30 czerwca 2024

Papież Symmach i mafia z Sankt Gallen, czyli kto może zostać kolejnym papieżem?

Nie można się dziwić, że Symmach troszczył się o uporządkowanie sprawy elekcji biskupa rzymskiego. Nie chciał bowiem dopuścić do powtarzania się sytuacji, których sam doświadczył, jak chociażby kwestia antypapieża Wawrzyńca. Oczywiście późniejsze wydarzenia po 499 roku, czyli po wydaniu dekretu Consilium dilectionis vestrae pokazują, że miał rację i wręcz spodziewał się takiego obrotu spraw. Po prostu groźba rozdarcia w Kościele, rozdwojenia wyboru papieża była wówczas ogromnym problemem zagrażającym jedności Kościoła. Symmach wiedział, że trzeba tego uniknąć i dlatego podjął takie, a nie inne kroki. Czy były one słuszne? Część na pewno tak, ale część jednoznacznie została przez Kościół później odrzucona – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Marek Kornat.

 

Szanowny Panie profesorze, jak zareagowałby Pan, gdy papież Franciszek ogłosił nazwisko człowieka, którego chciałby jako swojego następcę na Tronie Piotrowym?

Wesprzyj nas już teraz!

Zareagowałbym negatywnie. Tego typu praktyka, czyli przeprowadzanie nominacji w drodze kooptacji przez ustępującego Biskupa Rzymskiego swojego następcy nie mogłaby być dobrym sposobem rządzenia Kościołem. Moim zdaniem na tego typu działaniach Kościół nie wyszedłby dobrze tak samo jak w wypadku elekcji vivente rege, czyli wyboru nowego papieża w czasie trwającego jeszcze pontyfikatu. W związku z powyższym moje stanowisku byłoby jednoznacznie krytyczne. Oczywiście wszelkie pomysły, aby za życia papieża (nawet przy jego jawnym kierownictwie) wyłonić jego następcę, pojawiały się w Kościele drugiej połowy I tysiąclecia. Należy je oczywiście analizować historycznie, choćby dlatego, że należą do kart dziejów Kościoła.  

 

Co w związku z tym z coraz częściej pojawiającymi się głosami, że Święty Piotr – pierwszy papież – nie został wybrany, tylko wskazany przez Pana Jezusa?

Boski Założyciel Kościoła miał taki przywilej. Właśnie dlatego Chrystus Pan jest Królem, ponieważ dopełnił dzieła Odkupienia, jak uczy Pius XI w fenomenalnej encyklice Quas primas, o której będziemy jeszcze w naszym cyklu rozmawiać. Dokonawszy zaś Odkupienia i usunąwszy szatana, jako czasowo panującego nad światem (w skutek upadku człowieka jakim był grzech pierworodny) Chrystus założył Kościół jako nowe Królestwo. Kto zakłada nowe Królestwo jest z definicji królem. Zakładając nowe Królestwo miał On prawo wskazać swego zastępcę, czyli Św. Piotra, rozciągając udzielony mu przywilej nieomylnego rządzenia na jego następców. Kościół nigdy jednak nie rozumiał tej prawdy wiary w ten sposób, aby Pan Jezus przekazał wszystkim swym następcom (przychodzącym po sobie) prawo wyznaczania sukcesora. Żaden autorytet Kościoła (ojcowie, doktorzy) nie głosił nigdy takiego postulatu. Prawo nominacji sukcesora nie powinno się więc rozciągać na następców Św. Piotra.

 

Były i właśnie w tej rozmowie spróbujemy przybliżyć naszym Czytelnikom, o co chodziło, jak to działało i dlaczego się nie sprawdziło. Końcówka V wieku, rok 499, pontyfikat papieża Symmacha I. Papież ten wydał wówczas dekret „Consilium dilectionis vestrae”. Czy można powiedzieć, że wówczas mieliśmy do czynienia z kryzysem papiestwa? Z kryzysem wyboru papieża?

Przede wszystkim musimy tutaj powiedzieć rzecz następującą: dekret ten został wydany prawie 200 lat po wyzwoleniu Kościoła, jakim było wejście w życie Edyktu Mediolańskiego z 313 roku. Biskupi rzymscy są w tamtym czasie wybierani przez lud rzymski cokolwiek to nie znaczy. Lud rzymski ma kluczową rolę do odegrania. Postępowała zarazem emancypacja biskupów rzymskich po upadku zachodniego Cesarstwa w 476 roku. Była możliwa głównie dlatego, że Konstantynopol pozostawał daleko, a w Rzymie nie było cesarza i nie istniała możliwość sprowadzenia pasterza na tronie biskupa rzymskiego do roli urzędnika cesarskiego (oczywiście ważnego urzędnika ale jednak urzędnika). To jest właśnie tajemnica, że dzięki temu stanowi rzeczy rozwijała się idea prymatu biskupa rzymskiego. Że ona miała teologiczne uzasadnienie to wiadomo, ale istotne jest to, że mogła się historycznie rozwinąć.

Istotnie pod koniec V stulecia doszły wówczas do głosu w Kościele koncepcje, aby zorganizować zasady, stworzyć nowe zasady wyboru Biskupa Rzymskiego po śmierci tego, który do tej pory urząd ten sprawował. Musimy bowiem pamiętać, że nigdy w Kościele nie było czegoś takie jak myślenie kategoriami dymisji, tj. że papież abdykuje, ustępuje, zostawia, czy porzuca Kościół. Rozmawialiśmy kiedyś o tym na antenie PCh24 TV.

Chodziło o zapewnienie sukcesji Tronu Papieskiego w możliwie optymalny sposób. Wówczas w Kościele rozpoznano głównie dwa zagrożenia – z punktu widzenia sukcesji najwyższej władzy. Pierwsze z nich to oczywiście silna presja polityczna cesarza konstantynopolitańskiego. Mimo oddalenia od Rzymu, o którym wspominałem, wywierał on określone oddziaływanie, aby pasterz ten działał po jego myśli. Trzeba również pamiętać, że w Rzymie jest król. „Wiecznym miastem” rządzą Ostrogoci, a konkretnie Teodoryk Wielki, który również miał ambicje do wywierania wpływu na rządy w Kościele i oczywiście na obsadę urzędu biskupa rzymskiego. Druga forma zagrożenia, to bez wątpienia żywiołowe działania ludu rzymskiego. Kościół chciał się przed tym uchronić. Stąd pojawiła się m. in. koncepcja, aby ustępujący papież przygotował kandydata, albo wskazał kandydata na swojego następcę. Tłum zazwyczaj działa pod wpływem impulsu chwili. Nie kieruje się myśleniem…

Oczywiście także i bez udziału papieża żyjącego, pozostającego przy władzy wpływowe czynniki w Kościele prowadziły rozmowy, przygotowania, kalkulacje dotyczące wyboru następcy papieża, zwłaszcza w sytuacji, kiedy ten wybór stawał się koniecznością bliską czasowo, na przykład z powodu podeszłego wieku albo choroby papieża. W Kościele II połowy I tysiąclecia nie rzadkie były aspiracje możnych i wpływowych rodzin rzymskich, aby przeprowadzić po swojej myśli wybór danego człowieka na najwyższy urząd. Wiele z tzw. złych papieży – prowadzących skandaliczne życie, o czym wypowiadała się wielokrotnie historiografia – zdobyło tron Biskupa Rzymskiego w skutek właśnie takich działań, często zakulisowych, korupcyjnych, pozbawionych wszelkich zahamowań.

Chociaż pod koniec V stulecia Kościół to wszystko miał jeszcze przed sobą, to nie m można o tym nie pamiętać, chcąc rozeznawać realia w jakich został wydany dokument papieża Symmacha z 499 roku, o którym rozmawiamy.

 

Sam pontyfikat Symmacha to bardzo ciekawa sprawa. Pozwolę sobie zacytować fragment książki prof. Kazimierza Dopierały pt. „Księga Papieży”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka: „Na Lateranie większość duchownych, włączając tych, którzy nie zgadzali się z kierunkiem polityki ugodowej papieża Anastazego II w stosunku do Konstantynopola, popieranych przez króla Teodoryka Wielkiego, wybrała na papieża Symmacha – konwertytę z pogaństwa, diakona pochodzącego z Sardynii”. Czy można w związku z tym powiedzieć, że każdy z władców ówczesnego świata basenu Morza Śródziemnego chciał mieć „swojego papieża”? Teodoryk Wielki poparł Symmacha, a cesarz Konstantynopola Anastazjusz I popierał Wawrzyńca – antypapieża…

Niewątpliwie ma Pan dużo racji stawiając pytanie, czy ówcześni władcy chcieli mieć „swojego papieża”. W tym przypadku (kiedy chodzi o papieża Symmacha) doszło jeszcze do wielkiego powikłania, bo dwaj potentaci polityczni stawiali na swojego kandydata i doszło do podwójnej elekcji, nie pierwszej notabene w dziejach naszego Kościoła. Mieliśmy wówczas do czynienia z rozłamem wywołanym w skutek interwencji czynników politycznych: z jednej strony król ostrogocki będący wtedy królem rzymskim miał swojego papieża, a z drugiej cesarz wschodniorzymski z Konstantynopola – także swojego. W wyniku tego rozłamu coraz bardziej wybrzmiewała myśl o potrzebie zaradzenia tego typu trudnościom na przyszłość. Papież Symmach postanowił działać, aby zlikwidować możliwości podobnych powikłań w przyszłości. Tak powstał dekret pontyfikalny Consilium dilectionis vestrae mając bardzo doniosłe znaczenie w procesie kształtowania się reguł wyboru Najwyższego Pasterza w Kościele.

 

W 499 roku doszło do ostrych starć ulicznych… Wspominam o tym, bo dzisiaj może się to wydawać czymś niemożliwym, żeby nie powiedzieć kuriozalnym – lud bije się, walczy ze sobą o to, kto jest prawowitym papieżem…

W czasach o których rozmawiamy kwestię tę traktowano naprawdę poważnie… Tak jak powiedziałem: w Rzymie kluczową rolę przy wyborze papieża odgrywa wówczas lud. Nie dziwmy się więc, że w takim układzie cała sprawa nie mogła się „rozejść po kościach”. Burdy, zamieszki były wręcz naturalnym następstwem zamieszania, jakie wówczas zapanowało.

 

W dekrecie Consilium dilectionis vestrae papież Symmach zapisał m. in., że w przypadku podwójnej elekcji, a przecież z taką wówczas mieliśmy do czynienia, żaden z kandydatów nie mógłby piastować urzędu papieskiego. Najpierw należało osiągnąć jedność, przy czym decyzja należała do większości… Czy papież Symmach brał pod uwagę, że taka sytuacja może się powtarzać – Rzym będzie miał swojego papieża, a Konstantynopol swojego?

Tak. Przede wszystkim trzeba pamiętać o tym, że nie było wówczas unormowanych przepisów ustalających formę głosowania, liczenie głosów etc. Pojęcie większości nie zostało sprecyzowane przez Symmacha. Jest ono oczywiście widoczne dla obserwatorów postronnych, ale nie zadekretowano jednoznacznego, proceduralnego przebiegu postępowania wyborczego. Najczęściej wybory papieża odbywały się przez aklamację. Jeśli jednak mamy do czynienia z rozłamem, to nie ma mowy o aklamacji, tylko mamy do czynienia z okrzyknięciem jednego kandydata przez jedną część ludu, a drugiego przez drugą część. Na tym polegał problem. Zasadniczo był nie do rozwiązania, chyba że jeden z dwóch elektów postanowiłby (wcześniej czy później) wycofać się ze stanowiska, aby nie pracować dla rozłamu w Kościele.

 

Symmach zabronił również ubiegania się o godność papieską przed śmiercią urzędującego papieża. Chyba można to uznać za bardzo mądre rozwiązanie, prawda?

Tak. To niezwykle ważne postanowienie, które obowiązuje do dzisiaj. Nie istnieje w Kościele dopuszczony jako normalny taki zwyczaj, taki proceder, który by sankcjonował obyczaj, że ktoś się zgłasza jeszcze za życia urzędującego papieża na Tron Piotrowy w sposób jawny i postanawia poinformować publicznie, że będzie się ubiegał o ten urząd. Gdyby bowiem do tego doszło, to mielibyśmy wprowadzenie w Kościele zwyczajów czysto politycznych. Zgłasza się kandydat, który rozpoczyna w Kościele kampanię wyborczą. Domyślać się możemy, że przeciw niemu zaczęliby występować inni – ubiegający się również o to stanowisko. Drzwi do rozłamu zostałyby otwarte na oścież. Do dzisiaj obowiązuje więc wskazanie papieża Symmacha. Oczywiście z tym zastrzeżeniem, że jak wszyscy dobrze wiemy, na przykład kandydaturę obecnego papieża w sposób niejawny, ale po cichu przygotowywano jeszcze za życia poprzednika. Stała za tym – jak wiadomo – grupa liberalnych hierarchów zbierająca się w szwajcarskim Sankt Gallen, pogardliwie nazwana „mafią z Sankt Gallen”, pod przewodnictwem arcybiskupa-metropolity mediolańskiego Martiniego. Krótko mówiąc: ludziom tym przyświecało w ich działaniach hasło „dokończenia rewolucji” rozpoczętej w Kościele podczas II Soboru Watykańskiego. „Mafia z Sankt Gallen” uznała, że ta rewolucja jest niedokończona i należy ją doprowadzić do finału poprzez obsadzenie na Tronie Piotrowym swojego człowieka. A zatem: samo zjawisko przygotowywania kandydata za życia papieża nie jest obce i dzisiejszym czasom Kościoła. Nie jest ono dobre.

Podsumowując można powiedzieć, że w Kościele zabronione jest prowadzenie „kampanii wyborczej” kardynałów. I to bardzo dobrze. Taki stan rzeczy przysparzałby jeszcze więcej podziałów i zamętu. Postępowałaby jeszcze większa dezintegracja Kościoła. Chociaż powiedzmy sobie szczerze: dzisiejszy Kościół posoborowy jest już tak bardzo głęboko rozbity wewnętrznie, że trudno sobie to było wyobrazić jeszcze za życia papieża Benedykta XV. Ale to już temat na inną dyskusję.

 

Odnoszę wrażenie, że dzisiaj żaden zainteresowany Tronem Piotrowym nie musi tego głośno mówić. Zrobią to za niego media…

Ale media robiły to również przed II Soborem Watykańskim. W latach trzydziestych XX w. ogłosiły światu, że to kard. Eugenio Pacelli będzie następcą Piusa XI i ostatecznie tak się stało. Działała silna potrzeba papieża-polityka (jak mówiono w kołach Kościoła) w obliczu wielkich zagrożeń międzynarodowych, aby prowadził Kościół obronną ręką w tak burzliwych czasach.

Wracając jednak do treści rozporządzenia papieża Symmacha, o którym rozmawiamy: jego autor strofuje w nim wszystkich wpływowych ludzi w Kościele. Przypomnijmy, że wtedy nie ma jeszcze formalnie kolegium kardynalskiego. Za kardynałów uważa się wówczas ważniejszych prezbiterów archidiecezji rzymskiej, ale formalnie nie istnieje jeszcze Święte Kolegium Kardynalskie. Cel dekretu Symmacha jest jasny: nikt nie może prowadzić działań na własną rękę, bo te przyniosą jeden skutek – rozbicie Kościoła.

 

Z drugiej jednak strony Symmach w swoim dekrecie pisze, iż papież może wskazać swojego następcę. Moim zdaniem to sprzeczność sama w sobie…

To jedna z najważniejszych idei dekretu Symmacha. Papież wydaje zakaz prowadzenia rokowań na temat przyszłego papieża bez udziału tego, który aktualnie panuje na tronie Księcia Apostołów. Bez udziału papieża nie wolno więc przygotowywać następcy na Tron Piotrowy. Musi to dziać się za wiedzą papieża i papież musi w tym uczestniczyć. O co tutaj chodzi? Musi to oznaczać zgodę na to, że takie rozważania nad przyszłym kandydatem do urzędu papieskiego są same w sobie dopuszczalne, byle nie były prowadzone w tajemnicy przed papieżem zajmującym urząd. Czym innym jest rozważanie kandydata na papieża przy świadomości urzędującego papieża (a może i z jego inspiracji), a czymś innym jest to, o czym mówiliśmy powyżej – tj. sytuacja kiedy ktoś sam zgłasza swoją osobę na Tron Piotrowy. To drugie jest zabronione, a to pierwsze dopuszczalne, żeby tylko urzędujący papież nie został z tych przygotowań przyszłej elekcji wyłączony.

Proceder jednoznacznego wskazania papieża przez jego poprzednika na urzędzie zaistniał w Kościele. Był precedensem, który szczęśliwie nie stał się normą. Pierwsza połowa VI wieku przyniosła m.in. nominację papieża przez tego, który opuścił Tron Papieski w wyniku śmierci. Tak powołany został przez Feliksa IV papież Bonifacy II. Naczelna idea, która wybrzmiewa z dekretu Consilium dilectionis vestrae, o którym rozmawiamy, miała więc wymierne skutki. Na szczęście jednak później Kościół nie naśladował tego sposobu działania.

 

I to pomimo faktu, że Bonifacy II w 531 roku zwołał synod rzymski, na którym potwierdził, że papież może wskazywać swojego następcę…

Tak się stało, ale pod naciskiem cesarza Justyniana rozporządzenie to zostało wycofane. Cesarz Justynian – ostatni wielki mąż stanu na tym stanowisku w Konstantynopolu – działał, żeby nie dopuścić do całkowitego pozbawienia jego osoby wpływu na nominację biskupa rzymskiego. Mamy więc do czynienia z kolejną interwencją polityczną w wewnętrzne sprawy Kościoła.

 

W reakcji na tę interwencję Bonifacy II spalił dokument, który sam wcześniej podpisał…

Papież obawiał się wówczas konfliktu z cesarzem i dlatego wycofał się z idei, jaką przeprowadził. Nie rodziło do wątpliwości, bo przedmiotem decyzji była tu sprawa czysto dyscyplinarna a nie dogmatyczna. Można więc powiedzieć, że nigdy nie nastąpiło zarządzenie pontyfikalne, które wprowadziłoby kanon zezwalający na nominację papieża przez decyzję poprzednika. Dekret wycofany pozostaje niebyłym. Gdyby dekret wydany po synodzie w Rzymie przez Bonifacego II wszedł w życie, to stałby się jednym ze świętych kanonów i musiałby być włączony do prawa publicznego Kościoła. Na szczęście dokument publicznie spalono i właśnie przez to jest on niebyły. Gdyby takie rozwiązanie weszło w życie, to prowadziłoby to do poważnego upodobnienia Kościoła do formy monarchii dziedzicznej. Monarchia dziedziczna w Kościele jest rzeczą niedobrą. W Kościele zawsze występuje pierwiastek monarchii, arystokracji i demokracji, które harmonijnie łączą się według nauki Arystotelesa. Gdyby Kościół poszedł drogą elekcji vivente rege to mielibyśmy przygotowaną drogę do przygotowania Go w monarchię dziedziczną pod pozorami elekcyjności. Od strony formalnej byłaby to monarchia elekcyjna, ale praktycznie funkcjonowałaby monarchia dziedziczna. W praktyce akt wyznaczenia następcy niewiele różniłby się od rzymskiej instytucji adopcji na mocy której powoływano rzymskich cezarów. Wystarczy wspomnieć choćby „usynowienie” Oktawiana Augusta przez Juliusza Cezara.

Trzeba tu jeszcze nadmienić o przypadku szczególnie patologicznym, jaki miał miejsce w XI wieku, gdy papież sprzedawał Tron, o czym kiedyś już rozmawialiśmy. Mam tutaj na myśli jednego z najbardziej niegodnych i nikczemnych ludzi, którzy dostali się na Tron Papieski w skutek oszustwa i przekupstwa – człowieka, który panował pod imieniem Benedykt IX, plugawiąc to piękne imię. W obliczu zagrożenia obaleniem a także i bezpieczeństwa osobistego, sprzedał on Tron Papieski widząc, że jest to „ucieczka do przodu” jak się to dzisiaj mówi. Duże napięcie społeczne, jakie powstały w Rzymie w wyniku niegodnego życia tego człowieka, odczytał on prawidłowo. Na szczęście dzięki interwencji cesarza rzymskiego (króla niemieckiego) Henryka III w 1046 roku przyniosła uzdrowienie Kościoła i papiestwa. Był to epizod w sumie bardzo smutny, ale jednocześnie pokazuje on, że interwencje cesarskie, które z reguły były niepomyślne dla Kościoła, mogły niekiedy być i uzdrowieńcze. Henryk III działał według dewizy, że nie mogą przestępcy go błogosławić, bo to poniża jego majestat. Kościół został więc uzdrowiony decyzją polityczną, ale był to oczywiście wyjątek w jego dziejach.

 

Można chyba powiedzieć, że podobne chore próby zrobienia z papiestwa monarchii dziedzicznej, to okres, o którym również kiedyś rozmawialiśmy na antenie PCh24 TV, czyli pornokracja?

Wówczas również dochodziło do skandalicznych, niegodnych, a nawet zbrodniczych sytuacji. Ogromną rolę w ówczesnym kryzysie odegrały rywalizujące ze sobą wielkie rody w Rzymie, które po prostu próbowały zawłaszczyć Tron Papieski i wprowadzić nań swoich ludzi. Dało się to Kościołowi i papiestwu silnie we znaki, ale znowu można powiedzieć, że dzięki interwencji Ottona I (962) Opatrzność pokrzyżowała plany ludziom, którzy zaczęli traktować Kościół i papiestwo jak swój prywatny folwark. Po doświadczeniach karolińskiej Renovatio Imperii Europa dostała drugą szansę swego odrodzenia – nowe cesarstwo rzymskie (z głową w postaci przedstawicieli dynastii niemieckiej).

 

Wróćmy do roku 499. Jeden z zapisów dekretu Symmacha mówi, że jeśli w przypadku nagłej śmierci papieża nie został wyznaczony następca, to biskupem Rzymu miał zostać ten, który uzyska większość głosów lokalnego duchowieństwa.

To z kolei była pierwsza próba uporządkowania sytuacji, ale i wielki krok na przód. Głosowanie duchowieństwa zostaje wprowadzone tu jako norma, ale jest to norma „B”. Norma „A” to upoważnienie papieża przed śmiercią do wyselekcjonowania swojego następcy. Ten nie musi jednak z niego skorzystać.

Jedno jest bardzo istotne. Niezależnie od tego, co byśmy obecnie nie sądzili o propozycjach zawartych w dekrecie Consilium dilectionis vestrae, potrzebne było spełnienie dwóch warunków, żeby wybór papieża był w świetle publicznego prawa Kościoła ważny. Mianowicie: powinien on być wybrany przez kler rzymski. Jest to bardzo ważna innowacja, która obowiązuje do dzisiaj. Kardynałowie są bowiem klerem rzymskim przez Kościół tytularny. Kler więc wybiera, a lud zatwierdza. Elekt musi być bowiem ludowi przedstawiony. Żaden wybór w tajemnicy nie jest ważny. Nie obowiązuje w obliczu norm publicznego prawa Kościoła. Później – i czasowo – jeszcze doszedł jeden warunek: zgoda cesarza rzymskiego. Ale po emancypacji Kościoła w rezultacie wielkiej polityki Grzegorza VII, cesarstwo musiało odstąpić od tej prerogatywy.

 

Czy Pana zdaniem Symmach wydał ten dekret z troski o Kościół, czy z troski o „własną skórę”. Jego późniejsze losy po 499 roku były, co najmniej dziwnie. Cesarz próbował mu odebrać Tron Piotrowy i obsadzić tam swojego nominata – antypapieża Wawrzyńca. Symmach musiał się tłumaczyć przed ówczesną arystokracją Kościoła z fałszywych oskarżeń. Próbowano ze wszystkich sił podważyć jego pontyfikat i odebrać mu papiestwo.

Nie można się dziwić, że Symmach troszczył się o uporządkowanie sprawy elekcji biskupa rzymskiego. Nie chciał bowiem dopuścić do powtarzania się sytuacji, których sam doświadczył, jak chociażby kwestia antypapieża Wawrzyńca. Oczywiście późniejsze wydarzenia po 499 roku, czyli po wydaniu dekretu Consilium dilectionis vestrae pokazują, że miał rację i wręcz spodziewał się takiego obrotu spraw. Po prostu groźba rozdarcia w Kościele, rozdwojenia wyboru papieża była wówczas ogromnym problemem zagrażającym jedności Kościoła. Symmach wiedział, że trzeba tego uniknąć i dlatego podjął takie, a nie inne kroki. Czy były one słuszne? Część na pewno tak, ale część jednoznacznie została przez Kościół później odrzucona. Tak to działało do czasu drugiej restytucji Imperium Romanum, której dokonał Otto Wielki, który wprowadził wymóg przyzwolenia cesarza.

 

W 1059 roku papież Mikołaj II ogłosił dekret In nomine Domini.

Papież Mikołaj II ustanowił procedurę postępowania wyborczego, składając je na kardynałów-biskupów, których w Kościele zawsze winno być siedmiu. Nie przekazał tego przywileju – jak się niekiedy błędnie uważa – całemu Kolegium Kardynalskim. Trzeba jednak pamiętać, że rozszerzenie uprawnień wyborczych na całe to ciało doszło do skutku już niewiele czasu później.

 

W 1179 roku papież Aleksander III wprowadził większość dwóch trzecich.

Było to konieczne skoro grono elektorów rozciągało się na całe Kolegium Kardynalskie, czyli również na kardynałów-prezbiterów i kardynałów-diakonów. Właśnie dlatego Aleksander III zdecydował się na wprowadzenie zapisu o dwóch trzecich. Tylko wówczas miało to sens. W gronie siedmiu kardynałów dwie trzecie oznaczały, że nowego papieża musi poprzeć pięciu kardynałów. To nie miałoby sensu. Myślę, że papież Mikołaj niewątpliwie zakładał, że w wypadku wyboru papieża nie będzie zawsze potrzebne głosowanie, albowiem możliwy będzie konsensus.

 

Chyba trzeba jeszcze wspomnieć o decyzji Grzegorza X z 1274 roku o „swobodzie decyzji”.

Dekret Grzegorza X dotyczył przede wszystkim tego, aby podkreślić wobec władzy cesarskiej, że Kościół żąda gwarancji autonomii kolegium kardynalskiego, które musi być swobodne w swoim postępowaniu. Trzeba też dodać, że po konkordacie w Wormacji w 1222 roku mieliśmy do czynienia z ustaleniem pokoju między cesarstwem a Stolicą Apostolską. Stolica Apostolska znajdowała się w położeniu dużo lepszym niż była, a owoce wielkiego pontyfikatu Grzegorza VII zaczęły dopiero teraz być widoczne.

 

W okresie zapoczątkowanym w 499 roku przez Symmacha pojawiały się również inne pomysły. Został m. in. wprowadzony zakaz świętokupstwa godnością papieską. Z kolei w przypadku dwóch kandydatów, kiedy kler nie może dojść do porozumienia, ostateczną decyzję podejmować miał monarcha. I coś, co z jednej strony brzmi zabawnie, ale z drugiej też pokazuje troskę o Kościół, mianowicie: grzywna dla duchowieństwa i ludu, jeśli nie są w stanie wybrać papieża.

Była to sankcja mająca przynaglić do sprawnego działania, poszukiwania kompromisu a nie zabarykadowania się w okopach i stania na swoich pozycjach. Cały okres średniowiecza jest dosyć znamiennym okresem, kiedy zdarzały się podwójne elekcje. Kościół jako pierwszy wprowadził zasadę dwóch trzecich, która wyraża konsensus, i której powinno się przestrzegać. Osiągnięcie jednomyślnej zgody jest możliwe, ale niezwykle trudne. Rozłamane konklawe polegające na tym, że dokonuje się podwójnego wyboru, gdzie zgromadzenie przeradza się w rozłam nie było rzadką i wyjątkową rzeczą. Nie zaradzono temu w sposób skuteczny, aczkolwiek decyzja o wymogu dwóch trzecich była i potrzebne i konieczna.

 

Jak to wszystko ma się do współczesności? Trwają dyskusje na temat zmiany zasad konklawe, zmiany zasad wyboru papieża. Oczywiście tłumaczy się, że tak samo postąpił Jan Paweł II.

Póki co nie ma żadnego konkretnego pomysłu rewolucyjnie zmieniającego sposób wyboru papieża. Jan Paweł II rzeczywiście wydał w tej sprawie Konstytucję Apostolską Universi Dominici gregis (1996). Papież z Polski dopuścił, aby po 33 głosowaniach bezskutecznych usiłowań zaistniała możliwość wyboru papieża zwykłą większością głosów. Trzeba zauważyć, że zwykła większość głosów mogłaby być zrealizowana przez przypadkowy układ sił. Mogłoby dojść do szerokiego otwarcia drzwi dla dobrze zorganizowanej mniejszości, która zdołałaby przeforsować swojego kandydata zyskując poparcie niewielkiej liczby słabo zorientowanych kardynałów-elektorów. Możemy przypuszczać, że taką mniejszością mogła by być rewolucyjna grupa liberalna. Z pewnością byłoby jej to łatwiej zrobić niż innym grupom, np. zachowawczym. Z tych powodów natychmiast po objęciu urzędu Biskupa Rzymskiego Benedykt XVI zniósł przepis o 33 głosowaniach większością dwie trzecie i dalszym procesowaniu zwykłą większością. W Kościele to już nie obowiązuje. Odstąpienie takie, czy może nawet zerwanie z tradycją, że konsensus Kościoła wyraża się większością dwóch trzecich jest, moim zdaniem, bardzo niebezpieczne, ponieważ zrywa z odwieczną tradycją. Tradycja ta nie jest oczywiście dogmatem, ale ma wielkie znaczenie ustrojowe w Kościele i moim zdaniem powinno się jej przestrzegać. Na szczęście póki co nie doszło do wyboru papieża zwykłą większością, ale co przyniesie czas, tego nikt nie wie.

 

Czyżby papież Franciszek obawiał się, że wykreował za mało swoich kardynałów i kolejny papież może wyhamować, a może nawet zatrzymać rewolucję?

Całe kolegium kardynalskie jest w ogromnej większości złożone z jego nominatów. Pontyfikat Franciszka jest krótki, bo trwa dopiero 11 lat, ale w tym czasie dokonywano bardzo licznych nominacji. Czy i czego papież się boi się? – nie wiem. Być może tak. Nie wiemy, jak będzie przebiegało następne konklawe. Mnie osobiście nie podoba się, że stara się je przeprowadzić jak najszybciej, czyli w dwa-trzy dni. Panuje przekonanie, że konklawe ma trwać krótko, bo to potwierdzi jedność Kościoła. Sądzę, że kardynałowie powinni obradować dłużej, żeby spokojnie zastanowić się nad rozwojem sytuacji i lepiej rozeznać personalne możliwości. Dłuższe konklawe jest lepsze. 

 

Tylko, że ktoś może odpowiedzieć, że Pius XII został papieżem zaledwie po trzech głosowaniach…

Tak było, ale wynikało z niezwykle trudnej sytuacji. W 1939 roku cały Kościół uważał, że na Tronie Papieskim powinien zasiąść przede wszystkim wybitny polityk, a za takiego uważano właśnie kard. Pacellego. Nie było pomysłu na innego kandydata. Nie jest to jednak przykład, jaki należy stawiać za normę, tylko jako wyjątek od zasady. Moim zdaniem, kiedy dochodzi do zwołania Kolegium Kardynalskiego i wybiera ono papieża w półtora dnia, to nie jest do końca jasne, czy doszło do realnego wyboru (za natchnieniem Ducha Świętego), czy też nie odbyło się swoiste dopełnienie procedur, aby na tronie Biskupa Rzymskiego osadzić człowieka wcześniej zakulisowo uzgodnionego przez jakąś wpływową grupę. Jako katolik byłbym zwolennikiem tego, aby unikać nawet dawania opinii publicznej podejrzeń co do możliwości zaistnienia tego typu sytuacji.

 

Bóg zapłać za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

 

Święty Leon I Wielki i herezja monofizytyzmu, czyli jak bronić zdrowej nauki Kościoła

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(10)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie