„Ostatni pojedynek” to widowisko, którego Ridley Scott powinien się wstydzić. Bo choć jest to film wizualnie wysmakowany, trąci jednak nachalną propagandą. Z historii, na podstawie której mógł powstać absolutnie genialny film, amerykański reżyser postanowił zrobić dziełko o akcji „#metoo”.
Historia, którą wziął na warsztat Ridley Scott jest doprawdy niezwykła. Oto bitny rycerz, Jean Carrouges wyzywa na ostatni, honorowy pojedynek swojego dawnego przyjaciela, giermka Jacquesa Le Grisa. Sprawa jest arcypoważna: oto bowiem Le Gris został oskarżony przez żonę Carrougesa o gwałt. Sprawa odbiła się echem w średniowiecznej Francji z dwóch powodów. Po pierwsze, był to pierwszy taki pojedynek po wielu latach, wszak od pewnego czasu zaprzestano honorowych potyczek na śmierć i życie. Po drugie, dotyczyła ona niezwykle wstrząsającej materii. Gwałt w ówczesnej Francji był przestępstwem karanym nadzwyczaj surowo. Kłopot jednak w tym, że w sprawie Carrouges-Le Gris nie było żadnych świadków. Tylko słowo przeciw słowu.
Sprawę gmatwały też relacje pomiędzy Jeanem a Jacquesem. Oto bowiem panowie, niegdyś walczący ramię w ramię, zdążyli się poróżnić nim jeszcze Le Gris został oskarżony o haniebny czyn. Jacques szybko stał się bowiem faworytem nowego pana feudalnego, Piere’a de Alencon. Carrouges – wręcz przeciwnie. I kiedy ten pierwszy otrzymywał kolejne ziemie oraz stanowiska, ten drugi tracił na znaczeniu. Przyjaciele co prawda pogodzili się publicznie, ale zgoda nie wydawała się trwała. I faktycznie, niedługo potem doszło między nimi do kolejnych zatargów a wreszcie do ostatecznej konfrontacji: o cześć Margueritte Carrouges.
Wesprzyj nas już teraz!
Scott wpadł na genialny w swej prostocie pomysł: opowiedział osobno wersje zdarzeń z perspektywy każdego z bohaterów. Ponad dwugodzinny film wypełniony jest więc opowieściami ukazującymi tę samą historię, ale różniącą się niuansami, wszak każdy z bohaterów usiłuje przedstawić siebie w lepszym świetle, niż ukazuje go ten drugi. Widza zatem czeka istny rollercaster: to, co wydawało się dobre i heroiczne, za chwilę okazuje się małe i niewarte uwagi. Zabawa, jaką proponuje Scott wciąga stopniowo i raczej nie pozwala się nudzić, choć faktycznie miejscami film mógł zostać lepiej zmontowany i zyskać na dynamice.
Kłopot jednak w tym, że Scott nie pozwala widzowi samemu osądzić sprawy, co w gruncie rzeczy byłoby nader ciekawym zabiegiem. Gdy brytyjski reżyser rozpoczyna opowieść Margueritte obala całą koncepcję narracyjną, posłusznie zaznaczając dopiskiem: „to jest prawda”. I tu właśnie zaczyna się kłopot. Reżyser wpadł bowiem w pułapkę poprawności politycznej, która odarta z całej narracyjnej otoczki okazuje się często zwykłą hipokryzją.
Z Hollywood do średniowiecza
Nie chodzi nawet o dylemat czy „Ostatni pojedynek” to film historyczny czy raczej rodzaj pamfletu. Scott, jak każdy twórca, ma prawo zabierać głos w najbardziej palących i budzących niepokój kwestiach. Nawet wówczas, gdy jest to historia oparta na faktach. Kłopot jednak w tym, że idzie na łatwiznę. Zamiast zostawiać pole do dyskusji, wali widza obuchem w łeb, w dodatku zajmując bezpieczne pozycje, pozwalające nie tylko uniknąć krytyki polipoprawnych funkcjonariuszy, ale wręcz stanąć na piedestale. Owszem, to nie jest tylko film o słynnej potyczce dwóch wojowników. To obraz o naszych czasach. O przemocy seksualnej, granicach gdzie kończy się wolność człowieka. Wszystko oczywiście w kontekście zgody na wejście w relację seksualną. Nie są to sprawy nieistotne z punktu widzenia współczesnego nam świata. Wszak powszechna seksualizacji i hiperindywidualizm sprawiają, że relacje intymne sprowadzone zostały dzisiaj wyłącznie do zaspokajania fizycznych potrzeb. Jak picie czy jedzenie. A to prosta droga do uprzedmiotowienia drugiego człowieka.
Tym bardziej nie pojmuję, dlaczego Scott nie poszedł pod prąd i nie wskazał autentycznych przyczyn przemocy seksualnej. Wybrał drogę na skróty, obwiniając za ten stan rzeczy katolicką moralność, która według reżysera jest ledwie fasadą legitymującą męską dominację. Abstrahuję już od naiwności tej narracji. Owszem świat zna przypadki powstawania licznych temporalnych instytucji firmujących różne złe praktyki, ale mówimy o Kościele, który przetrwał już dwa tysiące lat! Średnio nawet inteligentny człowiek zadałby sobie pytanie, czy aby nie stoi za tym jakiś fenomen, coś (lub Ktoś) znacznie poważniejszego niż tylko chwilowa potrzeba uzasadnienia jakiegoś systemu, nadania mu religijnej sankcji. Przyznajmy, że średniowiecze ze swoim czarnym PR-em jest ze współczesnej perspektywy idealnym wręcz uniwersum do opowiedzenia o ciężkim losie kobiet a o religii jako opium dla ludu mówił Marks. Ale i on nie umiał wyjaśnić, dlaczego dopiero po ponad 1800 latach pojawił się ktoś, kto to zauważył i zdefiniował jako element trwającej walki klas. Mimo iż świat od wieków pełen był wybitnych umysłów i uznanych filozofów.
W ten sposób Scott banalizuje nie tylko historię, ale też sam problem, który postanowił naświetlić. Fakt, że kobiety w średniowieczu rzadko zajmowały się kwestiami wielkiej polityki – choć było wcale nie tak mało wyjątków od tej reguły – nie oznacza, iż nie odgrywały żadnej ważkiej roli społecznej. Wręcz przeciwnie: nie tylko dbały o dom, ale zajmowały się często także zarządzały majątkiem, co Scott zresztą akcentuje, choć – w kontekście jego wizji tamtych czasów – wygląda to jak aberracja. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że kobiety wówczas były po prostu zdolnymi przedsiębiorcami. Taki obraz świata nie mieści się jednak w wypełnionej stereotypami głowie brytyjskiego twórcy.
Współczesna perspektywa, nakazująca de facto obsesyjne zrównanie kobiety i mężczyzny, wulgarnie stawia w centrum jedynie kwestie materialne, zapominając o innych, często ważniejszych sprawach. Jeśli reżyser „Ostatniego pojedynku” szuka winnych współczesnego uciemiężenia kobiet, niesłusznie cofa się kilkaset lat wstecz. To przecież w jego branży, uchodzącej obłudnie za szalenie nowoczesną i pionierską, lubującą się wręcz w transgresji, doszło w ostatnim czasie do odrażających skandali związanych z przemocą wobec kobiet. Ale to nie tylko to: równość stała się fasadą, ledwie skodyfikowanym przymusem, nałożonym na zgniłe do reszty obyczaje. Kto dzisiaj przepuszcza kobietę w drzwiach? Kto odsuwa jej krzesło przy stole? Kto potrafi subtelnie pochwalić jej wygląd? Wszystkie te zachowania zostały sprowadzone do reliktów i, o dziwo, uznane za narzędzie męskiej dominacji.
Świat pozbawiony reguł – a równościowa retoryka nakazuje wręcz porzucenie jakichkolwiek norm w relacjach międzyludzkich – staje się światem chaosu. Jak słusznie skądinąd zauważył Nietzsche: by zniszczyć Boga musimy najpierw zniszczyć gramatykę. I to jest właśnie naczelne prawo równościowców: by obalić do reszty jakąkolwiek zewnętrzną sankcję, najpierw trzeba zburzyć porządek, obalić ład, normy obyczajowe. Jakkolwiek średniowiecze współczesnemu człowiekowi może wydawać się surowe, trzeba przyznać, że wówczas normy w relacjach międzyludzkich regulowane były stosowną etykietą nie pozwalającą na żadne ekscesy, ryzyko przekraczania granic.
Nie oznacza to, że tych granic nie przekraczano, wszak świat nigdy nie był wolny od zła, ale sytuacja, w której wiele tematów w rozmowach czy sposobów zachowania było dyskredytowanych jako przejaw chamstwa, złego wychowania czy braku moralności, trudniej było zwyrodnialcom przekraczać granice. Dzisiaj zaś, w świecie upadku obyczajów i kwestionowania jakichkolwiek norm przychodzi nam żyć w dżungli, w której obrzydliwe sugestie wobec kobiety mogą zostać uznane za żart, a zły dotyk za element podlanej alkoholem zabawy. Przecież zbrodnia Polańskiego to zaledwie niewinne przekroczenie płynnych zresztą granic dobrej, hippisowskiej imprezy a pedofilia Cohn-Benditta to eksperyment społeczny, stanowiący – o zgrozo! – próbę znalezienia nowej metody wychowawczej.
Obłuda Scotta
Nie podoba mi się to, że Ridley Scott gra z widzem na nieuczciwych zasadach. Szybko porozdawał karty w historii ostatniego pojedynku. Margueritte wyrasta tam na jedyną sprawiedliwą, która wbrew wszystkim dowodzi swoich racji. Z pewnością ówczesna surowość obyczajów jest łatwym polem do snucia najbardziej nawet absurdalnych opowieści, padających na podatny grunt współczesnej ignorancji. Ale prawo stanowione w tamtych czasach nie było – jak to jest dzisiaj – jednym wielkim koncertem życzeń, pudrującym gnijącą na naszych oczach cywilizację Zachodu. Nie produkowano wówczas setek przepisów prawnych rocznie, ale tworzono reguły, które wynikały wprost z prawa naturalnego. Jeśli zatem pogrążona co prawda w wojennym chaosie ówczesna Francja surowo karała gwałt, to był to wyraz autentycznej orientacji tamtejszych elit przeciwko jakiejkolwiek formie zamachu na cześć kobiety. A jednak Scott postanowił uczynić z Margueritte kobietę-prekursorkę, jak gdyby ona pierwsza wymyśliła, że gwałt zasługuje na potępienie i w ten sposób rzuciła wyzwanie patriarchatowi.
W opowieści Scotta jest coś nie tylko naiwnego, ale też nieszczerego. Reżyser stosuje prostą zasadę: zamiast posprzątać bałagan na własnym podwórku roznosi plotki, że u sąsiadów rozgardiasz pełną gębą. Ta dwulicowość bije po oczach. I dlatego, choć „Ostatni pojedynek” miejscami zapiera dech w piersi, nie sposób traktować tego filmu poważnie.
Tomasz Figura