! Zainwestuj w rozwój PCh24.pl w roku 2025!

mamy: 32 506 zł cel: 500 000 zł
7%
wybierz kwotę:
Wspieram