Pielgrzymka papieża Leona XIV do Turcji i Libanu przebiegła zadziwiająco spokojnie. Nie było radykalnych odezw dialogicznych, które rzucają cień na Chrystusa; papież nie pomodlił się w meczecie; nie wykonał też żadnych dwuznacznych gestów na rzecz prawosławnych.
Ojciec Święty odbył podróż w dniach 27 listopada – 2 grudnia. Najpierw przyjechał do Turcji, później do Libanu. Występował przede wszystkim jako orędownik pokoju. Nic dziwnego – region, który odwiedził, jest nieustannie wstrząsany wojnami. Nawet jeżeli w większej mierze dotyczy to Libanu niż Turcji, Ankara jako lokalne mocarstwo jest silnie zaangażowana w konflikty, starając się pośredniczyć w procesie pokojowym – podobnie jak papież.
Czytelnik pozwoli, że pozostawię kwestie polityczne na marginesie – nie ma tu zresztą nic, co byłoby jakimkolwiek zaskoczeniem. W przypadku Izraela i Palestyny Leon XIV twardo optował za rozwiązaniem dwupaństwowym, które Izrael oczywiście odrzuca. W sprawie Ukrainy wyrażał nadzieję na rolę Turków, którzy korzystając ze swoich możliwości mogą pomagać w budowaniu porozumienia. Jedna rzecz warta odnotowania: mówiąc o pokoju między narodami, Leon wyraźnie określił go mianem daru Boga. To klasyczna chrześcijańska myśl – Chrystus jest Księciem Pokoju, dlatego nie należy rozpatrywać pokoju jako czysto ludzkiego osiągnięcia, ale odnosić go zawsze do Stworzyciela.
Wesprzyj nas już teraz!
Więcej wydarzyło się w kwestiach stricte religijnych – co zrozumiałe, jako że pielgrzymka była motywowana 1700. rocznicą Soboru Nicejskiego. Leon XIV odbył wiele spotkań ekumenicznych, przede wszystkim z prawosławnymi – ostatecznie to w Turcji działa najważniejszy duchowny prawosławny, patriarcha Konstantynopola Bartłomiej. Papież mówił też sporo do muzułmanów, co również jest w tym regionie dość oczywiste.
W przypadku islamu bilans tej podróży jest dość zaskakujący. Papież odwiedził Błękitny Meczet – jedną z najważniejszych świątyń muzułmańskich. Byli w niej również jego poprzednicy – Jan Paweł II, Benedykt XVI, Franciszek. Karol Wojtyła odwiedził meczet prywatnie, fakt ten został ujawniony dopiero później. Benedykt i Franciszek zatrzymywali się na krótką chwilę modlitwy. Jak tłumaczył Benedykt, w żadnym razie nie do Allaha – oczywiście do Pana Boga w Trójcy Jedynego. Leon XIV tego nie zrobił – nie zatrzymał się nawet na krótką chwilę modlitwy. Czy wynikało to z przeoczenia, czy też ze świadomego zamiaru, by nie modlić się w niechrześcijańskiej świątyni – nie wiadomo, ale rzecz warto odnotować.
Z drugiej strony może nieco razić poetyka publicznych wystąpień papieża. Zwłaszcza w przemówieniu na Placu Męczenników w Bejrucie 1 grudnia papież mówił o chrześcijaństwie, judaizmie oraz islamie jako o religiach Abrahamowych, wskazywał na wspólny kult jedynego i miłosiernego Boga, stwórcy nieba i ziemi; wzywał, by modlitwy chrześcijan, żydów i muzułmanów łączyły się w jedną wznoszącą się pieśń, zwłaszcza o dar pokoju. Nie ma w tym wprawdzie żadnej nieprawdy w ścisłym sensie, ale budzi to jednak pewien poważny niesmak. Nawet jeżeli judaiści i mahometanie wyznają prawdziwego Boga, to wyznają go nieprawdziwie – zaprzeczają Trójcy Świętej, negują Jego Syna, zakłamują Wcielenie. Można argumentować, że byłoby lepiej, gdyby Leon XIV użył ostrożniejszego języka.
Owszem, język nie jest bynajmniej „leonowy” – to raczej zupełnie zwyczajny język dialogu, tak, jak został stworzony po II Soborze Watykańskim. Wypowiedzi papieża były zresztą niewątpliwie dalece bardziej wstrzemięźliwe, niż jego poprzednika Franciszka. W tym sensie mamy do czynienia nawet z korektą poprzedniego pontyfikatu, jakkolwiek korektą, moim zdaniem, niedoskonałą.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że… łatwo pisać z wygodnej pozycji publicysty. Papież pojechał do krajów islamskich – Turcja jest niemal wyłącznie muzułmańska, Liban w większości. W regionie Bliskiego Wschodu trwają głębokie konflikty religijne, nierzadko niezwykle brutalne. Ich ofiarą padają wszyscy – nie tylko chrześcijanie, zabijani są masowo również muzułmanie, a to przez Izraelczyków. W tej niezwykle dramatycznej sytuacji przywódca religijny i państwowy, jakim jest Leon, w naturalny sposób ciąży do poszukiwania tego, co łączy – jest to zrozumiałe. Biorąc pod uwagę ten trudny kontekst dyplomatyczny, brak modlitwy w Błękitnym Meczecie oraz powrót do pewnego porządku względem poprzedniego pontyfikatu, nie ma szczególnych powodów do narzekań. Można tylko mieć nadzieję, że w przyszłości uda się znaleźć takie formuły, które pozwolą z jednej strony postawić na podkreślanie pojednania, ale zarazem wyraźnie przypomnieć o jedyności zbawczej Chrystusa.
Spójrzmy na przykład św. Pawła. Kiedy głosił Dobrą Nowinę poganom na Areopagu w Atenach, nie stronił od swoistej dyplomacji. Apostoł zaczął swoje przemówienie od ołtarza z napisem «nieznanemu Bogu», mówiąc, że głosi właśnie to, co poganie czczą, choć nie znają – Boga, którzy stworzył świat i wszystko, co w nim istnieje. Z relacji w Dziejach Apostolskich wynika, że poganie słuchali nawet z pewnym zainteresowaniem… aż Apostoł nie wspomniał o zmartwychwstaniu. To dla pogan było szokiem, więc zaczęli go wyśmiewać i odeszli. Rozumiem, że gdyby Leon XIV powiedział do muzułmanów wyraźniej o Chrystusie, mogliby odebrać to źle – pewnie gorzej, niż poganie, bo nie śmiechem, ale gniewem. Jednak sam Chrystus nakazuje głosić w porę i nie w porę. Tego jednak mi zabrakło.
Teraz kwestie ekumeniczne. Każdy, kto śledzi dialog katolicko-prawosławny, nie mógł spodziewać się niczego innego – niemniej jednak w kontekście 1700. rocznicy Soboru Nicejskiego można mówić o pewnym rozczarowaniu. Chodzi przede wszystkim o Wielkanoc. 29 listopada w Stambule Leon XIV podpisał wspólną deklarację z patriarchą Bartłomiejem. Dokument nie wnosi dosłownie nic nowego. Potwierdza fakt, że dialog istnieje – i wyraża oczekiwanie i nadzieję, że będzie istniał dalej; to wszystko. Nawet jeżeli akapitów jest znacznie więcej, zawierają w istocie tę samą myśl, wyrażaną na różne sposoby. Powtarzam, że nikt nie spodziewał się niczego innego, bo dialog z prawosławiem jest szalenie trudny nie tylko ze względu na komplikacje teologiczne i historyczne, ale także z powodu różnorodności prawosławia. Bartłomiej może powiedzieć jedno – ale Cyryl w Moskwie i zależni od niego prawosławni w innych krajach, coś innego. Złożonych problemów nie da się zresztą łatwo rozwiązać – takich jak „Filioque” czy szczególnie prymat papieża.
Szkoda jednak, że zabrakło jakichkolwiek ustaleń we wspomnianej kwestii Wielkanocy. W tym roku katolicy i prawosławni obchodzili Wielkanoc w tym samym terminie – tak złożyły się kalendarze. Sobór Nicejski oprócz rozwiązania problemu Ariusza ustalił też prawidłowe datowanie Wielkanocy. Byłoby zatem czymś bardzo logicznym, gdyby katolicy i prawosławni właśnie w 2025 roku ustalili, że odtąd zawsze będą wspólnie obchodzić Wielkanoc.
Niestety, w praktyce nie dało się tego zrobić. Kiedy na początku swojego pontyfikatu Franciszek zaproponował wprowadzenie wspólnej daty Wielkanocy, Cyryl z Moskwy odpowiedział, że jak najbardziej – pod warunkiem, że Rzym przyjmie datację moskiewską. Można sobie wyobrazić, że Stolica Apostolska poszłaby na to ustępstwo wobec zatwardziałości, ale… to z kolei wywołałoby krytykę ze strony protestantów, którzy obchodzą Wielkanoc tak, jak katolicy – i nie zgodziliby się ze zmianą. Zatem jedność co do daty z prawosławiem wywołałaby zerwanie jedności co do daty z wieloma protestantami. Sytuacja patowa.
Na koniec zatem jeszcze jeden temat. Papież odwiedził grób św. Szarbela Makhlufa, który w Polsce jest w ostatnich latach niezwykle popularny, głównie za sprawą modlitwy o zdrowie. Ojciec Święty podkreślił bardziej ogólny aspekt wstawiennictwa. „Św. Szarbel nigdy nie przestał wstawiać się za nami u Ojca Niebieskiego, źródła wszelkiego dobra i łaski. Już za jego życia wielu ludzi przychodziło do niego, aby otrzymać od Pana pocieszenie, przebaczenie i radę. Po jego śmierci wszystko to się zwielokrotniło i stało się rzeką miłosierdzia. Również z tego powodu, każdego 22. dnia miesiąca, tysiące pielgrzymów przybywa tu z różnych krajów, aby spędzić dzień na modlitwie i odpoczynku duszy i ciała” – powiedział. Prosił też za wstawiennictwem św. Szarbela o jedność dla chrześcijan i pokój dla świata.
Czy coś zostanie z tej pielgrzymki? Można mieć nadzieję, że dobre wspomnienie Kościoła katolickiego u wielu Turków i Libańczyków – zarówno katolików, prawosławnych, jak i muzułmanów. Obecność papieża tych pierwszych może umocnić we wierze w Chrystusa, drugim unaocznić wyjątkowość papiestwa, trzecich wreszcie zainteresować przesłaniem tego, który mówił w imieniu Księcia Pokoju. Oby Bliski Wschód był dzięki tej podróży Ojca Świętego miejscem bliższym Chrystusowi, niż dotąd.
Paweł Chmielewski