W ostatnich dziesięcioleciach „era konstantyńska” nie ma dobrej prasy. Czas między wydaniem edyktu mediolańskiego a rewolucją francuską, nacechowany – w różnym natężeniu – rządami prawa Bożego, przedstawia się dzisiaj jako okres błędów i wypaczeń. Dopiero po obaleniu katolickiego porządku społecznego zyskaliśmy możliwość przeżywania „prawdziwego” chrześcijaństwa – mówią liberałowie.
Pod płaszczykiem przeżywania wiary w Chrystusa w rzekomo bardziej „ewangeliczny” sposób promuje się radykalny laicyzm i całkowite zrywanie więzi między religią a państwem. Słyszymy też, jakoby tak rozumiana przyszłość otwierała przed katolikami niesłychane możliwości. Wiemy jednak, czym to się kończy: promocją mordowania dzieci nienarodzonych pod pretekstem „wolności sumienia”; zgodą na zabijanie starych i chorych w imię „autonomii” i „samostanowienia”; pochwałą najohydniejszych nawet zboczeń i perwersji pod zasłoną „rezygnacji z narzucania” światu chrześcijańskiego obrazu człowieka. Za pomocą „dialogu” uśmierca się chrześcijański ład, a wkraczający w jego miejsce chaos przedstawia się triumfalnie jako oczekiwaną z dawna manifestację wolności.
Wesprzyj nas już teraz!
Autonomia a niezależność
Trzeba gorąco przeciwstawić się tego rodzaju błędnym poglądom, które w Polsce szerzą się ostatnio z coraz większym natężeniem na łamach wielu katolickich czasopism i portali. Można powiedzieć, że im pustsze są kościoły, im mniej kleryków w seminariach, im mniej dzieci przynoszonych do chrztu – tym głośniej zwolennicy tezy o „błogosławieństwie” końca ery konstantyńskiej krzyczą o konieczności pogodzenia się z laicyzacją.
Gdybyśmy mieli poszukać korzeni tych poglądów, musielibyśmy skierować wzrok na rewoltę luterańską. Jednym z zasadniczych owoców tak zwanej reformacji było przewartościowanie hierarchii właściwej społeczności chrześcijańskiej. Kościół katolicki uznaje wprawdzie autonomię polityki: oddajcie cezarowi to, co należy do cezara (Mt 22, 21), ale autonomia nie oznacza całkowitej niezależności. Władca świecki zgodnie z nauką katolicką jest związany prawem Bożym: nauczanie Kościoła jest wyższe od jego dekretów.
Luter to obalił. Wprowadzając w zreformowanych krajach niemieckich zasadę podległości chrześcijaństwa władcy, utorował drogę do wytworzenia czysto świeckiej etyki. Konsekwencje z tej rewolucji wyciągnęli najpierw angielscy liberałowie, a do demonicznych rozmiarów doprowadzili ten błąd niemieccy idealiści. W efekcie pojawił się w wielu krajach Europy system rzeczywiście patologiczny, który nie ma nic wspólnego z właściwym porządkiem katolickim. Religia została poddana władzy świeckiej.
Od Karla Bartha do Vaticanum II
W łonie samego protestantyzmu doprowadziło to do narodzin krytycznej refleksji dotyczącej relacji między wiarą a polityką. Niestety, nie przyjęła ona formy potępienia korzeni błędu, których należałoby szukać w odrzuceniu prymatu Piotra; refleksja celowała w potępienie przeszłości w ogóle; przeszłości, którą określono mianem ery konstantyńskiej. Przekonanie o immanentnym złu tego czasu rozpowszechnił zwłaszcza wpływowy szwajcarski teolog protestancki Karl Barth.
Refleksje Bartha, w dużej mierze zrozumiałe na gruncie doświadczenia życia w społeczności protestanckiej, zostały przez część myślicieli w nieuprawniony sposób zabsolutyzowane i odniesione również do relacji między państwem a Kościołem katolickim. Do obiegu katolickiego wprowadzili je francuscy dominikanie, Marie-Dominique Chenu i Yves Congar. Zwłaszcza w optyce Congara, który tak silne piętno odcisnął na Soborze Watykańskim II, zakończenie epoki konstantyńskiej dawało Kościołowi szansę na to, by „nawrócił się” na „ewangeliczność”.
W Polsce jednym z czołowych adherentów tej koncepcji był Stefan Świeżawski, widzący w powrocie do Kościoła przedkonstantyńskiego szansę na porzucenie brzemienia bycia państwem i otwarcie drogi do „ewangeliczności”. Bez cienia przesady można powiedzieć, że dzisiaj to właśnie katoliccy „laicyści” triumfują; przekonanie o konieczności porzucenia przez Kościół roszczenia sobie prawa do wpływu na życie społeczne jest dominujące.
Nieusuwalne roszczenie chrześcijaństwa
Argumenty, jakie mają za sobą piewcy błogosławieństwa końca ery konstantyńskiej, wydają się na pozór bardzo mocne. Zwolennicy uzgadniania katolicyzmu ze współczesnością jako niedościgniony wzór przedstawiają nam pierwszych chrześcijan, którzy nie mieli wpływu na państwo i stąd – mówią – mogli prawdziwie żyć Ewangelią.
A jednak chrześcijanie pierwszych wieków ukrywali się w katakumbach nie dlatego, że szczególnie upodobali sobie mrok i tajemnicę. Czynili tak, bo przyszło im żyć w państwie jednoznacznie wobec nich wrogim. Antychrześcijańskie i pogańskie Imperium Rzymskie nie dawało możliwości budowania świątyń; jedynie dlatego schodzono „pod ziemię”.
Gdy tylko Konstantyn Wielki wydał edykt mediolański, wyznawcy Chrystusa porzucili kryjówki i zaczęli budować okazałe świątynie, nasycając – powiedzmy nieco anachronicznie – publiczną przestrzeń wiarą w Ukrzyżowanego. Jak mogliby czynić inaczej? W sam rdzeń chrześcijaństwa wpisane jest roszczenie do powszechności: świadoma z tego rezygnacja byłaby zdradą Ewangelii. Stary i Nowy Testament, całe Pismo po prostu wzywa do nauczania wszystkich narodów (Mt 28, 19) i jako ideał prezentuje wizję ludów całej ziemi jednogłośnie wychwalających Pana. Stąd jeżeli chcemy być dziś jak „pierwsi chrześcijanie”, winniśmy robić to, co oni: mając możliwość wpływu na życie publiczne, możliwość tę wykorzystywać.
Mgła czasu postchrześcijaństwa
Nie jest to jednak dziś rzecz prosta. Jak zwracał uwagę kilka miesięcy temu na łamach „Teologii Politycznej Co Tydzień” Dariusz Karłowicz, olbrzymim wyzwaniem staje się brak ostrości obrazu współczesnych państw i społeczeństw: co jest w nich jeszcze chrześcijańskie, a co już pogańskie?
W pewnym sensie nasza sytuacja jest trudniejsza od tej, w której żyli nasi ojcowie w wierze: rozróżnienie na „Boskie” i „cesarskie” w postrewolucyjnej epoce bywa szalenie trudne. Dziś nie grozi nam zwykle męczeństwo inne niż „pluszowe”: nie rzuca się nas lwom ani nie krzyżuje. Rewolucja zwraca się do chrześcijan nierzadko z przyjaznym uśmiechem. Wszelako powiada Pan: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle (Mt 10, 28).
Hipokryzja, z jaką satanistyczni rewolucjoniści używają frazeologii chrześcijańskiej, jest bezprecedensowa. Oto amerykański prezydent Joseph Biden twierdzi, że kobiety mają „prawo” do mordowania dzieci nienarodzonych, bo takie jest stanowisko głównych religii świata. Jak to możliwe, że katolicki przywódca państwowy imieniem Bożym zasłania legalność dzieciobójstwa? Albo inaczej: jak to możliwe, że takie argumenty trafiają do przekonana milionów katolików?
Cóż, w istocie rzeczy sprawa jest banalna: podmiotowość kobiety, wolność i równość wszystkich ludzi – to wszystko, w co stroi się współczesny feminizm, ma przecież chrześcijański rodowód. Ten sam mechanizm widoczny jest choćby w nachalnej promocji zboczeń – piękno katolickiego małżeństwa wykorzystuje się dziś w propagandzie środowiska LGBT jako argument na rzecz legalizacji jednopłciowych związków. Tego rodzaju przykłady można jeszcze długo mnożyć.
Nie dziwi, że wielu ludzi ulega zwiedzeniu: z powodu rozerwania przez Rewolucję związku między prawem stanowionym a prawem Bożym wydaje się, jakby nie było już obiektywnego kryterium dobra i zła. O wszystkim decyduje lud i jego reprezentacja, którą stanowi państwo. Jeżeli więc państwo ogłasza aborcję czy homomałżeństwa za zgodne z chrześcijaństwem, to tak widocznie jest – zdaje się myśleć wielu współczesnych.
Ortodoksja
Żeby nie ulec zagubieniu, potrzebna jest przede wszystkim roztropność. Musimy posiadać zdolność do rozróżniania tego, co w postchrześcijańskiej kulturze jest warte zachowania, a co należy odrzucić. Chrześcijanin musi być jak pszczoła zbierająca z kwiatów nektar, a omijająca jad. Żeby to było możliwe, konieczna jest zdrowa nauka – a tej jesteśmy w coraz większej mierze pozbawiani. Dlatego pierwszorzędnym wyzwaniem dla współczesnych katolików jest troska i praca na rzecz przywrócenia ortodoksji w Kościele.
Musimy, naturalnie, dbać o świat polityki, ale to sam Bóg, gdy zechce, da nam nowego Konstantyna. Pierwsi chrześcijanie – użyjmy tego wzorca – nie troszczyli się, jak osadzić na tronie cesarskim wyznawcę Chrystusa, ale zabiegali, by zachować czystą wiarę. Zachowali – i zainspirowany ich niezłomnym świadectwem władca przyjął chrzest.
Bez fundamentu w postaci panowania ortodoksji w Kościele nie mamy nawet co myśleć o przywróceniu czy budowie nowej cywilizacji Christianitas. Dziś nowy Konstantyn byłby wręcz groźny: co by się działo, gdyby słuchał wszechobecnych w Kościele modernistów? Rewolucja zdruzgotała społeczeństwo, teraz próbuje zdruzgotać Kościół. Na to nie możemy pozwolić. A gdy odbudujemy prawowierny wykład wiary – droga do powrotu społecznego panowania Jezusa Chrystusa stanie znowu otworem.
Paweł Chmielewski
ARTYKUŁ ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY W 87. NUMERZE MAGAZYNU „POLONIA CHRISTIANA”
Chcesz otrzymywać dwumiesięcznik regularnie? Kliknij TUTAJ i dołącz do Klubu Przyjaciół PCh24.pl