31 sierpnia 1920 roku w boju pod Komarowem polscy ułani, szwoleżerowie i artylerzyści konni zmierzyli się z bolszewicką I Armią Konną Siemiona Budionnego. Na pamiątkę tego zdarzenia w ostatnim dniu sierpnia obchodzimy święto kawalerzysty.
Początków naszej kawalerii należy szukać ponad tysiąc lat temu, w szeregach drużyn książęcych pierwszych Piastów.
Ktoś mi słusznie wytknie, że pisząc o wiekach średnich właściwiej byłoby używać terminów „konnica” i „jazda”. Termin „kawaleria” upowszechnił się u nas dopiero w XVIII stuleciu. Polacy wprawdzie nie gęsi, ale widać naszym przodkom spodobał się hiszpański wyraz cavallo (koń), bądź może włoski cavaliere (jeździec), najprędzej zaś francuski cavalerie (konnica).
Wesprzyj nas już teraz!
Ale cóż? „Koń, jaki jest, każdy widzi” – ta urocza definicja „nieparzystokopytnego ssaka z rodziny koniowatych”, autorstwa ks. Benedykta Chmielowskiego, przewielebnego autora pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej („…mądrym dla memoryału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowanej…”), niechaj będzie nam wzorcem chwalebnej lapidarności, oszczędzającej Czytelnikowi zbędnego gadulstwa i dzielenia włosa na czworo.
Ibrahim ibn Jakub, żydowski podróżnik i kupiec, wizytujący państwo Mieszka I, pisał z respektem: „Ma on trzy tysiące pancernych, podzielonych na oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszystko, czego potrzebują”. Pancernymi zwano wówczas konnych wojowników odzianych w kolczugi (pancerze kolcze). Pod rozkazami Mieszka stali się oni potężną siłą państwowotwórczą. Po blisko dziesięciu wiekach tak ocenił ich rolę generał Marian Kukiel: „Tej drużynie wojów, istniejącej niewątpliwie na długo przed Mieszkiem, zawdzięczamy, że z luźnych szczepów i żup powstało pod rządem Piastowiców silne państwo polskie, że plemię Polan podbiło ziemie plemion ościennych i dało początek narodowi naszemu. Dzięki tej drużynie młode państwo polskie obroniło się przed grożącym najazdem niemieckim (zwycięstwo brata Mieszkowego, Czcibora, pod Cedynią w 972 r.), przekroczyło Karpaty (Słowaczyzna, Morawy) i stanęło mocno nad Bałtykiem”.
Mijały stulecia, zmianom uległy stosunki społeczne, nieustannie doskonaliło się uzbrojenie – a polską historię nadal kształtowały w ogromnym stopniu zastępy szarżujących jeźdźców. W naszych czasach entuzjaści nowinek technicznych stawali na głowach, by uwypuklić użycie artylerii polowej na polach Grunwaldu, zaś dziejopisowie lewicowi dokonywali równie karkołomnych wygibasów, by przypisać wynik tej bitwy atakowi „słusznej klasowo” piechoty chłopskiej. Cóż z tego! Dziś nikt rozsądny nie ma wątpliwości, że grunwaldzka potrzeba była przede wszystkim bojem kawaleryjskim.
Wielowiekowa dominacja jazdy w Polsce, wbrew trendom zachodnim, nie wynikała z fanaberii naszych praprzodków; wymuszał to przeciwnik. Wojny z ludami Wschodu wymagały ogromnej manewrowości. Z czasem tradycyjna ciężkozbrojna konnica rycerska została zastąpiona przez chorągwie kopijnicze i strzelcze. Potem polami bitew zawładnęła husaria, dzielnie posiłkowana przez petyhorców, pancernych oraz lekkie chorągwie wołoskie i tatarskie, nie zapominając o jeździe strzelczej (arkebuzerach i rajtarach) oraz najemnych lisowczykach. Próby reform w XVIII stuleciu przyniosły powołanie kawalerii narodowej, gwardii konnej, straży przedniej, przesławnych ułanów; czasy napoleońskie dały nam szwoleżerów, szaserów (strzelców konnych), kirasjerów, krakusów, huzarów…
Jak o brzeg Pirenejów
Niechże tych parę relacji da choć przedsmak ogromu przewag naszych jeźdźców.
„W samym pobojowisku legło do dziewiąciu tysięcy człowieka, oprócz tych, co w pogoni, i tych, co w Kurlandyjej i na inszych miejscach z pogromu uchodzących bito” – wyliczał straty Szwedzinów pod Kircholmem anonimowy autor „Nowin z Inflant”.
„Naszym, którzy na moskiewskie hufy przyszli, łacniejsza była sprawa, bo Moskwa nie strzymała razu, jęli uciekać, nasi gonić” – raportował sukces jazdy pod Kłuszynem hetman Stanisław Żółkiewski, choć obiektywnie napomknął także o piechocińcach: „W tym też one falkoneciki z trochą piechoty przyszły i bardzo potrzebie dogodziły”.
„Party nieprzyjaciel do samego Sztumu, który minąwszy ku Malborkowi pospieszył; noc a zmordowanie koni więcej nie dopuściły czynić” – donosił zwycięzca spod Trzciany hetman Stanisław Koniecpolski. Pogromiony przez niego król Szwecji Gustaw Adolf, przez zachodnich historyków zwany „bogiem wojny” i Lwem Północy, żalił się potem swym dworakom: „Tak wielkiej łaźni jeszczem nie zażywał!”.
Staję tu w rozterce, nieledwie w rozpaczy, świadom mnogości przykładów wiekopomnych szarż, dla których braknie miejsca w tym krótkim artykule. Bo gdzież Beresteczko? Gdzie obie batalie chocimskie? Gdzież fala husarii spływająca ze wzgórz Lasu Wiedeńskiego?
Jak o brzeg Pirenejów oceanu wały,
O miecz się nasz niewierne hordy rozbijały.
Nie stałbyś pyszny Wiedniu, gdyby przed stu laty
Nie zakryły cię swymi szablami Sarmaty
– trafnie ocenił poeta.
Bywały w naszej historii rozmaite wojny, chwalebne, ale i podłe, takie jak udział w napoleońskiej napaści na Hiszpanię. Czyny haniebne, zbrodnicze splotły się tam z przejawami niesłychanego męstwa. „Szwadron ten, dowodzony przez swego szefa Kozietulskiego, natychmiast skoczył w kolumnie, czwórkami – szerokość wąwozu nie pozwalała na rozwinięcie innego szyku. Straszliwy ogień ze strony nieprzyjaciela natychmiast powalił wielu ludzi i konie. […] Szarża ta, najświetniejsza jaka tylko być może, słusznie uważana jest za przykład najbardziej zdumiewający i najśmielszy w historii jazdy” – opisywał z zachwytem Somosierrę francuski major Piotr Dautancourt. Straszna to była wojna – ale za styl walki szanowali nas nawet przeciwnicy.
Wodzowie i politycy
W szarży na tłumy janczarów poległ, z mieczem w dłoni, młody król Polski i Węgier Władysław, zwany potem Warneńczykiem.
Niespełna dwa i pół wieku później innej koronowanej głowie niewiele brakło do podobnego finału. Jana III Sobieskiego osaczyli pod Parkanami tureccy spahowie, ale monarchę ocalił nieznany rajtar, który w ostatniej chwili zasłonił władcę i powalił dwóch bisurmanów. Po bitwie wdzięczny monarcha chciał nagrodzić swego wybawcę, jednakowoż żołnierza nie odnaleziono; zapewne był między poległymi. „Godzien przynajmniej, aby za duszę jego proszono Pana Boga” – westchnęło w liście do Marysieńki zacne królisko.
Był to czas wielkich wodzów i żołnierzy, a z drugiej strony prawdziwego dopustu, towarzyszącego nam po dziś dzień – wysypu durnych i sprzedajnych polityków, z zapałem niweczących osiągnięte sukcesy i pchających kraj ku zgubie. Wspomniany Sobieski, jeszcze jako hetman, z garścią konnicy gromił wielokrotnie liczniejsze czambuły tatarskie – w tym samym czasie, gdy skundlona do szczętu polska klasa polityczna trzęsła się ze strachu przed potęgą bisurmanów i podpisywała hańbiące traktaty buczackie. Pan hetman pewnikiem musiał zgrzytać zębami, gdy skrobał piórem na pergaminie list do biskupa krakowskiego: „O, gdyby mi król Jegomość przysłał choć z kilkanaście tysięcy świeżego wojska, o com prosił po kilkakroć, miałem w Panu Bogu nadzieję, że [muzułmanie] byli i do swych na Dniestrze nie trafili mostów”. Po czym hetman sarknął srogo na „ichmościów”, co „woleli nad Wisłą wojować” (to jest politykować w Warszawie), podczas gdy „o kilkanaście mil całkowicie zniesiony [zniszczony] kraj”.
Patronka ułanów
Nasi jeźdźcy przeszarżowali wiele wojen, następnie wiele powstań, by wrócić na arenę zmagań odrodzonego w roku 1918 państwa polskiego. Swą wartość pokazali już w pierwszym konflikcie zmartwychwstałej Rzeczypospolitej – w wojnie z Ukraińcami.
W lipcu 1919 roku w folwarku Kadłubiska pod Jarosławcem doszło do nietypowego boju. Polskich ułanów zaatakowały dwa ukraińskie samochody pancerne. Ową potyczkę można uznać za symboliczne zderzenie dwóch epok – starego, przemijającego świata, wyrosłego z tradycji rycerstwa konnego oraz świata rewolucji przemysłowej, niszczącego nieubłaganie zastany porządek przy pomocy morderczych wynalazków technicznych. Wszelako tym razem ustępująca epoka raz jeszcze pokazała pazury – nasi jeźdźcy odparli atak, zdobywając jeden z wehikułów wroga; drugi salwował się ucieczką.
Kawalerzyści uczestniczący w tym starciu należeli do pułku ułanów, utworzonego w dalekich stepach rosyjskiego Kubania przy „dzikiej” Dywizji Strzelców generała Lucjana Żeligowskiego. Ułanami dowodził major Konstanty Plisowski, którego życie to gotowy scenariusz na sensacyjny film. Były oficer rosyjskich huzarów, w roku 1917 stanął na czele polskiego szwadronu sformowanego w guberni chersońskiej. Zagrożony przez bolszewików, przedarł się wraz ze swym oddziałem z rejonu Odessy do utworzonego na Białorusi I Korpusu Polskiego gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego, pokonując w 40 dni trasę 1400 km. Potem, kiedy dowborczyków rozbroili Niemcy, Plisowski wyruszył na Kubań, do wzmiankowanej dywizji Żeligowskiego, gdzie powierzono mu dowództwo nad pułkiem ułanów.
Dywizja Żeligowskiego walczyła na Kubaniu u boku rosyjskiej „białej” Armii Ochotniczej generała Antona Denikina przeciw bolszewii, następnie pod komendą francuską młóciła petlurowskich Ukraińców w Odessie, by potem znów wziąć się za bolszewików. Po odwrocie przez terytorium przyjaznej Rumunii przedostała się na ojczystą ziemię, by trafić wprost na front przeciwukraiński.
Ułani Plisowskiego okryli się wiekopomną chwałą, szczególnie pod Jazłowcem, gdzie rozgromili trzy kurenie (bataliony) wroga. Po bitwie weterani zarzekali się, że widzieli postać zstępującej z nieba Matki Bożej, która miłosierną dłonią zamknęła oczy poległego ułana, plutonowego Stanisława Sekuły. To właśnie na pamiątkę tej batalii pułk przyjął nazwę Jazłowiecki, zaś Najświętsza Maria Panna Jazłowiecka stała się jego Patronką. O Plisowskim jeszcze usłyszymy.
Czerwona orda i cuda pod Zamościem
Wkrótce polscy kawalerzyści mieli spotkać godnego przeciwnika.
„Ujrzał jeźdźców. Jechali równo truchtem piaszczystą drogą, po ośmiu w szeregu; rozciągali się na wiele kilometrów. W piaskowoszarych płaszczach i ciemnych astrachańskich czapkach, ściągniętych na tył głowy, każdy ze zdumiewająco długą szablą, nie przytroczoną do siodła, lecz do pasa, z karabinem przewieszonym ukośnie na plecach. […] Budionny! To imię działało jak iskra. Wymknęło się ze sztabu, było powtarzane między żołnierzami. Sama obecność tych dzikich, azjatyckich jeźdźców zapowiadała nieszczęście. Budionny, bolszewicki chan…” – tymi słowami Kenneth Malcolm Murray, amerykański pilot walczący w szeregach Eskadry Kościuszkowskiej, wspominał wkroczenie bolszewickiej 1. Armii Konnej Siemiona Michajłowicza Budionnego na lewobrzeżną Ukrainę w maju 1920 roku. Konarmia, wprawiona w walkach z rosyjską „Kontrą”, na froncie polskim nacierała nieprzerwanie przez ponad dwa miesiące. Została zatrzymana dopiero na przedpolach Lwowa. Pod koniec sierpnia ruszyła stąd z pomocą wojskom Frontu Zachodniego Michaiła Tuchaczewskiego, zbierającym cięgi pod Warszawą.
Konarmiejcy skierowali się na Zamość. Tu utknęli na trzy dni, bezskutecznie próbując zdobyć miasto, co niektórzy okrzyknęli „cudem pod Zamościem”. Grodu broniły oddziały polskie, z których najsilniejszy był 31 Pułk Strzelców Kaniowskich kapitana Mikołaja Bołtucia, oraz ukraińska (petlurowska) 6 Dywizja Strzelców Siczowych pułkownika Marka Bezruczki. Formalnie dowódcą obrony był starszy stopniem Bezruczko, choć Bołtuć utrzymywał, że to on odegrał główną rolę. Historycy polscy są w tej sprawie podzieleni; natomiast narratorzy ukraińscy od lat grzmią wielkim głosem, że to właśnie „dywizja Bezruczki obroniła Zamość”, a nawet „rozbiła Armię Konną Budionnego” i „ocaliła Europę”. Cóż, słowo „dywizja” brzmi dumnie, ale warto wiedzieć, że w Zamościu petlurowcy wystawili raptem 387 bagnetów i szabel, oraz dwa karabiny maszynowe. Dla porównania, obok nich stanęło 3000 żołnierzy polskich (w większości z pułku Bołtucia), z 40 kulomiotami, tuzinem dział i trzema pociągami pancernymi; nie brakło ułanów i szwoleżerów, razem 230 szabel. Dzisiejszym narratorom zza Sanu chciałoby się przypomnieć ową mrówkę, co radośnie wołała do maszerującego obok słonia: – Słoniu, ale dudnimy!
Ukraińców z pewnością było pod Zamościem więcej, tyle że należałoby ich szukać w szeregach… bolszewików. Sam Budionny, nominalnie Rosjanin, miał ukraińskich przodków po mieczu i kądzieli, a wśród jego dowódców wyróżniali się m.in. Jefim Szczadienko, Siemion Timoszenko czy szczególnie okrutny nawet jak na bolszewickie standardy Iosif Apanasienko (to jego mołojcy zmasakrowali polskich jeńców pod Zadwórzem; to o nim pisał Izaak Babel: „…Apanasienko – nie trać ładunków, zarżnij go. Apanasienko zawsze tak mówi – siostrę [pielęgniarkę] zarżnąć, Polaków zarżnąć”).
Pułkownikowi Bezruczce trzeba oddać, co bezruczkowe, ale Armia Konna wcale nie została rozbita przez obrońców Zamościa. Mocno poturbował ją ktoś inny.
Ostatnia taka bitwa
Polskie dowództwo uznało, że zaistniała wyjątkowa okazja do osaczenia budionnowców tkwiących pod Zamościem.
Na odsiecz miastu ruszyły zaraz znaczne siły, próbując wziąć konarmiejców w kleszcze. „Czerwonemu chanowi” rychło zrobiło się gorąco.
31 sierpnia w rejonie Komarowa wroga dopadła, idąca od południa, 1 Dywizja Jazdy pułkownika Juliusza Rómmla. W jej skład wchodziły VI Brygada Jazdy dowodzona przez znanego nam Konstantego Plisowskiego, wtedy już pułkownika, oraz VII Brygada Jazdy pod pułkownikiem Henrykiem Brzezowskim.
Pierwsza uderzyła VII Brygada. Pod Wolicą Śniatycką natrafiła na bolszewicką 11 Dywizję Kawalerii oraz Brygadę Kawalerii Specjalnego Przeznaczenia. Przez kilka godzin trwał zacięty bój konny; obie strony wspierała artyleria i kulomioty. Potem nadciągnęli Rómmel z Plisowskim, zmuszając wroga do ucieczki. Nastała chwila wytchnienia.
Po południu walka rozgorzała na nowo. Tym razem naprzeciw konnych Rómmla stanęła 6 Dywizja Kawalerii rzeźnika Apanasienki. Po obu stronach pułki raz po raz zrywały się do szarży. Jeźdźcy prażyli do siebie z pistoletów i karabinków, co chwila zwierali się w walce na białą broń. Taczanki ziały ogniem kulomiotów. Próbowała włączać się w bój artyleria.
Pod wieczór bolszewicy zrozumieli, że nie zdołają pokonać Polaków i podjęli odwrót, szukając innych dróg do wyjścia z kotła. Choć nie udało się całkowicie zniszczyć Konarmii Budionnego (w następnych dniach dała się Polakom mocno we znaki pod Hrubieszowem), uniemożliwiono jej wsparcie pokiereszowanych pod Warszawą wojsk Tuchaczewskiego.
Starcie pod Komarowem jest uznawane za ostatnią wielką w pełni kawaleryjską bitwę w dotychczasowych dziejach Europy. 1500 polskich jeźdźców stawiło czoła nie mniej niż 4100 przeciwnikom (wg niektórych szacunków nawet sześciu tysiącom). Dywizja Rómmla utrzymała pole. Jej dowódcę opromieniła sława zwycięzcy, choć wtajemniczeni szeptali o błędach popełnionych w drugiej fazie boju – szczególnie o pochopnym założeniu, że wróg został rozbity, przez co w pewnym momencie znaleźliśmy się o krok od klęski. Pomyślny dla nas wynik walki zawdzięczamy szefowi sztabu Dywizji, rotmistrzowi Aleksandrowi Radwan-Pragłowskiemu, który wykazał się chwalebną… niesubordynacją, wstrzymując przekazanie błędnych rozkazów przełożonego. Z całą pewnością na miano bohatera tego dnia zasługuje, dziś niemal zapomniany, pułkownik Brzezowski, który na czele VII Brygady dwukrotnie powstrzymywał całą potęgę nieprzyjaciela. Jak zwykle doskonale spisał się Plisowski, świetna była postawa oficerów i żołnierzy.
Odeszli w chwale
Do wojny obronnej 1939 r. wystawiliśmy czterdzieści pułków kawalerii – dwadzieścia siedem ułanów, dziesięć strzelców konnych, trzy szwoleżerów. Choć eksperci od dawna utyskiwali na anachroniczność tego rodzaju wojsk, w gorące wrześniowe dni wypadły one na ogół dobrze, wyróżniając się dużą mobilnością. W zdecydowanej większości przypadków nasi „chłopcy malowani” walczyli jak zwykła piechota; wierzchowce były dla nich głównie środkiem transportu, niczym dla dawnej dragonii. Kawaleryjskich szarż na białą broń wykonano tylko kilkanaście, w większości zakończyły się sukcesem.
Nie było (wbrew goebbelsowskiej propagandzie) rozpaczliwego młócenia szablami o pancerze niemieckich czołgów. Zamiast tego kawalerzyści bardzo sprawnie dziurawili wraże Panzerkampfwagen z przeciwpancernych Boforsów i Urów. Pod Mokrą jeden tylko Bofors kaprala Jana Suskiego z Wołyńskiej Brygady Kawalerii wyeliminował z akcji osiem czołgów wroga…
W następnych latach formacje konne pojawiały się w niektórych zgrupowaniach partyzanckich, także w Wojsku Polskim na Wschodzie. Po raz ostatni Polacy szarżowali na pozycje niemieckie w 1945 roku. „Powojenna” komunistyczna rzeczywistość miażdżyła niczym walec ogromną część naszej tradycji, a jednak i w tym mroku zdarzały się godne upamiętnienia iskierki światła, jak trwające aż po rok 1947 potyczki konnych grup manewrowych WOP z bandami UPA i Werwolfu.
Trąby na trwogę
Nasza konnica stawała do boju przez blisko tysiąc lat. Daje to nam słuszne powody do dumy, choć pamiętajmy, że pycha zwykła kroczyć przed upadkiem. Ponieważ dziś przed pomnikami bohaterów prężą się do kamer szemrani polityczni macherzy, powołujący się na nieswoje zasługi, może warto wspomnieć pewną strofę Jana Kochanowskiego, jakże aktualną mimo upływu bez mała pięciu wieków. Pisał on o naszej szczególnej słabości – o wewnętrznej niezgodzie, wywołującej radość wrogów:
A otuchę im czyni nie siła, nie zbroja,
Ale tylko niezgoda sławna, Polsko, twoja.
Niech się miasto otoczy trojakimi wały,
Trojakimi przekopy i mocnymi działy:
Kiedy przyjdzie niezgoda, uniżą się mury
I wnidzie nieprzyjaciel nie szukając dziury.
[…]
Ale czemu tak dawne dzieje wspominamy?
Aza świeżych przykładów w Grecyjej nie mamy,
Gdzie Turek one wszystkie niezgodne książęta
Po jednemu pozbierał jakoby kurczęta?
W roku 1605, gdy potęga Rzeczypospolitej zdawała sięgać zenitu, a wielu Sarmatom uderzyły do głów wielkomocarstwowe miraże, poeta Kasper Miaskowski nawoływał do żalu za grzechy, wieszcząc z profetyzmem wywołującym dziś ciarki na grzbiecie:
Kto wie, że niźli jako płomień słomę,
polską umiecie mieczem Bóg Sodomę.
I wołał w rozpaczy, tragicznie samotny w tłumie sytych i zadowolonych:
Zatrąb na trwogę Ojczyzny żałosną,
wżdyć, wżdyć nie wszyscy na dźwięk trąby posną.
Andrzej Solak