13 sierpnia 2024

Otchłań Rwandy. Ostrzeżenia przed krwawą rzezią płynęły wprost z Nieba

(Fot. Fanny Schertzer/wikipedia)

U schyłku dwudziestego stulecia, dokładnie trzydzieści lat temu w Rwandzie, małym kraju w środkowo-wschodniej Afryce, doszło do ludobójstwa. Pomimo wyraźnych ostrzeżeń płynących wprost z Nieba, ludzie ludziom zgotowali ten los.

W latach 1981–1989 w rwandyjskim Kibeho miała miejsce seria objawień. Trzem młodym wizjonerkom ukazywała się Matka Boża Bolesna (przedstawiła się jako Nyina wa Jambo – Matka Słowa). Roztoczyła przed oczyma dziewcząt wizję ogromnej rzezi, tysięcy okaleczonych trupów, rzek wypełnionych krwią.

– Jeśli nie okażecie skruchy i nie przemienicie waszych serc, wszyscy wpadniecie w otchłań – wołała Matka Słowa.

Wesprzyj nas już teraz!

Po twarzy Madonny spływały łzy. Zagłada nadchodziła wielkimi krokami.

Ku przepaści

Można uznać, że wszystko zaczęło się w roku 1962, kiedy Rwanda-Urundi – dawne terytorium powiernicze ONZ zarządzane przez Belgię – przekształciło się w dwa niepodległe państwa: Rwandę i Burundi. Oba kraje zamieszkiwały plemiona Tutsi i Hutu, pałające do siebie szczerą nienawiścią. Biały kolonizator pilnował porządku i równowagi sił. Potem obie zwaśnione społeczności stanęły oko w oko naprzeciw siebie.

Ale tak naprawdę nikt nie powinien udawać zaskoczonego. Ostatnie trzy lata „kolonialnej” zależności upłynęły w atmosferze rzezi. Już w roku 1959 wybuchła rewolucja wywołana przez radykalnych Hutu. Mordowali oni zaciekle „arystokratów” Tutsi, a także własnych ziomków uznanych za niedostatecznie radykalnych. Mówiło się wówczas nawet o stu tysiącach zamordowanych. Taki był świt niepodległości.

Plemię Tutsi, choć skromniejsze liczebnie, utrzymało władzę nad Burundi. Hutu zawładnęli Rwandą. Oboma państwami raz po raz wstrząsały kryzysy, niejednokrotnie przybierające postać wojen domowych. Podobnie jak w pozostałych krajach „wyzwolonej” Afryki, rządzący mieli do zaoferowania poddanym jedynie biedę, korupcję i terror. Szczególnie dramatyczny był rok 1972 w Burundi, kiedy w odpowiedzi na nieudaną rebelię Hutu rządzący Tutsi sięgnęli po represje ocierające się o ludobójstwo – w ciągu kilku miesięcy reżimowi siepacze zgładzili od 100 do 300 tysięcy niechcianych współobywateli. Kolejne tysiące uszły do Rwandy, opowiadając tamtejszym Hutu o swym nieszczęściu. Reakcją ich rwandyjskich pobratymców były liczne odwetowe pogromy miejscowych Tutsi.

Nienawiść coraz mocniej zatruwała serca i mózgi, mimo że ludzie prawi nieustannie ponawiali próby pojednania, stając samotnie naprzeciw żądnych krwi tłumów. Wielkim orędownikiem zgody był burundyjski Hutu, ksiądz i poeta Michel Kayoya. Skazany na śmierć poszedł na miejsce straceń, śpiewając Magnificat, w ostatnim słowie przebaczył swym katom. Żołnierze Tutsi wchodzący w skład plutonu egzekucyjnego płakali na miejscu kaźni.

Iskra

Orgie przemocy powracały co kilka lat. W roku 1990 podbój Rwandy rozpoczęli partyzanci Tutsi z Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego. Trzy lata później zbuntowali się Hutu w Burundi. Aż nagle pojawiła się nadzieja. Rwandyjski prezydent Juvénal Habyarimana, reprezentujący rządzącą w jego kraju większość Hutu, podpisał porozumienie z tutsijskimi rebeliantami. Nawiązał też współpracę z burundyjskim prezydentem Cyprienem Ntaryamirą, który także starał się łagodzić konflikty etniczne.

Perspektywa pokoju wywołała wściekłość wśród ekstremistów po obu stronach rwandyjskiej barykady. Jedni i drudzy byli pewni zwycięstwa militarnego. Radykałowie Hutu uznali prezydenta za zdrajcę, rebelianci Tutsi – za naturalny cel. 6 kwietnia 1994 roku w Kigali, stolicy Rwandy, zestrzelono pociskami rakietowymi podchodzący do lądowania samolot. Wszyscy obecni na pokładzie zginęli. Wśród zabitych znaleźli się prezydenci Rwandy i Burundi. O zamach oskarżali się nawzajem Hutu i Tutsi, ale w danym momencie nie to było najistotniejsze. W tym dniu zamordowano szansę na pokój.

Sto dni otchłani

Wśród siedmiu milionów obywateli Rwandy było około miliona Tutsi. Rządząca ekstrema Hutu skazała ich wszystkich na śmierć.

W całym kraju armia oraz bojówki Hutu rozpoczęły wielką akcję ludobójczą. Gorliwością wyróżniały się ochotnicze milicje Interahamwe (Uderzający razem) i Impuzamugambi (Mający wspólny cel). Za prymitywną broń (maczety, także włócznie, maczugi, noże i piły) chwyciły też tłumy doraźnie zmobilizowanych obywateli. Rządowa propaganda zagrzewała do mordu – do zmiażdżenia karaluchów. Zabijano przede wszystkim Tutsi (ale również Hutu uznanych za zbyt umiarkowanych). Ofiary były torturowane w najbardziej makabryczny sposób. W małżeństwach mieszanych narodowościowo dochodziło do zabójstw współmałżonków oraz ich potomstwa. Skala zbrodni była przerażająca. W ciągu trzech miesięcy uśmiercono setki tysięcy ludzi.

Tymczasem rebelianci Tutsi wykorzystali chaos i rozpoczęli ofensywę, dokonując podboju kraju. Rwandyjska armia rządowa w obliczu uzbrojonego przeciwnika rzuciła się do ucieczki, uchodząc do sąsiednich krajów. W ślad za żołnierzami na tułacze szlaki ruszyła rzesza cywilnych Hutu – dwa miliony osób, jedna trzecia ludności kraju! Uciekali z obawy przed zemstą zwycięskich Tutsi. Ci rzeczywiście przeprowadzili wiele masakr, zabijając tysiące ludzi, choć na szczęście skala ich zbrodni była o wiele mniejsza.

Rwandyjskie ludobójstwo trwało około stu dni – od kwietnia do lipca 1994 roku. W tym czasie uśmiercono od 800 000 do 1 200 000 osób. W przybliżeniu daje to średni wynik około dziesięciu tysięcy zamordowanych podczas każdej doby; siedmiu ludzi uśmierconych w każdej minucie owych stu dni.

Kościół obwiniony

Ponad 40 procent obywateli Rwandy to katolicy. Tysiące ludzi, zarówno Tutsi, jak i Hutu, szukały schronienia w murach świątyń. Daremnie – dla wojska i posiłkujących je bojówkarzy nie istniały żadne świętości. Wnętrza kościołów spływały krwią. Wśród pierwszych ofiar rzezi znaleźli się duchowni katoliccy – i Tutsi, i występujący przeciw mordom Hutu. Choć zbrodni tutsijskich rebeliantów było mniej, oni również uczynili wiele zła, czego dowodem choćby masakra w Kabgayi, gdzie zamordowano trzynastu katolickich duchownych Hutu, w tym biskupa Thaddée Nsengiyumvę (który wcześniej uratował z rzezi tysiące Tutsi). Ogółem w 1994 roku zginęło trzech rwandyjskich biskupów, 150 księży oraz 140 zakonników i sióstr zakonnych. Proporcjonalnie kler poniósł dwakroć większe straty niż reszta populacji – podczas ludobójstwa zginął co siódmy Rwandyjczyk i co trzeci kapłan.

W kraju ogarniętym amokiem znalazła się też garść osób konsekrowanych, które podżegały do mordów, a nawet brały w nich udział. Byłoby dziwne, gdyby wirus nienawiści całkowicie omijał stan duchowny. Jednak wbrew szukającym sensacji dziennikarzom były to przypadki nieliczne. Nowy, zwycięski reżim Tutsi oskarżył o udział w zbrodni ludobójstwa 120 000 Hutu, w tym około dwudziestu księży i zakonnic, także jednego biskupa – Augustina Misago (którego proces sądowy zakończył się wyrokiem uniewinniającym). Nawet nie roztrząsając problemu rzeczywistej winy oskarżonych kapłanów, nie sposób nie zauważyć, że było ich kilkanaście razy mniej niż tych księży i zakonników, którzy zginęli z rąk fanatyków. Kiedy świat biernie obserwował dramat Rwandyjczyków, w obronie mordowanych stawali hierarchowie Kościoła. Sam papież Jan Paweł II wielokrotnie zabierał głos w tej sprawie, jako pierwszy nazywając afrykańskie zbrodnie ludobójstwem.

W świetle powyższego dziwne (a raczej znaczące) były zarzuty wysunięte przez część zachodnich dziennikarzy, którzy uznali Kościół, tak tragicznie doświadczony podczas rzezi, za… współwinnego zbrodni! Ponieważ – jako się rzekło – nawet zwycięscy Tutsi oskarżyli o kolaborację z ludobójcami jedynie garstkę księży, zachodni (w tym także nadwiślańscy) medioci wypichcili zarzut, że kler nic nie zrobił, aby chronić ofiary. Nie sprecyzowali przy tym, jak niby kapłani mieli powstrzymać hordy uzbrojonych barbarzyńców – pogrozić im palcem? Przecież Kościół nie dysponował żadną siłą militarną. Co trzeci z duchownych zginął zarąbany maczetą bądź w wyniku nieludzkich tortur – wielu za pomoc udzielaną ofiarom pogromów – ale europejscy mistrzowie pióra i klawiatury w zaciszu swych bezpiecznych redakcji ogłaszali ocalałych współwinnymi, ponieważ udało im się przetrwać rzeź.

Gdyby ktoś ośmielił się nazwać Żydów, którzy uszli z zagłady w latach drugiej wojny światowej, współodpowiedzialnymi za zbrodnię Holokaustu, reakcją byłoby powszechne oburzenie. Najwyraźniej wobec Kościoła katolickiego obowiązują odmienne reguły postępowania.

Zmowa milczenia

Pismacy oskarżający Kościół wiedzieli, co czynią. Ich działania były swoistą zasłoną dymną kryjącą prawdziwych sprawców i jądro problemu.

Niektóre mocarstwa zachodnie utrzymywały w regionie pokaźne ilości wojska – jednak nie kiwnęły palcem, by powstrzymać masakry. To nie Kościół zbroił armię rwandyjskich Hutu – czyniły to Izrael, Francja, Wielka Brytania, Albania, Egipt i (niedawno „wyzwolona”) RPA. Francuscy doradcy obracali się w rządzących elitach i dowództwie sił zbrojnych Rwandy. Dopiero w siedemdziesiątym dziewiątym dniu akcji ludobójczej w Rwandzie wylądowały wojska francuskie, głównie po to, aby zapewnić elitom Hutu bezpieczny odwrót z kraju.

W Rwandzie przebywały wojska ONZ (UNAMIR). W większości biernie przyglądały się rzezi. Z tej zmowy wyłamał się kanadyjski generał Roméo Dallaire. Wykazując chwalebną niesubordynację, odmówił opuszczenia Rwandy, a następnie na czele garści zuchów z kontyngentów kanadyjskiego, ghańskiego i holenderskiego (razem 450 żołnierzy) stworzył enklawę, w której znalazło schronienie 32 000 Rwandyjczyków. Jak stwierdził, jeśliby dano mu 5500 żołnierzy, o których bezskutecznie błagał przełożonych, zdołałby zatrzymać ludobójstwo.

Powód milczenia Zachodu i całej społeczności międzynarodowej był prosty – od dziesięcioleci obowiązywała zasada, że rzezie w „wolnych” krajach Czarnej Afryki są ich wewnętrzną sprawą. Kiedy krew lała się strumieniami – w Biafrze, Ugandzie, Gwinei Równikowej, Burundi czy Rwandzie – przywódcy świata odwracali wzrok. Słowa potępienia były zarezerwowane dla białych kolonizatorów oraz dla rządów białej mniejszości w dawnej Rodezji i RPA. Zrewidowanie tej postawy byłoby przyznaniem się do fatalnej pomyłki – że naiwne pięknoduchy z lewicy, lansując ideę dekolonizacji w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, absolutnie nie wzięły pod uwagę stanu cywilizacyjnego „wyzwalanych” ziem. Koszty tych rojeń okazały się potworne. A przecież sto tysięcy ofiar plemiennych waśni na terytorium powierniczym Rwanda-Urundi u zarania niepodległości jasno zapowiedziało, jaka będzie przyszłość „wolnej” Afryki.

Noc bez brzasku

Wojna domowa zapoczątkowana w Burundi w roku 1993 trwała dwanaście lat i pochłonęła 300 000 ofiar. Szczególny rozgłos zyskała masakra kleryków w seminarium w Buta w diecezji Bururi, dokonana przez milicję Hutu. Mordercy początkowo zamierzali przeprowadzić selekcję i zgładzić tylko przedstawicieli plemienia Tutsi, wszakże wobec solidarnej postawy seminarzystów postanowili zabić ich wszystkich.

Rwandyjscy bojówkarze Hutu, którzy po przegranej wojnie zbiegli do Konga, włączyli się w tamtejsze akty przemocy. Nadal nie oszczędzali ludzi Kościoła – zamordowali między innymi arcybiskupa Bukavu, Christophe’a Munzihirwę oraz czterech hiszpańskich braci marystów (1996). W Kongo szybko rozszalała się wojna domowa, w którą wmieszało się szereg innych krajów, w tym siły rwandyjskie (zarówno rządowe, jak i rebelianckie). W ciągu pięciu lat (1998–2003) kongijski konflikt zabrał z tego świata ponad pięć milionów ludzi.

Afryka spływała krwią.

Andrzej Solak

 

Rozmowa ukazała się w dwumiesięczniku „Polonia Christiana” – numer 98, maj-czerwiec 2024

Kliknij TUTAJ i zamów pismo

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(12)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie