Nie przesadzam. Otóż według papieża Franciszka „para” nie oznacza nowej gorliwości, a nawet nowych powołań. Przeciwnie. „Kiedy oni mówią mi, że są to kongregacje, które przyciągają tak wiele powołań, muszę powiedzieć, że mnie to niepokoi – powiedział Franciszek. – Duch Święty nie kieruje się logiką ludzkiego sukcesu – dodał Franciszek”. Słowa te tłumaczą, dlaczego papież zdecydował się wydać swego rodzaju wojnę wspólnotom tradycjonalistycznym w Kościele. Jak wiadomo, to właśnie one „przyciągają wiele powołań”. Co na to papież? „Mnie to niepokoi” – odpowiada.
PREZENTUJEMY FRAGMENT KSIĄŻKI PAWŁA LISICKIEGO „WYGNANIE MELCHIZEDEKA”
ODNOWA W DUCHU FRANCISZKA
Właściwie, gdyby był to opis działalności świeckiej, trafiłby on do kategorii „humor z zeszytów”. Wyobrażacie sobie państwo, że ktoś w taki sposób podsumowałby sukcesy świeckiej aktywności? Nieważne, czego rzecz dotyczy: sportu, wojska, biznesu. Przełożony, który publicznie martwi się osiągnięciami swoich podwładnych? Toż to dopiero Ale może przemawia tu przeze mnie uprzedzenie i złośliwość? W żadnym razie. Po prostu staram się rozumieć to, co się do mnie mówi. Słyszę, że Duch Święty nie kieruje się logiką ludzkiego sukcesu, dlatego liczne powołania w obecnym świecie niepokoją. Wynikałoby z tego, że podstawowy argument, którym posługiwali się przez wieki chrześcijańscy apologeci – stały i niepowstrzymany wzrost liczebny wspólnoty Kościoła – okazałby się chybiony i nietrafny.
Wesprzyj nas już teraz!
Coś tu nie pasuje. Owszem, nie jesteśmy w stanie trafnie odczytać posłania Ducha Świętego, co nie zmienia faktu, że siła wiary przejawiała się zawsze w liczbie powołań, w gorliwości, w dążeniu do świętości. Właśnie dlatego, że asceza, wyrzeczenie, opanowanie pożądań są tak trudne, to liczba powołań była znakiem żywotności Kościoła. Im więcej ludzi gotowych było porzucić świat, im więcej chciało „stać się bezżennymi dla Królestwa Niebieskiego” tym wyraźniej widać było nadprzyrodzone piękno nauki Kościoła. Im bardziej światowy, im bardziej przyziemny, doczesny Kościół, tym mniejsza gotowość do ofiary dla niego. A teraz Franciszek proponuje całkiem odmienne podejście. Co mnie obchodzi liczba powołań – zdaje się mówić. Albo gorzej: im mniej, tym lepiej. Bo te powołania we wspólnotach tradycjonalistów idą w parze z przekonaniem, że wiara i modlitwa są czymś niezmiennym. Że Bóg i świat to wartości przeciwstawne. Tak jak wieczność i doczesność, to co przyrodzone i nadprzyrodzone.
Dla Franciszka zaś, jako dla wiernego ucznia Karla Rahnera SJ nie ma różnicy między profanum a sacrum. Kto tę różnicę podtrzymuje i kto chce ją utrwalić, ten nie zasługuje na uznanie. Ten jest sztywny, ciasny, faryzejski, obłudny. Z punktu widzenia teologii Rahnera liczba nie ma żadnego znaczenia. To, co najważniejsze potwierdzenie swego Ja w doświadczeniu transcendentalnym – dokonuje się całkowicie poza „stematyzowaną świadomością”. Wszyscy są anonimowymi chrześcijanami, dlaczego więc niektórzy czynią z braku anonimowości cnotę? Czy przyjęcie powołania nie okazuje się ostatecznie formą zarozumialstwa? Czy ten, kto chce być kapłanem, nie szuka poklasku i władzy? Kapłaństwo i klerykalizm są od siebie nieodłączne.
Najlepiej byłoby, z tego punktu widzenia, gdyby chrześcijanie pozostali nieliczną, pozbawioną wpływów i znaczenia sektą. Jeśli dobrze rozumiem, Kościół byłby sobą, gdyby został sektą… przypominającą świadków Jehowy. Albo mormonów. Zamiast przyciągania wiernych, cóż to za straszne słowo, zamiast herezji prozelityzmu, toż dopiero jest katolicki potworek językowy, wystarczy… świadectwo. Bo każda inna próba odrodzenia, czy to przez umartwienie, czy to przez pokutę, to… „sztywność”. I jeszcze są, tak jak niegdyś byli agenci wrażych mocarstw, „restoracjoniści”.
„Restoracjonizm pojawił się, by zakneblować sobór. Liczba grup restoracjonistów – na przykład w Stanach Zjednoczonych jest ich wiele – jest znacząca” – mówił przy innej okazji papież. Hm, brzmi to toczka w toczkę jak wypowiedź sowieckiego agitatora, tłumaczącego kłopoty jedynej słusznej ideologii. Wiecie, towarzysze, nie jest źle, a właściwie bardzo dobrze, ale zewsząd jesteśmy otoczeni przez szpiegów, dywersantów, rozsiewaczy stonki i także „restauratorów”, którzy chcieliby przywrócić stary porządek burżuazyjny. No to my ich wszystkich potraktujemy odpowiednio. Kryje się to w zakamarkach, katolików udaje, a Ducha Świętego, co to objawił się w 1962 roku i działał do 1965, a potem znowu, przyjąć nie chcą. Oni to wszystkiemu winni. Na nich spoczywa odpowiedzialność. Gdyby się tak nie opierali, świat byłby jak trzeba. Duch by wiał i dął ile wlezie.
„Dziś, idąc drogą wytyczoną przez Ojców soborowych, zdajemy sobie sprawę, że nie tylko potrzebujemy Kościoła we współczesnym świecie i w dialogu z nim, ale przede wszystkim Kościoła, który jest w służbie ludzkości, troszczącego się o Stworzenie oraz głoszącego i ukazującego nowe powszechne braterstwo, w którym relacje międzyludzkie, uzdrowione z egoizmu i przemocy opierają się na wzajemnej miłości, gościnności i solidarności” – twierdzi Franciszek. Chociaż Królestwo Boże ostatecznie powstanie na końcu czasów, to Jezus już zaczął je budować na ziemi i chce, by każdy się w nie zaangażował, „zasiewając nadzieję, kwestionując śmiertelną logikę egoizmu ewangelicznym braterstwem, zobowiązując się do czułości i solidarności na rzecz bliźnich, zwłaszcza najbiedniejszych”. W gruncie rzeczy od kilkudziesięciu lat katolicy karmieni są przez papieży taką właśnie papką. Nie „parą”, która ruszy lokomotywę, ale papką. Albo, pozostając przy metaforze, rozrzedzonym powietrzem.
Trudno ze spokojem tego słuchać. Czułość i solidarność, solidarność i czułość, wspaniale, tylko po co u licha one są? Czym to się różni, co do istoty, od nauk świeckich ideologów postępu? Pozytywna wizja chrześcijaństwa ma polegać na głoszeniu solidarności i czułości, na służbie ludzkości i promowaniu powszechnego braterstwa. Co to u licha ma wspólnego z chrześcijaństwem? Jest to stary masoński przepis, podlany tylko coraz bardziej mdłym kościelnym sosem. Warto zauważyć, że we wszystkich tych wypowiedziach, co jest właśnie dziedzictwem Rahnera, ludzkość traktuje się jak już zbawioną. Tej wizji celów chrześcijaństwa – do złudzenia przypominają one świecką wersję ideologii lewicowej – towarzyszy też nieustanny proces samokrytyki i przeprosin za przeszłość. Od czasów Jana Pawła II do Franciszka Kościół dwoi się i troi przepraszając kogo wlezie i ile popadnie. Do kategorii ofiar Kościoła trafiają Żydzi, muzułmanie, heretycy, a ostatnio poganie, ze szczególnym uwzględnieniem Indian. Tyle że puste gesty przeprosin wywołują coraz większą irytację. Niech papież sprzeda Watykan, przecież to jakby nie było pozostałość nieświętej pamięci Państwa Kościelnego. Niech zrobi z bazyliki Świętego Piotra muzeum, a dochody z jego prowadzenia niech przeznaczy na biednych. Albo niech zrezygnuje z bazyliki Świętego Jana na Lateranie – w końcu zbudował ją ten nienawistny Konstantyn i to w miejscu, w którym obozowała gwardia pretoriańska. Niech urządzi tam wielki obóz dla Albo jeszcze lepiej: niech odda ten teren deweloperom. Na pewno będą potrafili na nim zarobić.
Dość tego. Czułość i solidarność! I pokój! I przeprosiny za dawny Kościół. To ma być odpowiedź. To ma przynieść nowe chrześcijaństwo ducha, w którym to powołania nie mają znaczenia. Powołania nie mają znaczenia, bo według papieża, wyciągam ten wniosek na własną rękę, ale czyż nie jest logiczny, kapłaństwo nie ma znaczenia! No, ale jak ma mieć znaczenie kapłaństwo, skoro według powszechnie przyjętej gnostyckiej teologii Karla Rahnera ani sacrum, ani profanum nic nie znaczą?
Najbardziej przerażającym owocem soboru jest pokolenie księży, które straciło własną tożsamość. Kim są? Po co są? Dlaczego nie zostawią swego kapłaństwa? Po jakie licho nas męczą? Niech idą z czułością, niech idą z solidarnością. Jeśli przeszkadza im nasz katolicki kanibalizm, niech go zostawią. Jeśli dręczy ich to, że Msza wciąż się odprawia jako ofiara, niech ją porzucą. Tym, co ich najbardziej dręczy, te wszystkie dzieci soboru wychowane na Rahnerze, jest świętość, tak, jest sacrum. Nienawidzą jej, uciekają przed nią. Męczy ich ona. Dla nich jest ona tym, czym dla młodej dziewczyny, wybierającej się na dyskotekę, byłaby babcina suknia przesiąknięta naftaliną. Dla nich – są wszakże mistrzami dialektyki, jak właśnie jezuita Karl Rahner każde „tak” jest „nie”, a każde „nie” jest „tak”. Są mistrzami odwracania znaczeń. W ich rękach nic nie jest tym, czym wydaje się być. W tym sensie obecny papież jest rzeczywiście potomkiem i duchowym spadkobiercą modernistycznych jezuitów w stopniu nieporównywalnym z tym, jaki w dialektyce, czyli odwracaniu kota ogonem, osiągnęli jego poprzednicy. Ten to naprawdę potrafi dodać gazu! Jestem przekonany, że z miesiąca na miesiąc Franciszek będzie radykalizował przekaz. Choć, z drugiej strony, czy może wyjść poza to, co próbowałem pokazać w postaci papieża Judasza z Epoki Antychrysta? Nie sądzę. Więc pozostajemy z tymi grami i umizgami, zręcznymi i mniej zręcznymi przewrotkami. „Istnieje moda – w każdej epoce, ale w tej epoce życia Kościoła uważam to za niebezpieczne – że zamiast czerpać z korzeni, aby iść naprzód – co oznacza piękne tradycje – cofamy się” – przekonywał Franciszek. Zdaniem papieża „cofanie się” czyni z Kościoła sektę i sprawia, że jest „zamknięty”.
Brak słów. Tym, o co chodzi, nie jest ani „chodzenie naprzód”, ani „cofanie się”, ale przekaz depozytu. Nie „czerpiemy z korzeni, aby iść na przód”, bo nie jesteśmy, my, Kościół, właśnie sektą, ale trwamy przy tym, co nam przekazano. Nie ma innego „przodu” niż życie wieczne, z Bogiem, w Niebie. Tym „przodem” jest sąd Boży. A Sędziego nie interesuje to, czy ktoś „idzie naprzód”, czy „się cofa”, ale czy żyje dobrze, czy służy Bogu, czy posłusznie trwa przy wierze. Bo jeśli nie trwamy przy niej, to odpadamy, niezależnie od tego, dokąd podążamy. Ten sąd dotyczy każdego. Każdy zda przed nim sprawę. Czy ja, nędzny i marny katolik, który z trudem przypisuje sobie tę szacowną nazwę, czy ten lub ów hierarcha. Ani „pójście naprzód”, ani „cofanie się” nie ma w życiu Kościoła znaczenia. To słowa, które opisują inne rzeczywistości, inne wspólnoty i społeczności. Przerażające, że tak podstawowe rzeczy zdają się w ogóle znajdować poza świadomością papieża jezuity. Tak samo zaskakiwać musi twierdzenie, że „tradycja jest gwarancją przyszłości, a nie eksponatem muzealnym”. Przecież tym, co najważniejsze, nie jest ani przyszłość, ani teraźniejszość, ani przeszłość, ale wieczność! Tradycja nie jest żadną gwarancją przyszłości, bo dla Kościoła przyszłość nie jest ważna, nie jest najważniejsza: dla Kościoła ważna jest wieczność i doprowadzenie do niej dusz. Co się tyczy przyszłości, Kościół nie ma nic albo bardzo niewiele do zaoferowania. Co zatem ma? Albo inaczej: co mógłby mieć, gdyby chciał wrócić do skarbca, który porzucił?
Kościół mógłby dawać świętość. Kościół mógłby oferować współczesnym ludziom, tak jak to robił od niepamiętnych czasów, dostęp do świętości. Mógłby im dawać to, czego nie może dać świat: doświadczenie wieczności. Przekroczenie tego, co doczesne i ziemskie. Udział w życiu nadprzyrodzonym. Mógłby dać doświadczenie więzi z przeszłością, ale nie abstrakcyjną przeszłością idei i zdarzeń, ale z duszami tych, którzy nas na drodze do życia wiecznego poprzedzili. Nie byłaby to jednak przeszłość we właściwym tego słowa znaczeniu, bowiem te dusze żyją. Jedne z nich już są u Boga i modlą się za nas; inne, przeciwnie, pragną naszej modlitwy. A są i takie, które faktycznie są przeszłe, bo na zawsze już zostały potępione. Otóż na tym polega służba ludzkości: na przypominaniu i wzywaniu do nieśmiertelności, dla której to, co ziemskie i doczesne, ma tylko wtórne znaczenie. Kościół, gdyby się wyzwolił, mógłby znowu składać ofiarę i błagać o przebłaganie. Mógłby oddalać Boży gniew i być miejscem kontemplacji Bożych tajemnic. Tak, Kościół mógłby, gdyby nie dał się zwieść Rahnerom et consortes. Kościół mógłby składać znowu w setkach tysięcy kościołów ofiarę przebłagalną za grzechy ludzi i całego świata.
Czy teraz tego nie robi? Po zmianach wprowadzonych przez Pawła VI można mieć co do tego uzasadnione wątpliwości. Na pewno w niektórych wypadkach tak się dzieje. Ale, jak przyznawał najwybitniejszy, zdaniem Josepha Ratzingera, współczesny liturgista, liczba nieważnych Mszy dramatycznie wzrosła. To zaś oznacza, co najmniej, znaczące ograniczenie strumienia Bożej łaski.
Składać ofiarę – nie ma nic większego i nic wspanialszego. Tyle że Kościół ofiary przebłagalnej składać nie bardzo chce. Tak samo można mieć wątpliwości, czy chce wspominać o pokucie, o zadośćuczynieniu. O pokucie i zadośćuczynieniu dziś żyjących katolików, a nie ich przodków sprzed wieków! To właśnie czynić winien Kościół: strzec świętości i otwierać dla nas, pogrążonych tak bezbrzeżnie i okrutnie w tym, co ludzkie, w tym, co czasowe, w tym, co ziemskie, drogę do wieczności, do świętego Boga, do Pana nad Panami. Czy to właśnie nie jest jego najwspanialsza i najwyższa funkcja, rola i cel? Nie żadne tam czułości, solidarności, walki z egoizmem, z ociepleniem klimatycznym i braterstwo – czyż mało mamy chętnych do takich działań? – ale właśnie zachowanie i przekazywanie świętości. Kościół musi stać na straży podziału na to, co sakralne i co świeckie. Dokładnie odwrotnie niż to, co postulował w swoim haniebnym tekście polski jezuita! O tak, specjalnie używam określenia „haniebnym”. Przywróćmy słowom ich wagę, odzyskajmy ich moc, wydobądźmy spod zwałów nominalizmu, zgodnie z którym każdy może je dowolnie instrumentalizować, manipulować nimi i grać nimi. Skoro pojęcia nie przystają do rzeczy i między tym, co jest, a tym, co się nazywa i ujmuje nie ma proporcji, to króluje absolutnie arbitralna wola. Wszystko jest tym i takim, jak je nazwę i jak sobie wyobrażę. Więc, właśnie, „haniebnym”.
Ten rak, który niegdyś atakował głównie świat, teraz ma przerzuty i uderzył w Kościół. Nagle zamiast wieczności, która dla dusz chrześcijańskich była jedynym i stałym punktem odniesienia, pojawiła się przyszłość. Nagle tradycja, której wielkość polega na przechowywaniu, przekazywaniu bez uszczerbku, dawaniu z ręki do ręki tego, co zawsze takie samo, stała się osobliwym mechanizmem napędzającym… zaangażowanie w przyszłość. Ale po cóż mi przyszłość, jeśli w każdej chwili mogę umrzeć, stanąć przed tronem sędziowskim Boga i zdawać przed nim sprawę z mego życia? Cóż to za kabała, cóż to za abrakadabra? Czym jest ta przyszłość? Kontynuacją jedynie teraźniejszości. Czym jest innym, jeśli nie tym, co ziemskie, doczesne, przemijające? Czym różni się nasza, moja, Franciszkowa przyszłość – niech to będą lata dwudzieste, a może trzydzieste, a może czterdzieste XXI wieku – od przyszłości wszystkich innych pokoleń ludzkich? Czym różni się nasza przyszłość od przyszłości ludzi, którzy żyli w wieku I po Chrystusie? Albo w wieku V? Albo X? Tym, co niósł im Kościół, była nie przyszłość, o tą ludzie zawsze potrafili się troszczyć sami, ale wieczność! Kościół czynił z nich, idąc tu wiernie za słowem i nakazem swego Założyciela, sługi Boga, sługi wieczności. To jest właśnie ta misja, to jest właśnie to przeznaczenie, to jest ten cel, którego brakuje. Żeby go odzyskać, trzeba odzyskać to wszystko, co zniknęło w wirze teraźniejszości i bez czego człowiek nigdy nie odzyska swego miejsca na Ziemi: kapłaństwo, ofiary i ołtarze.
Dziwnym trafem jednak właśnie o tym, co jedynie konieczne – o odzyskaniu świętości – w ogóle się nie mówi. Nie mówi się ani w Rzymie, ani poza Rzymem. Nie mówi się na synodach ani na zgromadzeniach, ani na zebraniach. Przeciwnie. Nie tylko, że się nie mówi, ale gdy dochodzi do rozmowy na temat kryzysu Kościoła, a ten jest tak wielki i dotkliwy, że do dyskusji dochodzić musi, przebiega ona całkiem inaczej niż powinna. Co to znaczy „powinna”? Otóż celem każdej rozmowy, a szczególnie takiej, o której tu mowa, gdy szuka się lekarstwa na chorobę, powinno być zdefiniowanie samej choroby – na czym ona polega, jakie są jej skutki, co może być jej konsekwencją, oraz, rzecz nie mniej ważna, ścisłe określenie przyczyn. To jest, wydaje się, podstawowa troska tych, którzy mówią o kryzysie i pragną jego przezwyciężenia.
Tymczasem gdziekolwiek zerknę okazuje się, że nic takiego się nie dzieje. Niemal wszystkie dotychczasowe spotkania katolików w różnych państwach Zachodu zmierzają dokładnie w odwrotną stronę niż to się powinno dziać, jeśli chce się naprawdę zwalczyć chorobę. Jest nią bowiem dokładnie to, co z taką jasnością i mocą widział i głosił Karl Rahner i reszta podobnie myślących: totalne zatarcie granic między światem a Kościołem, tym co świeckie i zwykłe i powszednie, a tym co święte, sakralne, wieczne. Wszędzie widać zwycięstwo nowej, mętnej gnozy. Wszędzie ten sam osobliwy panteizm. Bóg i świat się zlewają. To, co nadprzyrodzone, i to, co przyrodzone, są jednym. Historia świecka i historia święta są tym samym. Ateizm i wiara są tym samym. Materia i duch, przyszłość i wieczność, Chrystus i Antychryst, wszystko to okazuje się tym samym. Różnice są pozorne, doświadcza się ich jako czasowych momentów tego samego. Sakrament i nie-sakrament, Eucharystia i nie-Eucharystia: wszystko to razem jest częścią stającego się, rozwijającego, skierowanego ku przyszłości Kosmosu. Totalny ewolucjonizm zastąpił wiarę w objawienie.
Łatwo zauważyć tu pokrewieństwo myśli Rahnera z Teilhardem de Chardinem, innym jezuitą szkodnikiem. Różnica polega na tym, że ten drugi występował w roli naukowca i posługiwał się żargonem biologii, paleontologii, chemii, zaś Rahner wolał język heglowskiej i heideggerowskiej filozofii. Efekt jest jednak dokładnie taki sam: chodzi o zniesienie bariery odgradzającej, ostatecznie, co stworzone i co niestworzone, Stwórcę i stworzenie. Ma się to dokonać nie w sposób wolny, kiedy to Bóg, jak uczy tego religia katolicka, wynosi upadłe stworzenie do siebie przez łaskę, w całkowitej wolności, w nieprzebranej, ale przez nikogo nienarzucanej miłości, w miłosierdziu, ale z konieczności jako efekt nieuchronnego rozwoju, któremu podlega tak człowiek, jak i Bóg, tak świat stworzony, jak i jego Stwórca. Tak jakby i świat, i Bóg, i człowiek były tylko elementami pewnego tajemniczego, nieubłaganego, nieuchronnie działającego mechanizmu, momentami jednego, nieskończonego procesu stawania się. Ta przerażająca wizja, której pierwszą ofiarą pada wolność, miłość i osoba, najpierw absolutna osoba Boga, a w konsekwencji pochodna osoba człowieka, nie tylko zagnieździła się w głowach tych lub innych teologów, biskupów czy przywódców religijnych. Przeniknęła ona właśnie do powszechnej świadomości. Opanowała ją. To właśnie ta ideologia, zgodnie z którą Bóg i świat są jednym, a dzieje to zapis odkrywania boskiej świadomości w człowieku oraz ludzkiej świadomości w Bogu, skutecznie i bezwzględnie eliminuje „parę” z katolickiej lokomotywy. Wszystko jest jednym, więc wszystko jest obojętne. Przyszłość to jedyna dostępna forma wieczności – stąd biorą się szalone pomysły tworzenia nowego człowieka, nadczłowieka, homunkulusa, transczłowieka.
Wciągnięcie Ojca w dzieje, uczynienie z wewnętrznego życia Trójcy – Ojca, Syna i Ducha – dziejowego dramatu świadomości, kiedy to w czasie pojawia się coraz większa świadomość boskiej godności człowieka sprawia, że religia musi zostać ostatecznie wyeliminowana. Czym miałaby być świętość w świecie, w którym wszystko jest święte? Jak wyznaczyć granice między sacrum i profanum w świecie, w którym nie może być granic? Na czym miałaby polegać sakramentalna „realna obecność”, skoro wszystko jest „realną obecnością”? Herezja ta uderza w samo serce wiary Kościoła. Uderza w sens sakramentów, bo skoro wszyscy są w stanie łaski, to jaki sens ma zachowywać się i sugerować, że mają ją tylko niektórzy? Po co udawać, że przekazuje się coś, co i tak już wszyscy mają? Czy kapłan, który w tym nowym systemie próbuje twierdzić, że za sprawą sakramentu przekazuje łaskę, nie zachowuje się jak nieuczciwy sprzedawca, który usiłuje wcisnąć klientowi produkt, który ten już przecież ma? Kapłan szafujący sakramenty i nawołujący do ich przyjęcia w tym nowym systemie kościelnym zbudowanym na rahneryzmie byłby z góry Wciskaczem kitu, zbędnym i dokuczliwym domokrążcą, który namawia do kupowania drugi raz towarów, które klienci wcześniej otrzymali.
Ale jeśli to, co przyrodzone, i to, co nadprzyrodzone, jeśli Bóg i świat są jednym, to nie tylko nie ma miejsca dla sakramentu, ale także i dla kapłana. Cały system katolicki opierał się na pośrednictwie. Bóg działa przez przyczyny drugie w świecie natury. Analogicznie w świecie nadprzyrodzonym działa przez sakramenty: przez widzialne gesty i towarzyszące im słowa. Chrystus jest arcykapłanem, który pośredniczy między człowiekiem a Bogiem. On jest tym, jak uczy wiara, który oddał za nas swoje życie, wykupił nas z grzechów i otworzył w ten sposób drogę do nieba. Lecz teraz, kiedy wiemy już, że Bóg i świat jest jednym, po co nam jeszcze pośrednik? Po co nam jeszcze kapłan? Po co nam jeszcze ofiara? Między Bogiem a nami nie znajduje się żadna zasłona, żaden mur, żadna ściana. Kto zatem i dlaczego miałby nas prowadzić poza świat? Nie, jeśli świat jest Bogiem, a Bóg światem, co staje się jasne w dziejach ludzkiego ducha, kapłanów już nie potrzeba. Nie tylko, że okazują się bezużyteczni, ale wręcz szkodliwi. W tej gnostyckiej wizji dla odrębnej kasty pośredników nie ma miejsca. Kim mogą być? W najlepszym razie specjalistami od mętnej i nieokreślonej duchowości. W najgorszym, i takimi ich widzi świat, chciwymi manipulatorami, żądnymi władzy szalbierzami. Nic dziwnego zatem, że coraz większa liczba nowych, ekumenicznych, wychowanych na nowej teologii i nowej Mszy katolików przyjmuje protestanckie rozumienie kapłaństwa, czyli, mówiąc nieco bardziej brutalnie, skazuje je na niebyt. Do tego w istocie sprowadzają się postulaty drogi synodalnej z Irlandii, Niemiec, Austrii, Holandii (nie wiem, czy jest tam wystarczająco wielu katolików, by w ogóle zgłosić postulaty) i innych państwach Zachodu. Krok po kroku ma nastąpić zrównanie i wtopienie się kapłanów w otaczające ich społeczeństwo. Nie może zostać żadnego widomego znaku różnicy między światem a Bogiem.
Skoro współczesna ludzkość osiągnęła taki poziom świadomości, zgodnie z którym to, co ludzkie, jest boskie, a godność człowieka stała się absolutnym centrum, muszą zniknąć wszelkie znaki podległości, podporządkowania, wyróżnienia Boga. O ile wcześniej wydawało się, że najważniejszą cnotą ludzką jest pobożność – bo w ten sposób człowiek oddawał cześć i chwałę Stwórcy, od którego był nieskończenie zależny – to pobożność staje się obecnie formą służalstwa, podległości, przesądu. Dlaczego należy czcić kogoś innego niż samego siebie?
Jeśli kiedyś tym, co najwyższe, miało być życie w służbie Boga, to obecnie, w epoce, gdy wie się o tożsamości Boga i świata, dawne życie religijne traci sens. Tracą sens wyrzeczenia, pokuty, ofiary, umartwienia, wszystkie te akty, za pośrednictwem których dusza ludzka dążyła do szczęścia wiecznego i do obcowania z Bogiem. To już nie obowiązuje. Albo inaczej: nawet jeśli formalnie obowiązuje, to cały katolicki system, za sprawą rahnerowskiej gnozy, stracił swój raison d’être. Tak jak sakrament i kapłaństwo, tak pobożność jest już niepotrzebna. Gorzej: jest szkodliwa. Utrzymywać dawną pobożność to hołdować doktrynie dwóch światów, to wierzyć, że Bóg i świat są czymś osobnym, że przyszłość i wieczność nie są tym samym, że ludzka dusza jest nieśmiertelna i podlega sądowi w Niebie. To składać Bogu ofiary, to wielbić Go i adorować, i chwalić, podczas gdy to iluzja i samooszustwo. Każdy z nas jest Chrystusem, w każdym znajduje się boska iskra, każdy ma w sobie to coś, czego szuka poza sobą. Nie mają sensu ołtarze, nie mają sensu kapłani, nie ma sensu liturgia. Dokładnie w tę stronę, krok po kroku, podążają „synodalni” katolicy i posoborowy Kościół.
TEKST JEST FRAGMENTEM KSIĄŻKI PAWŁA LISICKIEGO „WYGNANIE MELCHIZEDEKA”, WYDAWNICTWO FRONDA