Od kilku lat przeżywamy coraz większe wzmożenie ideologiczne w Unii Europejskiej. 16 lat temu wmawiano nam, że UE będzie pewną formą obrony i reprezentowania polskich interesów również gospodarczych. Wielu Polaków odbierało przystąpienie do Wspólnoty jako formę pewnego awansu cywilizacyjnego poprzez łatwiejszy przepływ środków pieniężnych i materialnych, łatwiejsze przemieszczanie się po naszym kontynencie etc. Nagle jednak okazało się, że z przynależnością do Unii Europejskiej wiążą się różnego rodzaju radykalne ideologie, a sama UE i jej „elity” stały się zakładnikiem tychże radykalnych ideologii – mówi w rozmowie z PCh24.pl Paweł Lisicki, redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”.
Czy mógłby Pan na początku przypomnieć w jakich okolicznościach Polska weszła w struktury Unii Europejskiej w 2004 roku? Ten „wielki dzień” poprzedziły „ostre negocjacje”, jak mówił ówczesny premier Leszek Miller, a następnie referendum podczas którego złamano prawdopodobnie wszystkie prawa związane z przeprowadzaniem w Polsce wyborów…
Wesprzyj nas już teraz!
Ciężko to w ogóle nazwać referendum. Było to co najwyżej dwudniowe zwieńczenie kampanii propagandowej na rzecz wstąpienia Polski do UE, a każdy głos krytyczny był albo zakrzykiwany, albo wykpiwany, albo po prostu przemilczany. Tak naprawdę nie było żadnej realnej debaty, a jedynie powtarzanie haseł, że dopiero po wejściu Polski do UE będzie pięknie i wspaniale. Czy są jednak jeszcze tacy, którzy pamiętają to, co działo się 16-17 lat temu? Zapewne są, ale jest to ogromna mniejszość.
Minęło 16 lat i wiele się zmieniło. Często można usłyszeć hasło: To nie jest ta sama UE, do której przystąpiliśmy…
To prawda i od wielu lat zwracałem i zwracam na to uwagę czy to na łamach dziennika „Rzeczpospolita” i tygodnika „Uważam Rze”, czy tak jak w ostatnim czasie na łamach tygodnika „Do Rzeczy”.
Od kilku lat przeżywamy coraz większe wzmożenie ideologiczne w Unii Europejskiej. 16 lat temu wmawiano nam, że UE będzie pewną formą obrony i reprezentowania polskich interesów również gospodarczych. Wielu Polaków odbierało przystąpienie do Wspólnoty jako formę pewnego awansu cywilizacyjnego poprzez łatwiejszy przepływ środków pieniężnych i materialnych, łatwiejsze przemieszczanie się po naszym kontynencie etc. Nagle jednak okazało się, że z przynależnością do Unii Europejskiej wiążą się różnego rodzaju radykalne ideologie, a sama UE i jej „elity” stały się zakładnikiem tychże radykalnych ideologii.
Co ma Pan na myśli?
Wystarczy zobaczyć pierwsze publiczne wystąpienie obecnej przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen podczas którego usłyszeliśmy jej publiczną deklarację, że zrobi wszystko co w jej mocy, aby we wszystkich państwach Wspólnoty nastąpiła legalizacja tzw. związków homoseksualnych a potem wprowadzono w nich tzw. małżeństwa homoseksualne. Kiedy już się tego dokona, to zostanie wprowadzone prawo zezwalające na adopcję dzieci przez tzw. pary LGBT. W jej oczach równouprawnienie oznacza używanie siły państwa do narzucania obywatelom zorganizowanej perwersji, do wymuszania na nich zgody na praktyki sprzeczne z prawem naturalnym.
To są rzeczy przerażające i całkowicie sprzeczne z zasadą suwerenności poszczególnych państw. Sprzeczne z zasadami na mocy których Polska do UE przystąpiła nie mówiąc już o tym, że jest to naruszenie obowiązującego w Polsce prawa konstytucyjnego.
Takich głosów jak pani komisarz jest znacznie więcej i nie dotyczą one tylko „kwestii LGBT”. Pani komisarz do spraw równości Helena Dalli poinformowała, że przygotowuje program na mocy którego państwa, które nie będą respektowały tego, co UE nazywa prawami człowieka, a co jest w rzeczywistości ideologią, będą karane. Głównym prawem ma być prawo do swobodnej ekspresji swojej seksualności! Przecież to nonsens!
Proszę zauważyć: degeneratom pozwala się wyrażać swoje perwersyjne pragnienia publicznie, zwykli ludzie mają obowiązek to szanować, uznawać i grzecznie przyjmować. Komu się to nie podoba, ten jest nienawistnikiem i fundamentalistą.
Panie von der Leyen, Yourova czy Dalli są zwolenniczkami ustaw zwalczających tzw. mowę nienawiści – za tym unijnym bełkotem skrywa się dążenie do kneblowania dyskusji, do zakazu wydawania ocen moralnych.
Dla unijnych biurokratów atakujące kościoły i księży radykałki z tzw. strajku kobiet reprezentują postęp, więc wolno im używać brutalnego, wulgarnego języka. Jak się to komuś nie podoba trzeba mu zatkać usta.
Unijni politycy z definicji też uważają, że istnieje prawo do aborcji, że w majestacie prawa można zabijać nienarodzone dzieci i pragną rozszerzyć te barbarzyńskie przepisy na całą Wspólnotę. I znowu: komu się to nie podoba trzeba go zmusić do milczenia. Według mnie bardzo wyraźnie przypomina to praktyki ZSRR: piętnowanie inaczej myślących, narzucanie przemocą posłuszeństwa, kneblowanie niepokornych.
Do ZSRR przez cały okres PRL byliśmy „przyspawani”. Można odnieść wrażenie, czytając komentarze niektórych polityków, publicystów i „ekspertów”, że tak samo jest z Unią Europejską…
POLSKA NIE JEST PRZYSPAWANA DO UNII EUROPEJSKIEJ!
Polski interes państwowy jest miarą w oparciu o którą powinniśmy się posługiwać oceniając nasze przymierza i stosunki z innymi państwami. Jeśli jakieś przymierze czy też jakaś forma współpracy jest w polskim interesie, to należy ją kontynuować. Jeśli nie jest, to należy się zastanowić nad rezygnacją z tego przymierza. Na szczęście jeszcze nie jest tak, żeby UE wymuszała na Polsce przynależność do jej struktur. Jednak trzeba pamiętać o tym, że ogromna masa pieniędzy, które za pośrednictwem niektórych rzekomo niezależnych organizacji i stowarzyszeń społecznych, organizacji pozarządowych, mają na celu dokonanie przewrotu. To są te koszty społeczne, o których się praktycznie nie mówi: wsparcie finansowe, logistyczne, prawne i polityczne dla rewolucji lewicowej w Polsce. Jeśli to się nie zmieni, za kilka lat możemy się obudzić, w sytuacji, w której to co polskie już będzie w stanie zaniku. Szacunek do religii, kult naszych bohaterów, duma z niepodległości – wszystko to okaże się czymś bezwartościowym. Okaże się, że naszą przeszłość opowiedzą nam wychowani w szkołach neomarksistowskich genderyści i genderystki.
Tutaj trzeba zadać pytanie: co to znaczy być suwerennym państwem? Jest oczywiście tak, że biorąc pod uwagę rozwój gospodarki, rozwój współpracy międzynarodowej suwerenność ma inne znaczenie niż przed II Wojną Światową, ale nie jest też tak, żebyśmy my – Polacy mogli całkowicie z niej zrezygnować, do czego się nas obecnie namawia i co próbuje się nam narzucić. Oddanie w ręce Komisji Europejskiej prawa do oceny praworządności to byłaby katastrofa. Wyobraźmy sobie, że na przykład rząd wreszcie przeprowadza ustawę zobowiązująca organizacje pozarządowe do wskazania zagranicznych sponsorów – i nagle okaże się, że to łamie reguły praworządności. Mając taki instrument w ręku Komisja spokojnie mogłaby rozmontować i tak już osłabione struktury państwa narodowego.
Jednym z mechanizmów karania Polski ma być tzw. zasada praworządności…
Przygotowana zresztą przez prezydencję niemiecką. W kategoriach prawa jest to coś niesłychanego. Komisja Europejska nie pochodzi z wyboru demokratycznego tylko z wewnętrznych ustaleń i politycznych rozgrywek przedstawicieli poszczególnych państw. Trzeba również pamiętać, że KE ma charakter wykonawczy, a nie sądowniczy oraz jest totalnie upolityczniona. I od takiej instytucji miałaby zależeć ocena praworządności poszczególnych państw m.in. Polski.
Nie mam wątpliwości, że nie jest to nic innego jak zamach na naszą suwerenność! Jest to cienka granica, której nikt nie ma prawa przekraczać, bo jeśli okazałoby się, że polską praworządność będzie oceniała za każdym razem Komisja Europejska, która będzie mogła wstrzymywać wypłatę, czyli stosować szykany i restrykcje, to pojawia się pytania: czy w związku z tym potrzebny jest w Polsce parlament, który przygotowuje ustawy? Czy potrzebny jest nam rząd, czy wystarczą tylko przedstawiciele poszczególnych samorządów, którzy będą się komunikować z Brukselą?
Powtórzę: to jest zamach na naszą suwerenność i nie możemy się na to zgodzić!
Ale przecież druga strona odpowie, że nawet jeśli to, co Pan mówi jest prawdą, to przecież Unia Europejska daje Polsce pieniądze – miliardy euro!
Jeśli przeanalizujemy przepływy finansowe między Polską a Unią Europejską, co w tygodniku „Do Rzeczy” zrobił Tomasz Cukiernik to wyraźnie zobaczymy, że nie mamy do czynienia z sytuacją zerojedynkową czy też czarno-białą. Nie jest bowiem tak, że Polska tylko dostaje pieniądze, a Unia je nam daje. Unia również bierze od nas pieniądze, a jeśli weźmiemy pod uwagę całokształt relacji polsko-unijnych, to okazuje się, że UE bierze więcej niż daje. Nie mam tutaj na myśli składek unijnych, ale wielkie koncerny, które wyprowadzają z Polski znaczące sumy pieniędzy.
To jest oczywiście dyskusja, która mogłaby trwać bez końca, bo ktoś powie: „Dzięki przynależności do UE Polska cieszy się stabilnością, buduje drogi i aquaparki. Gdyby nie Unia, to takich inwestycji by nie było”. Czy by ich nie było, to jest to sprawa wątpliwa. Nie zmienia to faktu, że nie ma takiej ceny, za którą warto byłoby się sprzedać. Pytam: ile kosztuje nasza suwerenność? 10 miliardów euro? 100 miliardów? Za tyle sprzedamy nasze dziedzictwo? Za tyle wyrzekniemy się kultury, którą przekazały nam poprzednie pokolenia? Tak ma wyglądać ten deal?
Powiem szczerze, że bardzo dziwię się tym, którzy podnoszą takie argumenty, że musimy podporządkować się UE, bo inaczej nie dostaniemy pieniędzy. Są to bowiem argumenty, które w polskiej historii zawsze jednoznacznie kojarzyły się ze zdradą, a nie z obroną interesów narodowych. Przez wieki postrzegano to jako formę korupcji, a na ludzi, którzy takie głosy podnosili byli traktowani z podejrzliwością i niechęcią.
Są pewne zasady nie podlegające żadnym negocjacjom! Zasada suwerenności i zasada niepodległości są nie na sprzedaż, bo kto się ich raz pozbędzie ten ma status kogoś zdominowanego i skolonizowanego. Jak inaczej nazwać zjawisko, gdy ktoś rzekomo daje komuś pieniądze pod warunkiem, że biorący „będzie grzeczny”, a dający po kolei będzie mu odbierał kawałek po kawałku wolność i suwerenność?
Zgadzam się z Panem, ale czy obecnie nie mamy do czynienia z pokłosiem hasła rzuconego swego czasu przez Platformę Obywatelską „Nie róbmy polityki, budujmy mosty”? Przecież pojawiają się coraz liczniejsze głosy, że ewentualne zawetowanie budżetu UE przez polski rząd spowoduje, że niektóre samorządy mogą nie związać końca z końcem, bo są nastawione na zastrzyk gotówki z Brukseli. Podejrzewam, że dla wielu osób tego typu argumenty przemawiają, a nawet zamykają dyskusję – pal licho suwerenność, dawać kasę…
O tym właśnie mówię. To jest właśnie to niebezpieczeństwo polegające na tym, że mamy do czynienia ze znacznie silniejszym „sojusznikiem” czy „partnerem”, który wykorzystuje swoją pozycję do ataku na naszą suwerenność. Eurokraci próbują wszelkimi możliwymi sposobami obejść zasadę suwerenności i w ten sposób oraz posiłkując się mamoną wymusić posłuszeństwo na samorządach i władzach centralnych.
Obecnie to jest właśnie ten moment, w którym można jeszcze wywołać dyskusję na ten temat i w którym można próbować się przeciwstawić tego typu zagrywkom i szantażom. Być może byłoby lepiej, gdyby polski premier zawetował porozumienie z Unią już w lipcu. Wtedy nas jednak przekonywał, że powiązania wypłat funduszy z praworządnością nie będzie. I co? Sytuacja na szczęście nie jest jeszcze stracona i możemy walczyć o nasze interesy.
Ja sam nie jestem w tej chwili zwolennikiem wyjścia Polski ze struktur UE. Uważam, że na to jeszcze jest za wcześnie, Polska nie jest na to gotowa. Jestem jednak zwolennikiem przygotowania scenariusza na taką okoliczność! Otwartej dyskusji na ten temat. Bez planu „B” Polska jest w negocjacjach z UE kompletnie bezradna. Nasze władze zapowiedziały, że zawetują budżet UE. Jaka była odpowiedź eurokratów? Że oni to weto obejdą i co im zrobimy?
Musimy być przygotowani na „czarny scenariusz” zakładający, że porozumienia nie będzie. Nie dlatego, że go nie chcemy, ale dlatego, że poziom arogancji, pewności siebie, poczucia siły, przekonania o własnej wyższości – w starożytności nazywano to hybris – elit europejskich jest coraz bardziej chorobliwy. Oni są po prostu zaślepieni. Przypomnę wystąpienie pani von der Leyen: trzeba nie mieć wstydu, żeby publicznie snuć wizję tęczowej Europy.
Powtórzę: druga strona nie rozumie, że są granice, których przekraczać nie można i nie rozumie, że nie wszystkich można kupić i skorumpować unijnymi synekurami. Dlatego temu walcowi trzeba się ostro przeciwstawić niezależnie od konsekwencji. Ale polityka musi być roztropna. Polityk nie może kierować się porywami uczuć. Dlatego na ile to możliwe trzeba przewidywać i przygotowywać się na negatywne konsekwencje.
Jak ten plan miałby wyglądać? Wyjście Polski z UE musiałoby się odbyć na zasadzie referendum, a większość sondaży podaje, że około 75 proc. Polaków jest przeciwko takiemu rozwiązaniu. Swoją drogą to o kilkanaście punktów procentowych mniej niż jeszcze kilka lat temu.
Jeśli chodzi o tego typu sondaże, to jestem bardzo sceptyczny. Zależy bowiem jakie postawiono pytanie, jaki był kontekst etc. Gdyby było tak, że 75 proc. Polaków nie chce wyjścia z UE, to okładki najnowszego numeru tygodnika „Do Rzeczy” nie zauważyłby pies z kulawą nogą. To byłoby mniej więcej coś takiego, jakbyśmy ogłosili, że Polska A.D. 2020 domaga się zajęcia Marsa. Każdy, kto by zobaczył taką okładkę co najwyżej popukałby się w głowę.
Wściekłość i ataki, które spadły na naszą redakcję za okładkę 48. numeru tygodnika pokazują, że wcale nie jest tak, że 75, 80, czy 90 proc. Polaków opowiada się bezwzględnie za UE. Być może jest tak, że większość z nas chce, aby w UE pozostać, bo wierzy w kompromis. Kiedy jednak zrozumie, że kompromis pociąga za sobą utratę wolności, jeśli presja ze strony Brukseli będzie narastała, jeśli przykładów ingerencji będzie więcej, to liczba wątpiących, albo szukających innego rozwiązania będzie rosła. Czy na przykład polscy rodzice zgodzą się na to, żeby, jak to jest w wielu państwach Unii, państwo odebrało im prawo do wychowania dzieci? Wątpię.
Trzeba pamiętać, że takie procesy społeczne nie dokonują się z dnia na dzień. To jest właśnie ten moment, kiedy należy postawić pytanie czy w polskim interesie narodowym leży pozostanie w strukturach UE? Czy istnieją granice, których UE przekraczać nie może? Moim zdaniem takie granice są. Koniec, kropka!
Ale czy coś takiego jest możliwe? Przecież lipcowe porozumienie w sprawie budżetu UE zakładało, że zasada praworządności będzie dotyczyła wykorzystywania środków unijnych. Minęły 4 miesiące i okazuje się, że Brukseli chodziło tak naprawdę o coś innego – czyli wprowadzenie we wszystkich krajach Wspólnoty postępowych innowacji ideologicznych, jakie obowiązują w wielu krajach na Zachodzie. Jak można w związku z tym prowadzić jakiekolwiek negocjacje i rozmawiać z ludźmi, którzy co rusz odwracają kota ogonem? Wychodzi na to, że dane słowo, dane ustalenia nic nie znaczą. Skoro zostaliśmy oszukani, to dlaczego prawie nikt z wyjątkiem tygodnika „Do Rzeczy” i portalu PCh24.pl głośno o tym nie mówi?
Jeśli spojrzymy na sytuację medialną w Polsce to okaże się, że zdecydowana większość mediów liberalnych w ogóle nie wyobraża sobie, że mogłoby o tym poinformować swoich widzów, czytelników etc. Mamy do czynienia z kolonizacją części polskiej opinii publicznej przez przekonanie, że konieczność dziejowa jest taka, iż Unia Europejska jest czymś, koniecznym i niezmiennym.
Nawet jeśli złapie się za rękę unijnych negocjatorów, bo tym właśnie jest to, o czym Pan powiedział, nawet jeśli pokażemy, że Bruksela gra nieczysto, że jej przedstawiciele używają wręcz gangsterskich chwytów, bo jak inaczej nazwać sytuację, w której jedno się ustala, a kilka miesięcy później zmienia się warunki umowy i wprowadza coś zupełnie innego, to nie robi to na liberalnych dziennikarzach wrażenia.
Ale dlaczego tak się dzieje?
Ponieważ w Polsce mamy do czynienia z procesem, który można nazwać postępującym nihilizmem narodowym, który polega na przekonaniu, że państwa narodowe w sensie historycznym się skończyły, a ich idea wyczerpała. Że przyszłość należy do wielkich, globalnych instytucji jak UE i nie ma sensu się temu przeciwstawiać, bo inaczej nie dostanie się pieniędzy.
Jest też druga kwestia, bardzo często przywoływana, mówiąca że jeśli Polska miałaby się przeciwstawiać i wyjść z UE, to natychmiast stanie się drugą Białorusią, albo zostanie podporządkowana Rosji. To jest kolejny przykład tego nihilizmu narodowego zgodnie z którym Polska nie może być suwerennym państwem, a jedynie państwem podporządkowanym innym, ponieważ ewentualne wyjście z UE natychmiast spowoduje, że łapę na Polsce położy Putin.
Do tej kwestii za chwilę wrócimy. Chciałem zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt. Podczas trwającego strajku Lempart, bo na pewno nie jest to „strajk kobiet” mBank poinformował, że popiera to, co się dzieje na polskich ulicach, a każda kobieta ma „prawo wyboru”. Spowodowało to, że wiele osób zrezygnowało z jego usług. Pojawiły się wówczas głosy „liberalnych ekspertów”: ale z was patrioci – trzymaliście pieniądze w zagranicznym banku i płaciliście mu. Ci „eksperci” prawdopodobnie nie zdali sobie sprawy, że przyznali, iż kapitał ma narodowość zaprzeczając tym samy serwowanej nam przez ostatnich 16 lat propagandzie, że w UE kapitał nie ma narodowości.
To kolejny bardzo ciekawy przykład. Tego typu sytuacje w mojej ocenie pokazują jak ważną kwestią jest instytucja państwa narodowego.
W zderzeniu z silnymi koncernami jak na przykład wywołany mBank nawet duża grupa obywateli, nawet duża grupa konsumentów jest bardzo słaba. Opowieści o tym, że wystarczy bojkot konsumencki, żeby wyrządzić szkody na tyle duże, że ktoś zrezygnuje ze swoich ideologicznych działań wydają mi się niestety bardzo naiwne. Przypomnę, że dopiero bardzo stanowcza reakcja rządu węgierskiego doprowadziła do tego, że koncern Coca-Cola zrezygnował na Węgrzech ze swojej pro-homoseksualnej kampanii reklamowej.
Koncerny, o których mówimy dysponują tak wielką masą pieniędzy, tak ogromnym zapleczem prawnym i siłą społeczną, że w zderzeniu nawet z dużymi grupami obywateli dalej robią swoje. Sami obywatele często są bezradni i dlatego jedyną formą równoważenia tych gigantycznych sił, które mają te wielkie koncerny jest instytucja państwa narodowego, bo tylko ona podlega pewnej kontroli – obywatele mogą wymuszając na politykach doprowadzić do sytuacji, że będą przez państwo bronieni i chronieni przed tego typu działaniami i żeby nie było tak, że ktoś, kto ma konto w jakimś banku firmował rzeczy sprzeczne ze swoim sumieniem, przekonaniami czy myśleniem o świecie.
Do instytucji państwa mogą odwołać się Węgrzy, nagminnie robią to Niemcy. Dlaczego nie mogą zrobić tego Polacy? Bo znajdą się tacy, którzy ogłoszą światu, że jest to przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i faszyzmu?
Jakakolwiek podejmowana przez Polskę próba samodzielności jest tak określana. Co by nie mówić o obecnej władzy – Prawo i Sprawiedliwość nieśmiało i bojaźliwie podejmuje jednak jakieś próby działania. To, że wielu uważa samodzielność za szowinizm i faszyzm pokazuje jak bardzo są oni przesiąknięci kompleksem niższości.
Duża część polskich elit intelektualnych, politycznych, naukowych, dziennikarskich została po prostu wewnętrznie skolonizowana. Ci ludzie na przykład nie widzą tego, że tzw. strajk kobiet posługuje się hasłami i sposobami działania bliskimi terrorystom. Niedawno uczestnicy tych wulgarnych i agresywnych manifestacji opublikowali grafiki z paleniem kościołów. Nie jest to nic innego jak analogia jeden do jednego z paleniem synagog w latach 30. w Niemczech Hitlera. Co gorsza ci ludzie albo nie rozumieją, albo cynicznie wypierają, że firmują przemoc, agresję i wykluczenie. Takie zachowanie nie przeszkadza szeroko pojmowanej michnikowszczyźnie. Oni podniosą krzyk, gdy ktoś zaproponuje dyskusję dotyczącą dalszej obecności Polski w strukturach UE.
Jest to chyba najlepszy przykład wspomnianego wcześniej nihilizmu narodowego.
I tutaj wracamy do kwestii rosyjskiej. Skąd przekonanie, że wychodząc z UE jesteśmy skazani na Rosję Putina? Po co w ogóle tego typu straszenie?
To kolejny przejaw świadomości niewolniczej i skolonizowanej. Ci, którzy głoszą tego typu scenariusze nie są sobie w stanie wyobrazić suwerenności. Oni myślą zawsze tą samą kategorią – TRZEBA KOMUŚ SŁUŻYĆ! TRZEBA BYĆ NIEWOLNIKIEM!
W związku z tym sama myśl, że Polska mogłaby wystąpić z UE jest dla nich zbrodnią. Mało tego: kiedy zadaje się takie pytanie pierwszym, o czym tacy ludzie myślą jest odpowiedź na inne pytanie – komu w takim razie będziemy podlegli?
Jest to w pewnym sensie zabawne, ponieważ ci, którzy tak stawiają sprawę podświadomie przyznają, że Polska jest podległa Brukseli i nie jest krajem suwerennym, ponieważ opuszczenie UE wiąże się z inną podległością.
Przypomnę tylko, że Polska jest częścią NATO. Na naszym terytorium stacjonują żołnierze USA i innych krajów należących do Paktu Północnoatlantyckiego. W ciągu ostatnich kilkunastu lat dokonano sporych inwestycji militarnych, które spowodowały, że mamy nieporównywalnie większą siłę. Uniezależniliśmy się od rosyjskich surowców, nie ma u nas ani żadnej partii prorosyjskiej, nie ma nawet mniejszości narodowej rosyjskiej.
W związku z tym opowieści o tym, że natychmiastowym efektem wyjścia Polski z UE będzie podległość Rosji to nic więcej jak instrument szantażowania i dyscyplinowania Polaków, aby nawet nie pomyśleli, że mogą być suwerennym państwem, albo jeśli nie jesteś z UE, to z automatu jesteś pachołkiem Putina.
Niedawno słyszałem wypowiedź tzw. eksperta w jednej z prywatnych telewizji informacyjnych. Na pytanie: czy Polska zawetuje budżet UE odpowiedział: Niemcy nigdy na to nie pozwolą… Czyli co? Podległość Berlinowi nikomu nie przeszkadza?
Proszę przeanalizować, w jaki sposób większość polskich mediów relacjonuje spór Polski z Brukselą o nowy budżet UE. To jest relacjonowanie zawsze z pozycji eurokratów, to znaczy – po stronie UE jest mądrość, autorytet, rzeczywista troska i postęp, a Polska to jakiś niesforny uczniak, który próbuje walczyć tak naprawdę nie wiadomo o co, pyskuje i w związku z tym trzeba go przywołać do porządku.
Wiele redakcji nawet nie jest w stanie pomyśleć, że Polska może mieć rację broniąc swojej suwerenności. W podświadomości mają tak mocno zakodowane, że historia została zakończona, a konieczność dziejowa nakazuje totalne poddanie się UE. Jeśli ktoś chce iść inną drogą czy nawet wyrazić wątpliwości, to trzeba go zaatakować, ośmieszyć i powiedzieć, że chce w Polsce Białorusi, Rosji lub Korei Północnej.
To stary i zgrany mechanizm, który niestety nadal na wielu działa.
Prawo i Sprawiedliwość od lat powtarza, że żaden Polexit nie wchodzi w grę. Czy oprócz Polexitu istnieje jakieś inne rozwiązanie, jakiś inny plan „B”? Na reformę UE, o czym kilkukrotnie mówił czy to premier Morawiecki czy prezes Kaczyński chyba też nie ma co liczyć…
Polexit, jak wcześniej zaznaczyłem, obecnie nie wchodzi w grę. Nie da się tego przeprowadzić natychmiast – z dnia na dzień. Politycy są jednak uzależnieni od swoich wyborców. Jeśli większość Polaków, co pokazują sondaże opowiada się za zawetowaniem budżetu UE to w mojej ocenie jest to czytelny sygnał, że mamy do czynienia ze zmianą nastrojów społecznych.
Nie wiem, co będzie. Wiem, że aktualnie polski rząd nie przygotowuje żadnego Polexitu. Nie zmienia to faktu, że nikomu nie wolno zabronić dyskutować o Polexicie, czyli o najczarniejszym scenariuszu, bo jeśli człowiek nie będzie przygotowany na taki obrót spraw, to nieustannie będzie się budził z ręką w nocniku i na każdym kroku będzie można go szantażować.
Na takie coś nie może być naszej zgody. Musimy myśleć o Polsce jako o podmiocie i suwerenie, a o innych organizacjach i instytucjach, takich jak UE, jako formach realizacji polskiego interesu.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek