Rewolucja obyczajowa zrobiła swoje. Odcisnęła na ludzkiej (nie)moralności piętno tak głębokie, że pozostało niewiele osób, które nie znalazłyby się pod jej wpływem. Stawiająca jej opór i zmagająca się z jej cywilizacyjnymi konsekwencjami garstka niedobitków już dawno została ustawiona w masowym przekazie na pozycji grupy fanatyków (rzecz jasna z ciemnogrodzkim paszportem). Jednak to, co obecnie dzieje się w Hollywood, jednym z największych narzędzi destrukcji i redefiniowania wartości, udowadnia, że oto ci wsteczniacy cały czas mieli rację, a rewolucja, jak każda poprzednia, zaczęła zjadać własne dzieci.
Preludium wybrzmiało subtelnie niczym wyburzanie wieżowca: 29 kobiet na łamach „The New York Timesa” wyznało, że były molestowane seksualnie przez najbardziej wpływowego producenta Hollywood, Harveya Weinsteina. Sprawy nie dało się od ręki zataić, gdyż nie były to szeregowe pracowniczki biurowców Los Angeles, a jedne z najbardziej popularnych aktorek ostatnich lat, m.in.: Angelina Jolie, Gwyneth Paltrow czy Ashley Judd.
Wesprzyj nas już teraz!
Kobiety ze szczegółami opisały, co spotkało je ze strony Króla Hollywood, a wachlarz jego niemoralnych propozycji (z których część z nich skorzystała…) był bardzo szeroki. Większość z nich sprowadzała się jednak do tego samego: rozwiązłość za przysługę i angaż w branży filmowej. Te z aktorek, które nie zgadzały się na warunki Weinsteina, mogły zapomnieć o karierze, a producent i tak – wedle ich zeznań wbrew nim – obłapiał je i napastował.
Budowana misternie przez lata konstrukcja złożona ze skrajnej „wolności” seksualnej, wyuzdania i wulgarności zaczęła więc spektakularnie się przewracać. I to nie byle gdzie, bo w Hollywood, czyli największej światowej fabryce propagandy uderzającej w wartości takie jak miłość i rodzina, zachęcając – w mniej lub bardziej subtelny sposób – do hedonizmu, porzucania odpowiedzialności i skupiania się jedynie na jednoznacznie złych moralnie uciechach.
To nie przesada: wystarczy tylko chwilę zastanowić się, w jaki sposób w hollywoodzkich produkcjach przedstawiane są związki: współżycie pozamałżeńskie, antykultura i rozwiązłość to niemal obowiązkowe elementy większości produkcji rodem z samozwańczej fabryki snów. Nawet filmy w założeniu mające opowiadać o miłości stanowią jej karykaturę; ich bohaterowie żyją od romansu do romansu, a tzw. partnerzy seksualni zmieniani są częściej niż kinowe afisze. I można by nieudolnie dowodzić, że nie ma w tym nic złego; że to jedynie pewna konwencja, fabuła wymyślona, by zainteresować widza, niemająca nic wspólnego z rzeczywistością, gdyby nie fakt, że aktorzy od wielu lat prowadzili taki sam styl życia, jak bohaterowie, w których role się wcielali.
Trudno dziś znaleźć hollywoodzkiego celebrytę nieuwikłanego w żaden pozamałżeński romans. Ba, dla wielu amerykańskich aktorów jeden rozwód to najwyraźniej za mało, dlatego ich biografie wspominają o przynajmniej kilku. Nawet uchodzący w światku filmowym za „skrajnie konserwatywnych” Clint Eastwood czy Mel Gibson nie potrafili dotrzymać wierności żonom i doprowadzili do rozkładu własnego życia małżeńskiego.
Mało tego: wszechobecna w Hollywood megalomania sprawiała, że aktorzy z coraz większą częstotliwością, zaangażowaniem i pewnością siebie zaczęli głosić swoje opinie przyjmując przy tym, ku uciesze rzeszy liberalnych mediów, nieznoszący sprzeciwu ton mentorski. Reguła była prosta: im więcej nagród filmowych dany artysta zdobył, tym większe rościł sobie prawo do „zbawiania” świata na swój własny obraz i podobieństwo. A ten rzadko był wyrazem cnót.
Z przekonaniem godnym największych autorytetów i znawców tematu, aktorzy, reżyserzy i scenarzyści chętnie podważali ład moralny oraz wszelki idee i wartości, które ukonstytuowały szeroko rozumianą cywilizację zachodnią. Promowali aborcję, postulowali pełną legalizację związków homoseksualnych, opiewali antykoncepcję, czyli bardziej lub mniej świadomie używali swojego wizerunku do promocji seksu z każdym, w każdy sposób i bez żadnych konsekwencji.
Jakież więc musiało być zdziwienie tych, którym wydawało się, że są królami życia, gdy przekonali się, że są zaledwie pionkami na planszy wielkiej rozgrywki. Dobitnie przekonały się o tym aktorki mające do czynienia z Harveyem Weinsteinem. Abstrahując od zasadności i motywacji ich oskarżeń (wszak pojawiają się pytania dlaczego część z nich była skrywana przez wiele lat) nie sposób nie zauważyć, że wiele z nich stało się ofiarą własnych postulatów i wyborów.
Oczywiście w żaden sposób nie wpływa to na ocenę winy Weinsteina, a ta – jeśli doniesienia poszkodowanych są prawdziwe – jest olbrzymia i karygodna. Niemniej promowanie rozwiązłości i dawania upustu swoim żądzom, oraz stałe sprowadzanie seksualności do zwierzęcego instynktu, nie mogło skończyć się inaczej. I choć zapewne szeregowi keryksi – świadomi lub nie – obwieszczający światu postulaty rewolucji obyczajowej, nie musieli przewidywać do czego ona doprowadzi, mieli swój udział w sytuacji, która stała się ich dramatem. I – co gorsza – nie tylko ich.
Sprawa nie schodzi z medialnych czołówek nie tylko ze względu na skalę problemu, ale również przez wzgląd na „elitarność” środowiska, której dotyczy. Z wielką dozą prawdopodobieństwa można założyć, że nie poświęcano by jej tyle uwagi, gdyby dotyczyła innego, niż filmowy, światka.
Przykładów daleko szukać nie trzeba: nawet polityka (choć tak żywo komentowana na całym świecie) nie potrafi wywołać w tym temacie paniki na skalę tak masową – o czym świadczy przypadek Michaela Fallona. Brytyjski minister w tym samym czasie, w którym spływały do nas informacje z Los Angeles, został zdymisjonowany z powodu oskarżenia o molestowanie dziennikarki piętnaście lat temu. Zainteresowanie wielkich mediów tą sytuacją trwało zaledwie niecałą dobę.
Może zaskakiwać nas niechlubny rozmach hollywoodzkiej patologii, ale nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że piewcy rewolucji seksualnej jeszcze nie raz będą mieli twardy orzech do zgryzienia. I nie chodzi o to, że doniesień o przekroczeniu fundamentalnych sfer intymności będzie coraz więcej. Gorszyciele będą musieli bowiem zastanowić się nad hierarchią swoich postulatów oraz heroldów.
Wszak już teraz widać, że molestowanie molestowaniu nie równe! Nawet nie przez wzgląd na kategoryzację ciężaru winy (hollywódzkie molestowanie rozciąga się od flirtu, przez opowiadanie niestosownych żartów i propozycje masażu, po oferowanie stosunków seksualnych). Zupełnie inne reakcje towarzyszą doniesieniom o skandalicznej postawie Weinsteina – atakującego kobiety – i Kevina Spacey’ego, mającego dopuścić się napastowania kilkunastu mężczyzn. Powód? Ten drugi chwytając się brzytwy wyznał, że jest homoseksualistą. I co? Dziś może liczyć na większą wyrozumiałość, przynajmniej w przekazie medialnym.
Oczywiście – wierząc doniesieniom ze stajni Netflixa, odpowiedzialnego m.in. za serial „House of cards”, we flagowym produkcie światowego lidera VOD nie ujrzymy już Spacey’ego. Czym jest to jednak wobec dział, które FBI wytoczyło przeciw Harveyowi Weinsteinowi?
Okazuje się również, że będąc lubieżnikiem, można dodatkowo otrzymać łatkę rasisty. Choć brzmi to jak nieśmieszny żart, właśnie za rasistę uznała Harveya Weisteina Bim Adewunmi, publicystka portalu BuzzFeed. Powód? Producent rzadziej składał swoje niemoralne propozycje czarnoskórym aktorkom.
Dlatego w całym tym spektaklu zgorszenia, paradoksów i perwersji doszukać się można melodii przyszłości: oto rewolucja obyczajowa, jak każda jej poprzedniczka, zaczyna zjadać własne dzieci. Myliłby się jednak ten, kto uważa to za dobry znak i jej koniec. Moralne spustoszenie, którego dokonywano przez lata, ciągle wydawać będzie swoje zgniłe owoce. Oby jednak hollywoodzka patologia była dostatecznie wyraźnym komunikatem, iż każde działanie na rzecz zła i podkopywania wartości prędzej czy później zwróci się przeciwko swoim autorom i ich pomocnikom.
Mateusz Ochman