Wielu współczesnych liberalnych krytyków Nowego Testamentu za wszelką cenę próbuje podważyć te przekazy ewangeliczne, które wskazują na boską tożsamość Jezusa. Szczególnie dużo wysiłku poświęcają tekstom mówiącym o narodzinach Zbawiciela. Z jednej strony próbują zakwestionować historyczność przekazów – Jezus, ich zdaniem, nie mógł urodzić się w Betlejem, z drugiej chcą dowieść, że chrześcijańska wiara w narodziny z Dziewicy pojawiła się późno i była efektem wpływów pogańskich. Prawdziwym celem ich wysiłków ma być odrzucenie boskości Jezusa. Skoro nie wierzą, że Nazarejczyk był Synem Bożym, nie wierzą, że był współistotny Ojcu, starają się dostosować do swojej niewiary sens tekstów ewangelicznych. Co ciekawe, chociaż kierują się ideologicznymi uprzedzeniami, ich przedsięwzięcie uznawane jest za przejaw krytycyzmu i bezstronności.
I tak na przykład słynna badacz Nowego Testamentu Paula Fredriksen pisze: „W trakcie procesu [powstawania chrześcijaństwa] posłaniec stał się posłaniem”. To oczywiście nic nowego, wręcz stara śpiewka krytycznych i niezależnych liberalnych krytyków, sięgająca jeszcze Alfreda Loisy, Adolfa Harnacka czy Rudolfa Bultmanna. Zgodnie z tą teorią pierwotnie Jezus nauczał o Bogu, głosił Jego miłosierdzie i ojcowską dobroć, po swej śmierci i zmartwychwstaniu On sam w oczach wiernych przesłonił Boga. Rozwój kultu Jezusa pociągał za sobą odchodzenie od oryginalnej religii judaizmu, chrześcijaństwo ma w sobie zatem silną dawkę antyjudaizmu.
Wesprzyj nas już teraz!
Tylko nie Betlejem
Widać to, zdaniem Fredriksen, w opisach, które przeciwstawiają Jezusa Jego współczesnym i judaizmowi I wieku naszej ery. Utrwalają one „długą chrześcijańską tradycję antyjudaizmu”. Co żydowskość Jezusa oznacza w praktyce dla rozumienia tekstów? Przede wszystkim należy zakwestionować ewangeliczne opisy konfliktów Jezusa z Jego współczesnymi, są one tylko rzutowaniem na życie Galilejczyka sporów, jakie późniejszy Kościół prowadził z Synagogą.
Cztery Ewangelie są dziełem wspólnot pogańskich, powstały pod koniec I wieku naszej ery i są owocem konkurencji między różnymi grupami chrześcijan.
Dziwaczny to wniosek, do którego dochodzi liberalna krytyk. Istnienie i przetrwanie czterech Ewangelii nie jest dowodem na istnienie konkurencji między różnymi odłamami chrześcijaństwa, lecz przeciwnie, znakiem szacunku i czci, jakimi Kościół otaczał każdy pierwotny przekaz, co do którego istniało uzasadnione przekonanie, że wywodzi się od apostołów. Inaczej zamiast czterech pozostałaby jedna, najbardziej popularna, albo też cztery różne zostałyby zastąpione jedną kompilacją, jak w wypadku choćby syryjskiego Diatessaronu.
Fredriksen jest bardzo krytyczna wobec Ewangelii według świętego Jana, co zresztą stało się już niemal normą. „Janowy Chrystus nie został przepowiedziany w żydowskiej historii: jest On całkowicie nietradycyjnym Mesjaszem”. Choć czasem ów krytycyzm wobec Jana na chwilę ustępuje innej teorii, oto bowiem Fredriksen czyni czwartego ewangelistę świadkiem tradycji, zgodnie z którą Jezus pochodził z Nazaretu, a nie z Betlejem. To rzeczywiście interesujące wytłumaczenie poniższego fragmentu z Jana: „Niektórzy z tłumu, gdy usłyszeli te słowa, mówili: Ten jest rzeczywiście prorokiem. Inni zaś: On jest Mesjaszem. A jeszcze inni pytali: Czy Mesjasz przyjdzie z Galilei? Czy Pismo nie stwierdza, że Mesjasz przyjdzie z rodu Dawida i z Betlejem, z miejscowości, w której mieszkał Dawid?” (J 7, 40-42). I dalej: „Odpowiedzieli mu: Czy i ty jesteś z Galilei? Zbadaj i przekonaj się, że żaden prorok nie pochodzi z Galilei” (J 7, 52). Fredriksen nie widzi zawartej w tych słowach ironii Jana. Czy pisząc pod koniec I wieku naszej ery, mógł nie znać tradycji o narodzinach Jezusa w Betlejem? I czy mogli nie znać jej jego słuchacze? Bardzo wątpliwe.
Cały fragment ma dokładnie odwrotny sens, niż chciałaby tego Fredriksen. Owszem, Żydom wydaje się, że ośmieszają roszczenia Jezusa, gdy mówią, że Mesjasz, za którego On się uważa, ma przecież przyjść z Betlejem, a nie z Galilei. Jednak chrześcijańscy słuchacze tych słów, którzy znają prawdę, wiedzą, że w istocie oponenci Jezusa wpadli w sidła, które na Niego zastawili. Tak, Mesjasz miał przyjść z Betlejem. I Jezus właśnie stamtąd pochodzi. Tym samym Żydzi, z którymi toczy spór, mimowolnie potwierdzają słuszność Jego roszczenia. Mówią, że Mesjasz ma być z Betlejem? I oto jest.
Tylko nie Micheasz
W podobny sposób jak Fredriksen rozumuje inny popularny historyk Nowego Testamentu, Reza Aslan, autor wydanej też w Polsce książki „Zelota”. Metoda jest prosta. Najpierw twierdzi się, że ewangeliści nie zajmowali się historią, ale głoszeniem prawdy religijnej. Następnie odczytuje się przekazy ewangeliczne, abstrahując od ich treści i intencji autora, ale umieszcza się je w odpowiednim – z punktu widzenia współczesnego autora – kontekście. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Każdy egzegeta otrzymuje dokładnie taki obraz Jezusa, jakiego potrzebuje, wiedza o ówczesnej Palestynie jest bowiem na tyle niepełna i fragmentaryczna, że można tworzyć tyle wizerunków, ile dusza zapragnie. Przepis podaje sam Aslan. „Chcąc nie chcąc, jedyny dostęp, jaki można mieć do rzeczywistego Jezusa, dają nie opowieści na Jego temat przekazane po Jego śmierci, ale wiązka faktów, jaką można wydobyć o Jego życiu, jeśli za punkt wyjścia przyjąć to, że należał do dużej, żydowskiej rodziny cieśli walczących o przeżycie w małej galilejskiej wiosce, Nazarecie”. Kontekst ustanawia sens. Kontekst jednak wybierają komentatorzy. I w zależności od niego formują postacie Jezusów na swoją modłę. Tak powstają Jego różne oblicza: wędrownego chasyda, apokaliptycznego proroka, filozofa ze szkoły cyników, faryzeusza ze szkoły Hillela, wreszcie bojownika antyrzymskiego.
Amerykański muzułmanin odrzuca, podobnie jak wielu chrześcijańskich egzegetów, informacje o narodzinach Jezusa w Betlejem. Czy znalazł doniesienia o innym miejscu narodzin? Czy odkrył dowody, że Betlejem w czasie, kiedy miało dojść do Narodzin, nie istniało? W żadnym razie. Wystarczy, że „Łukasz umieszcza narodziny w Betlejem nie dlatego, że miały one tam miejsce, ale z powodu słów proroka Micheasza”. Faktycznie prorok przepowiedział:
„A ty, Betlejem Efrata,
Tak małe jesteś wśród judzkich osiedli!
Z ciebie wyjdzie mi Ten,
Który będzie władcą w Izraelu” (Mi 5,2).
Fragment ten cytuje w swej opowieści o narodzinach Mateusz, który opisuje zebranie arcykapłanów i nauczycieli ludu u Heroda Wielkiego, na którym to informują króla o miejscu narodzin Mesjasza. Jednak Łukasz już się nań nie powołuje. Obaj ewangeliści w różny sposób też tłumaczą powód znalezienia się rodziny Jezusa w Betlejem: czytając Mateusza, można uznać, że był tam rodzinny dom Józefa; u Łukasza Betlejem staje się celem wędrówki wskutek ukazu cesarza. W dwóch różnych zatem przekazach, z pewnością od siebie niezależnych, podaje się to samo miejsce narodzin Jezusa. Betlejem nie odgrywało w oczekiwaniach mesjańskich żadnej nadzwyczajnej roli, wzmianka o nim nie pojawia się w innych pismach żydowskich tego okresu, nie wspomina się o nim też w pismach z Kumran. Jedyny uznany przez niektórych rabinów za mesjasza późniejszy przywódca żydowski Szymon Bar-Kochba nie pochodził z Betlejem. Na miasto to jako miejsce swych urodzin nie wskazywał żaden z mesjańskich pretendentów, o których pisał Józef Flawiusz. Nic zatem nie przemawia za tym, że ewangeliści musieli przypisać Jezusowi pochodzenie z Betlejem. Gdyby szukali miejsca narodzin w taki sposób, jak to sugeruje Aslan, wybraliby raczej Jerozolimę, stolicę, miejsce narodzin Salomona i innych królów z dynastii Dawidowej, miasto świątyni. Nic łatwiejszego pod słońcem. Jerozolimę od Betlejem dzieliło raptem kilkanaście kilometrów, kilka godzin drogi. Nie ma zatem żadnych powodów, żeby odrzucać informację Łukasza i Mateusza. Z tego, że jeden z nich powołuje się na tekst starożytnego proroctwa, nie wynika, że obaj podali nieprawdę. Jest to typowa dla dzisiejszych „krytycznych” autorów logika podejrzeń. Powołani się przez ewangelistę na proroctwo odczytuje się wówczas jako dowód nieprawdziwości zdarzenia. Jest to oczywiście możliwe tylko gdy przyjmie się zasadę, zgodnie z którą wolno czytać teksty wbrew nim.
Wiara kontra historia
Tyle, że takie rozumowanie stało się powszechne również wśród teologów katolickich. Oto John P. Meier, słynny amerykański katolicki biblista głosi teorię dwóch prawd, przeciwstawiając sobie Jezusa historii i Jezusa wiary. Na obronę swego stanowiska Meier powołuje się na tradycję katolicką, na rozważania świętego Tomasza z Akwinu i jego podział na to, co znane rozumowi i co znane wierze. Jednak, jak mniemam, ta analogia jest zwyczajnie chybiona. W myśli świętego Tomasza, inaczej niż u Meiera, prawda filozoficzna nie mogła przeczyć prawdzie wiary. Rozum i wiara były tylko dwiema drogami prowadzącymi do tego samego celu. Do uznania istnienia Boga, jako pierwszej przyczyny i celu wszechświata, mogły dojść osobno sam rozum i osobno wiara posłuszna słowom objawienia. Jednak dwa różne sposoby dotarcia zakładały ten sam przedmiot. Wiara to nie absurd, nie ślepe zaufanie, nie niedorzeczne przylgnięcie do czegoś, co wydaje się prawdą, ale stałe przeświadczenie, że to, co się wyznaje, jest prawdą i naprawdę się wydarzyło.
To, co jest prawdziwe, nie może być jednocześnie nieprawdopodobne. Meier broni się przed takim zarzutem i w czwartym tomie swego dzieła pisze: „poszukiwanie Jezusa historycznego jest z definicji przedsięwzięciem ściśle historycznym. Ze swej natury abstrahuje ono od wiary chrześcijańskiej lub też bierze ją w nawias. Nie znaczy to jednak, że zaprzecza ono, odrzuca lub atakuje taką wiarę. Paradne. Nawet jeśli Meier ma rację, że z zasady poszukiwanie historyczne, tak jak on je rozumie, nie atakuje wiary, to abstrahowanie od niej lub branie jej w nawias musi do tego prowadzić. Nie dlatego, żeby wiara tworzyła sztucznego, mitycznego, niehistorycznego Jezusa, ale dlatego że wiara wyrasta z historii rozumianej jako rzeczywisty zapis zdarzeń. Pomysł, że można wiarę traktować jak zimowy płaszcz, który latem wiesza się w szafie, nie świadczy najlepiej o roztropności amerykańskiego księdza.
Owszem, wiara dodaje do ustaleń historycznych pewność i moc przekonania, które nie są dostępne dla historyka. Historyk zawsze ma do czynienia z hipotezami, z prawdopodobieństwem. Wiara zaś to pewny, stały i bezwarunkowy sąd. Jednak ów naddatek teologiczny nie może zaprzeczać ustaleniom rozumu. Prawda historyczna i prawda wiary nie mogą pozostawać, jak to jest u Meiera, w stanie wojny. Prawda wiary musi zakładać, że tkwiąca u jej podłoża opowieść o historii jest w najwyższym stopniu prawdopodobna. Nie da się utrzymać, jakby chciał Meier, ścisłego rozróżnienia między tym, co wiadomo o Jezusie w oparciu o badanie i rozum, od tego, co utrzymuje się w oparciu o wiarę. Wiara nie przybywa bowiem do rozumu z zewnątrz, jako coś, co miałoby go gwałcić albo jako coś, co mogłoby go ignorować i pomijać. Przeciwnie – wiara musi być oparta na tym, co wydaje się najbardziej prawdopodobne, najbardziej zbliżone do prawdy i naszej wiedzy o rzeczywistości. Dlatego zastrzeżenia Meiera, który pisze, że on jedynie domniemywa i niczego nie przesądza, są niewiele warte. Można mieć wręcz wrażenie, że to zasłona dymna. Ma chronić autora przed zarzutem, że jego historyczny Jezus powstaje w opozycji wobec Jezusa, jakiego wyznaje Kościół.
Kim zatem był Jezus historyczny? Po pierwsze, nie wiadomo, czy urodził się w Betlejem. Określenie miejsca narodzin Jezusa – czy to w Betlejem, czy w Nazarecie – nie ma bezpośredniego związku z wiarą w boskość Jezusa, to prawda. Ale czy wolno przystać na sugestię Meiera, że narodziny w Betlejem nie są faktem historycznym, lecz teologumenonem, twierdzeniem teologicznym ujętym w formie pozornej opowieści historycznej?
Nie sądzę. Kto tak uważa, musi pamiętać, że w całej tradycji Kościoła nikt aż do czasów nowożytnych w podobny sposób tych opowieści nie traktował; że podważając rzetelność informacji o miejscu narodzin, kwestionuje się też wiarygodność świętego Mateusza i świętego Łukasza – a nic nie wskazuje na to, by traktowali oni swe opowieści w sposób niehistoryczny. To samo dotyczy narodzin z Dziewicy. W tej sprawie również Meier unika wydania sądu. Według niego historyk nie jest w stanie ocenić prawdziwości relacji o narodzinach z Dziewicy przekazanych przez Ewangelie, a wszystko zależy od filozoficznych założeń i wagi, jaką się przykłada do nauczania Kościoła. Rzecz o tyle zabawna, że waga, jaką się przywiązuje do nauczania Kościoła, zależy właśnie od tego, czy prawdą jest przekaz o narodzinach z Dziewicy, który Kościół przez wieki uznawał za prawdziwy. Przeciwstawienie wiary i historii ma też swoje konsekwencje dla całego opisu działalności Nazarejczyka. Pierwszą jego ofiarą musi być wiara w narodziny Jezusa z Dziewicy – dla współczesnych krytyków chrześcijańskie przekazy, które tego dotyczą mogą być jedynie mitem i legendą. Dzieje się wbrew logice i zdrowemu rozumowi.
Narodziny z Dziewicy
Mimo, że wiara w preegzystencję Jezusa należy do najwcześniejszych warstw tradycji, wielu współczesnych badaczy próbuje odsunąć ją w czasie i przypisać jej powstanie wpływom pogańskim. Jak pokazałem, wielu komentatorów uznaje, że sporządzone przez Mateusza i Łukasza opisy Narodzin Jezusa, które zakładają Jego preegzystencję, muszą być efektem długiego rozwoju nowej religii i odpowiadać na oczekiwania pogan. Tymczasem analiza listów do Filipian czy Koryntian dowodzi czegoś przeciwnego. Już w latach pięćdziesiątych, a zapewne i wcześniej chrześcijanie wierzyli, że Jezus istniał, zanim się urodził. Tak więc, pisze słynny brytyjski biblista, Larry Hurtado, idea cudownego, dziewiczego poczęcia była wcześniejsza niż poszczególne opisy Narodzin. To nie ewangeliści wymyślili Narodziny z Dziewicy, przekaz na ten temat musiał pochodzić co najmniej z okresu przed napisaniem przez Pawła listów. To znowu pociąga za sobą kolejne pytania. Czy to możliwe, żeby wiedza o tym, że chrześcijanie wierzą w Narodziny z Dziewicy, nie dotarła do uczniów w Jerozolimie, w tym do krewnych Jezusa? Co to oznacza dla prawdziwości poszczególnych opowieści o Jego Narodzinach?
Hurtado próbuje dokładnie ustalić, jak wcześnie mogła pojawić się ta idea. Zauważa, zresztą tak jak i niektórzy komentatorzy, osobliwy wers u świętego Marka: „Czy nie jest to ten cieśla, syn Marii (…)” (Mk 6, 3) i stwierdza, że najprawdopodobniej należy go traktować jako „oszczerstwo przeciw pochodzeniu [Jezusa] z prawego łoża”. Mówią to bowiem przeciwnicy Nazarejczyka, obrażeni przez Niego, poza tym w równoległych opisach Mateusza 13, 55, Łukasza 4, 22 i Jana 6, 42 mówi się o Jezusie synu Józefa, co może sugerować, że pozostali ewangeliści, szczególnie korzystający z Marka Łukasz i Mateusz, starali się uniknąć wyrażenia „Syn Marii”, widząc w nim próbę oczernienia Jezusa.
Hurtado przytacza możliwe wyjaśnienia tego określenia. I tak może to być wczesna żydowska polemika antychrześcijańska, w której przekazano faktyczną wiedzę o nieprawowitym pochodzeniu Jezusa, na co chrześcijanie odpowiedzieli opowieścią o dziewiczym poczęciu Jezusa. Może to być jednak równie dobrze żydowskie oszczerstwo przeciw Jezusowi, a ściślej – przeciw rozpowszechnionemu wśród chrześcijan przekonaniu, że został On poczęty w cudowny sposób. Pierwsza hipoteza wydaje się nieprawdopodobna. Jej przyjęcie zakładałoby, że Marek przechował i przekazał opowieść o nieprawowitym pochodzeniu Jezusa z bliżej nieznanych przyczyn. Dlaczego autor, który od początku wyznaje w Jezusie Chrystusa i Syna Bożego, miałby przytoczyć informację, że jego bohater pochodzi z nieprawego łoża? Po drugie zaś, jeśli faktycznie od początku krążyły opowieści kwestionujące pochodzenie Jezusa, dlaczego wzmianki na ich temat nie pojawiły się w innych źródłach, wcześniejszych od Ewangelii? Dlatego Hurtado słusznie przyjmuje, że najprawdopodobniej słowa tłumu, pozornie obraźliwe dla Jezusa, w uszach czytających je chrześcijan były nieświadomie wyrażoną prawdą. Krótko: od samego początku chrześcijanie wierzyli, że Jezus został cudownie, dziewiczo poczęty, a oszczerstwo żydowskie było próbą odpowiedzi na tę wiarę. Można sądzić, że przeświadczenie to znane było chrześcijanom co najmniej dziesięć, może więcej lat przed powstaniem Ewangelii Marka. Dawałoby to rok 60, a zapewne, biorąc pod uwagę List do Filipian, okres znacznie wcześniejszy. Zatem można przyjąć, że już w latach pięćdziesiątych, a pewnie i czterdziestych I w. po Chr. chrześcijanie byli przeświadczeni, że Jezus urodził się z Dziewicy.
Hurtado omija kwestię prawdziwości tej wiary. Pisze, że zajmuje się jedynie motywami i znaczeniem tego, że takie twierdzenie krążyło wśród wczesnych chrześcijan. Dodaje, że co się tyczy historycznej prawdy o dziewiczym poczęciu, to tylko Maryja, Matka Jezusa, mogłaby mieć bezpośrednią wiedzę na ten temat. A potem podsumowuje w dość zdumiewający sposób: „żadna ewangeliczna opowieść nie twierdzi wyraźnie, że została oparta na świadectwie Maryi lub Józefa”. To właśnie jedno z tych zaskakujących miejsc, kiedy przenikliwy teolog nagle się wycofuje. Jak to? A co z początkowym twierdzeniem Łukasza, że to, o czym rozprawia, „dokładnie zbadał, po kolei wiernie opisał”, a kończąc opowieść o Narodzinach Jezusa, podsumowuje: „A jego matka zachowywała wszystkie te słowa w swoim sercu” (Łk 2, 51)? Czy nie jest to właśnie wyraźne wskazanie na to, że jego opowieść jest oparta na świadectwie Maryi? W Dziejach Łukasz pisze, że w Jerozolimie tuż po Wniebowstąpieniu przebywali apostołowie „razem z kobietami, Marią, matką Jezusa i Jego braćmi” (Dz 1, 14). Zatem to Maryja była prawdopodobnie dla Łukasza źródłem wiedzy o Narodzinach Jezusa. Nie sposób inaczej rozumieć słów trzeciego ewangelisty: jeśli najpierw jasno stwierdza, że pisze w oparciu o świadectwa tych, co widzieli i słyszeli, jeśli podaje fakty, które tylko im (opis Narodzin) mogły być znane, jeśli odwołuje się wyraźnie do pamięci Maryi, jeśli wspomina jej obecność w Jerozolimie w pierwszej wspólnocie, to jak nie przyjąć, że to co zbadał jest faktem? Co zatem powstrzymuje brytyjskiego biblistę przed stwierdzeniem, że najbardziej prawdopodobnym powodem, dla którego chrześcijanie wierzyli w Narodziny Jezusa z Dziewicy, było to, że przekaz na ten temat pochodził od najbliższej rodziny Nazarejczyka, w tym od Jego Matki?
Wygląda na to, że Hurtado ulega tu pewnej tendencji, rozpowszechnionej nawet wśród poważnych krytyków, zgodnie z którą nie można poważnie wierzyć w Narodziny z Dziewicy jako wydarzenie historyczne. I tak warto przypomnieć, że według Martina Hengela wiara w preegzystencję Jezusa, w Jego współudział w stworzeniu świata i w posłanie Syna Bożego „chronologicznie została rozwinięta, zanim powstały legendy o cudownych Narodzinach Jezusa. Tradycja stojąca za prologiem czwartej Ewangelii jest «wcześniejsza« niż opowieści o Narodzinach u Mateusza i Łukasza w ich obecnej formie. To jest właśnie najbardziej oczywiste miejsce, w którym można mówić o wpływie hellenistycznym, nawet jeśli wybrano dla niego formę żydowskiej Haggady”. Nic na to nie wskazuje poza umiłowaniem do spekulacji i hołdowaniem racjonalistycznym przesądom, którym ulegał Hengel. Cała opowieść o Narodzinach, zauważa Hurtado, nasycona jest wątkami z Biblii, nie ma w niej nic, co odpowiadałoby pogańskim mitom o narodzinach bogów. Nie wiadomo zatem, czym są tu owe „hellenistyczne wpływy”.
Trudno uwierzyć, żeby przyczyną powstania tej opowieści było dopiero nowe doświadczenie Zmartwychwstania. Po pierwsze, Ewangelie nigdzie nie mówią o tym, że Jezus objawił się po Zmartwychwstaniu swojej Matce. Czy można sobie wyobrazić, że Maryja pod wpływem opowieści innych, którzy nagle zaczęli widzieć w Jej Synu Pana, zaczęła wierzyć, że poczęła Jezusa bez męża? A nawet przy założeniu, że Jezus Jej się po śmierci ukazał, nie wynikało z tego, że miałaby, gdyby to była prawda, pozbawić Józefa ojcostwa. Dlaczego miałaby tak postąpić, jeśli w żydowskiej tradycji przyszła chwała potomka nigdy nie była związana z dziewictwem matki? Czy nie zdawała sobie sprawy, że takie twierdzenie – Jezus został poczęty bez udziału ojca – naraża Jej reputację na szwank?
Opis Marka dokładnie to pokazuje. Zarzuty i złośliwe pomówienia były skutkiem opowieści o pochodzeniu od Dziewicy. Nie trzeba było szczególnej inteligencji, żeby przewidzieć, że gdy kobieta przyzna się, że nie znała męża, z którym poczęła dziecko, to niewielu uzna, że ojcem był Duch Święty. I to w sytuacji, gdy w tradycji nie ma analogii, które wiązałyby przyszłą chwałę potomka z dziewictwem matki. Powtarzam, jeśli był to późniejszy wymysł, dlaczego nie reagowali na niego Jakub lub inni członkowie rodziny Jezusa? Akurat ich oszczerstwa rzucane na Maryję musiały szczególnie boleć.
Idźmy dalej: czy taka opowieść mogłaby zyskać takie znaczenie, gdyby nie pochodziła od najwcześniejszych, żydowskich świadków? W Biblii nigdzie nie mówi się wyraźnie o tym, że Mesjasz miał się narodzić z Dziewicy, tak jak brak jest innych tekstów okresu Drugiej Świątyni, które by na to wskazywały. Mateusz wprawdzie cytuje proroctwo Izajasza, zgodnie z którym „oto panna pocznie i urodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel” (Mt 1, 23; Iz 7, 14), ale krytycy słusznie wskazują, że hebrajskie słowo Alma mogło, ale nie musiało oznaczać dziewicy. Wynika z tego tylko jedno: Mateusz znał już opowieść o Narodzinach Jezusa z Dziewicy i tak jak gdzie indziej starał się dla tego wydarzenia znaleźć odpowiednie proroctwo w Starym Testamencie. Mateusz wiedział z Tradycji, a więc ostatecznie od Maryi, że Jezus począł się bez udziału mężczyzny i znając ten fakt odpowiednio zinterpretował niejasne proroctwo Izajasza. Jest zatem całkiem inaczej, niż utrzymuje tylu krytyków. To nie „niejasne proroctwo” jest źródłem ewangelicznego opisu o narodzinach z Dziewicy – przeciwnie, to fakt narodzi z dziewicy naprowadził Mateusza na ów tekst Izajasza. Mateusz nie kreował rzeczywistości, szukał dla niej potwierdzenia w pismach Starego Testamentu.
Można zatem przyjąć, że wiara w Narodziny Jezusa z Dziewicy sięga co najmniej lat czterdziestych naszej ery, okresu, kiedy najważniejszym ośrodkiem chrześcijaństwa była Jerozolima, a dużą rolę odgrywali krewni Jezusa, na czele z Jakubem, po wygnaniu Piotra biskupem żydowskiej wspólnoty jerozolimskiej. Brak negatywnych reakcji z ich strony i powszechność wiary w preegzystencję wskazują na historyczność i prawdziwość tych przekazów.
Paweł Lisicki