Sowieckie wywózki Polaków na Sybir nie ustały wraz z końcem wojny. Z Kresów Rzeczypospolitej bydlęcymi wagonami wywożono naszych rodaków jeszcze długo po wojnie. Najlepszym na to dowodem jest historia rodziny Szczuczko, którą jako kułaków i polskich inteligentów, deportowano z Wileńszczyzny na nieludzką ziemię w roku 1951. O sześciu latach przeżytej tam katorgi, opowiedział nam, jako pierwszym przedstawicielom mediów, Kazimierz Szczuczko, urodzony na Sybirze.
Z kresowych stron
Był maj roku 1942, czas wojny. Jednak miłość łączy ludzi nie zważając na trudne czasy. – Moi rodzice Genowefa i Zenon (oboje urodzeni w roku 1920) po krótkim czasie znajomości postanowili wziąć ślub. Po pierwsze z tego powodu, że byli w sobie bardzo zakochani, a po drogie, żeby Niemcy nie wywieźli mego ojca na roboty do Rzeszy. Bowiem podczas okupacji niemieckiej było takie prawo, że młodych małżeństw wywózką na roboty nie rozdzielano. Rodzice po ślubie zamieszkali w kresowym miasteczku Hoduciszki, w rejonie wileńskim – opowiada pan Kazimierz.
Wesprzyj nas już teraz!
Miesiąc miodowy zakłóciła tragedia jaka wydarzyła się w rodzinie Szczuczków. 20 maja 1942 litewskie komando wysługujące się Niemcom rozstrzelało 33 mężczyzn ze wsi Hodziuciszki. Wśród nich był dziadek Genowefy. Była to zemsta za zabicie przez sowieckiego partyzanta jednego niemieckiego żołnierza. – Moja mama wspominała, że kiedy Litwini wyprowadzali jej ojca z domu, trzymał jej dłoń w swojej dłoni – wspomina.
33 aresztowanych mężczyzn, Polaków zamknięto w murowanym domu w centrum miasteczka. Następnie członkowie litewskiego komanda, podjechali pod ten dom ciężarówką i załadowali na nią aresztowanych. Ich rodzinom powiedziano, że zostaną oni wywiezieni na roboty. To było podłe kłamstwo. Niedaleko za Hoduciszkami, jadąc drogą wiodącą w stronę Święcian, Polaków wysadzono z ciężarówki i kazano im uciekać przez łąkę do lasu. Kiedy ci spełnili polecenie i zaczęli biec, Litwini otworzyli ogień z karabinów maszynowych. Zabito wszystkich Polaków.
Ich rodziny, po odnalezieniu ciał swoich bliskich, pogrzebały je w zbiorowej mogile w Hoduciszkach. Już w roku 1984 mieszkańcy Hoduciszek ufundowali pomnik i piękny krzyż zamordowanym. – Kilka lat temu uczestniczyłem w uroczystych obchodach rocznicy tej zbrodni, podczas której zabito m.in. mojego dziadka. Z uwagi na obecnie dobre stosunki polsko – litewskie, nie wskazano narodowości zbrodniarzy – zauważył pan Kazimierz.
Przyszli nocą jak wilki
Wojna skończyła się, mijały lata i wydawało się, że jakoś się wszystko no nowo ułoży. Jednak w październiku, nocą roku 1951 (pięć lat po zakończeniu wojny) Sowieci otoczyli dom państwa Szczuczko. Jeden z NKWD-zistów wtargnął do środka i powiedział „Zbierajcie się”. Powodem deportacji było to, że Szczuczkowie posiadali sporo ziemi, a więc w sowieckim rozumieniu byli kułakami, czyli wrogami ustroju komunistycznego. Do tego uznano, że ojciec rodziny, Zenon, jest polskim inteligentem, gdyż przed wybuchem wojny zdążył napisać maturę i chciał zdawać na studia. To również bolszewicy uważali za wystarczający powód, do tego, aby wywieźć całą, sześcioosobową rodzinę na Sybir.
– Rodzice wzięli co się dało. Potem załadowali się z czwórka małych dzieci, w wieku od 8 lat do 5 miesięcy, oraz z tobołkami, na wóz i zawieziono ich na dworzec kolejowy. Tu stał już skład wagonów towarowych. W wagonach było mnóstwo ludzi – mężczyźni, kobiety, dzieci. Zapakowano ich do jednego z takich wagonów. Pociąg ruszył. Wszyscy płakali i modlili się – opowiada, wyraźnie wzruszony, pan Kazimierz.
Podróż w bydlęcym wagonie trwała i trwała. Racje żywnościowe były głodowe. Dawano trochę suchego chleba i zupę bardziej podobną do pomyj, a nie do zupy. W końcu skład dotarł do ogromnej syberyjskiej rzeki Jenisej. Więźniów pod zbrojną eskortą przeprowadzono na barkę, na której pokonali ostatnią, wodną część katorżniczej drogi. Barka dotarła do portu w Kajerkan na Karelii (obecnie część Norylska). Z portu poprowadzono ich prosto do kołchozu.
Produkowali żywność i cierpieli głód
– Ojca skierowano do pasienia owiec. Ciężko zachorował, gdyż nie był przyzwyczajony do takiej pracy. Mamę zagoniono do pracy w kołchozowej fermie kur. Kiedy jaki kurczak zdechł, zakopywano go. Mama wiedziała gdzie. Moja rodzina kierowana głodem, który był większy niż strach przed zarażeniem się jakąś chorobą, odgrzebywali tego kurczaka i po przygotowaniu, jedli – pan Kazimierz mówi o nieludzkim głodzie na Sybirze.
Jedynymi, którzy litowali się nad losem deportowanych Polaków, byli autochtoni, czyli Karelowie. – Rodzice i siostry opowiadali mi, że pomagali im jedynie przedstawiciele miejscowej ludności, dawali czasem mleko i mięso oraz zioła potrzebne do pokonania syberyjskich chorób, szczególnie malarii. Żeby nie oni pobyt na Sybirze mało kto by przeżył – mówi, z wdzięcznością Kaziemierz.
Dziecko Sybiru
Kazimierz Szczuczko urodził się w grudniu 1954 roku podczas wywózki na Syberii. Traumatyczne pierwsze lata życia, do dziś odbijają się w nim echem ciemnych wspomnień. – Rodzice opowiadali mi że tego dnia, jak się rodziłem, było minus 45 stopni. Jak mnie wieźli z porodówki, owinęli szczelnie skórami psów, gdyż jedynie one nie twardniały na tak dużym mrozie – mówi pan Kazimierz. – Siłą rzeczy niewiele z wywózki pamiętam. Jednak do dziś jest to dla mnie traumatyczne przeżycie. Dlatego bardzo niechętnie o tym mówię. Właściwie pan jest pierwszym dziennikarzem, który usłyszał ode mnie tę opowieść – powiedział mi Kazimierz Szczuczko.
W roku 1955, kiedy Kazio miał jeden roczek rodzinę Szczuczków przeniesiono do miejscowości Nowosiełowo. – Tam ojciec najpierw był stolarzem, bo potrafił obrabiać drewno. Później kiedy władze kołchozu zorientowały się, że dobrze zna rosyjski i jest wykształcony, zatrudniono go więc do prowadzenia księgowości – relacjonuje pan Kazimierz
Droga do Polski
– Ojciec od początku pobytu na wywózce, czyli od roku 1951, słał listy do polskiej ambasady w Moskwie, z prośbami o interwencję w sprawie naszej rodziny, aby nas uwolniono i pozwolono przyjechać do Polski. Było to możliwe, ponieważ rodzice nie zrzekli się polskiego obywatelstwa – mówi pan Kazimierz o okolicznościach powrotu do kraju. Po niemal pięciu latach czekania na katordze, w końcu 10 grudnia 1956 roku rodzinie pozwolono jechać do Polski. To było w dzień drugich urodzin Kazimierza. Kiedy jechali do ojczyzny, pociąg kilka dni stał w Moskwie. – Ojciec poszedł do naszej ambasady podziękować za skuteczną interwencję. Tam dowiedział się, że pozwolenie na naszą repatriację było wydane już w roku 1953, kiedy była odwilż po śmierci Stalina. Jednak któryś z nieludzkich Rosjan je przetrzymał aż do roku 1956 – mówi z żalem w głosie pan Kazimierz.
Brat Zenona Szczuczko, ojca pana Kazimierza, był podczas wojny wywieziony przez Niemców na roboty do Rzeszy. Po zakończeniu działań wojennych, w maju 1945 roku, nie mógł już wrócić w rodzinne strony pod Wilno, więc osiadł na Mazurach w Olsztynie. W związku z tym i rodzina Szczuczków, po powrocie z wywózki osiedliła się w tych stronach. Zamieszkali w Szczytnie. O ich wywózce zabroniono im mówić. – Po powrocie do Polski UB ostrzegło nas, żebyśmy nic nikomu nie mówili o naszym pobycie na Syberii, bo inaczej tam wrócimy. Moi rodzice oczywiście nie chcieli wracać do tego „piekła”, więc długo milczeli. Nawet mi niewiele powiedzieli, szczególnie o tym co tam najgorszego i najtrudniejszego przeżyli. Większość z tych wspomnień zabrali ze sobą do grobu – kończy swoją opowieść pan Kazimierz.
Adam Białous