Mroczne widmo koronawirusowej pandemii uparcie nie chce oddalić się od Europy. Gdzie by nie spojrzeć, słyszymy dramatyczne doniesienia o wzbierającej drugiej fali. O nowych obostrzeniach – ba, nawet o ponownych lockdownach całych rejonów lub państw. Wszędzie. Ale niezupełnie. Złowrogi covid-19 obraził się na Szwecję.
Powroty pandemii rozmaite
Wesprzyj nas już teraz!
Doniesienia z różnych stron świata faktycznie są godne odnotowania. W najbardziej ekstremalnym przypadku, cały Izrael kilka dni temu rozpoczął nowy lockdown, który ma trwać dwa tygodnie – ale kto wie? Druga fala to przecież sprawa rozwojowa. Również w Wielkiej Brytanii słyszymy o poważnych nowych obostrzeniach – wesela ograniczone do 15 osób, pogrzeby do 30. Puby i restauracje mogą obsługiwać klientów tylko przy stołach, i muszą się zamknąć o 22.00, a pracownicy biurowi mają wrócić do domu. Będzie więcej policji na ulicach. Pomimo że brytyjska policja już i tak w dramatyczny sposób zniesławiła się w czasie pierwszych lockdownów, zachowując się nieraz równie agresywnie i samowolnie jak jakaś komunistyczna milicja obywatelska, najwyraźniej uznano, iż ten poziom „obsługi” nie wystarczy – i rząd zastrzegł sobie również możliwość posiłkowania się wojskiem.
Równie ekstremalne rzeczy dzieją się w Australii, a dokładniej w stanie Victoria, gdzie zaledwie parę tygodni temu policja wparowała rano do prywatnego domu, aby aresztować – w piżamie – matkę dwójki małych dzieci za myślozbrodnię poparcia na Facebooku antylockdownowych protestów. Nawet w odległej, maleńkiej Nowej Zelandii, która zwalczyła pandemię zamykając się na świat, był ostatnio kilkutygodniowy nawrót. Oczywiście, te raporty można mnożyć – ile państw, tyle różnych sytuacji. Z braku miejsca, pozwolę sobie już tylko zaznaczyć, że jeśli nie wspominam o Stanach Zjednoczonych, jest tak tylko dlatego, iż tam obostrzenia stały się elementem ostrej przedwyborczej gry politycznej; w amerykańskim dyskursie pandemicznym, nikt już chyba nawet nie udaje, że o sytuacji decyduje nie ostrość pandemii w danym miejscu, tylko partyjna afiliacja lokalnego rządu stanowego.
Wróćmy więc do siebie. U nas, w Polsce, słyszymy o kolejnych szkołach zamykanych z powodu zarażeń. Słyszmy o dziennych rekordach zarażeń – oto po raz pierwszy przekroczyliśmy tysiąc nowych przypadków dziennie. Przybywa również zgonów – znowu na porządku dziennym bywają dni z dwudziestoma przypadkami śmierci. Słynna „krzywa” zarażeń, którą próbowano swego czasu „wypłaszczyć” różnymi obostrzeniami, w gruncie rzeczy nigdy nie była aż tak płaska, a obecnie wydaje się znowu kierować ostro w górę.
No, ale czy to wszystko ma znaczenie? Krytycy tej jakże wątpliwej pandemii zwrócą przytomnie uwagę na ogromne wątpliwości wokół docierających do nas danych. Oczywiście, informacje o tym, że w tym czy innym miejscu bezpodstawnie wpisuje się koronawirusa w aktach zgonu pozostają na poziomie anegdoty – cóż poradzić, przecież nikt się do fałszu nie przyzna. Ale tych anegdot jest wystarczająco dużo, aby wątpić w prawdziwość ilości zgonów. Jeśli zaś chodzi o ilość zarażeń, tu znowu przypominamy sobie o przypadkach „bezobjawowych” i przytomnie zadajemy pytanie, czym faktycznie jest choroba bezobjawowa – i czy przypadkiem nie oznacza po prostu bycia zdrowym? A jeśli nie – jeśli faktycznie można przejść przez koronawirusa bezobjawowo lub prawie bezobjawowo, czy to nie znaczy, że większość ludzi nawet nie wie, iż przeszła chorobę? W takim wariancie (popieranym przez część brytyjskich badaczy), statystyki o wysokiej śmiertelności koronawirusa opierałyby się na absurdalnie wręcz fałszywych danych. Byłoby to prawie dosłownie tak, jak gdyby śmiertelność grypy mierzyć na podstawie przypadków hospitalizacji tej choroby, ewentualnie doliczając diagnozy lekarzy pierwszego kontaktu – ignorując zaś ogromną większość przypadków grypy, z którymi nikt do lekarza nigdy nie poszedł.
Można siać różne wątpliwości. Ale nie o to chodzi. Nasz rząd i inne rządy państwowe być może reagują w sposób psychotyczny, przypominający człowieka, który obcina sobie ramię z obawy przed skaleczeniem palca – ale to, na co reagują, przecież realnie istnieje, nawet jeśli jest znacznie mniej groźne niż twierdzą. Obecnie zbierane dane nie są bardziej wątpliwe niż w kwietniu czy w marcu, toteż trzeba uczciwie stwierdzić: tak, mamy drugą falę.
Szwecja bez nawrotu
Przejdźmy więc do rzeczy. My mamy drugą falę. Dlaczego Szwecja jej nie ma? Cynicy mogą wskazać na rządowe fałszerstwa, które sprawiłyby bądź to, że u nas pandemię się „pompuje”, bądź też, że w Szwecji pandemię się „wygasza” fałszywymi statystykami. Mocno wątpliwy scenariusz. Oczywiście, o takie fałszerstwa można podejrzewać totalitarne Chiny, gdzie od miesięcy nie odnotowano ani jednego nowego przypadku. Można argumentować, że jeśli Chiny fałszują dane, to inni też mogą. Ale to nie prawda – jeśli czegokolwiek możemy być pewni w kwestiach politycznych, to to, że żaden ustrój demokratyczny nie jest wystarczająco kompetentny, aby tego typu spisek przeprowadzić. Co więcej: o ile jeszcze można wierzyć w możliwość iż wspólne interesy lekarzy i polityków mogłyby przyczynić się do „pompowania” statystyk w Polsce, o tyle w Szwecji establishment medyczny od początku protestował przeciwko łagodnej polityce rządu – więc zaniżanie danych nie byłoby w interesach tamtejszych lekarzy.
No właśnie: bo rząd w Szwecji nigdy nie wprowadził żadnego lockdownu. Nigdy nie narzucono maseczek. Nie zamknięto szkół i uczelni. Szwecja od początku postawiła na inną politykę niż reszta Europy, uznając, iż jaka by ta pandemia nie była, środki do jej zwalczania muszą nadawać się do utrzymania na dłuższy czas – co właściwie sprowadziło się do wydawania łagodnych zaleceń. Szwedzi ostrzegali resztę Europy przed konsekwencjami nadmiernego rygoru. Ostrzegali, zwłaszcza że może dochodzić do nawrotów pandemii, i w konsekwencji – wcale nie wiadomo kto dłużej wytrzyma, społeczeństwo czy pandemia. Odpowiedzią na szwedzki wyjątek od ogólnoeuropejskiego szaleństwa był wówczas ostry atak mediów. Dosłownie z nadzieją pisano i mówiono o tym, że co prawda Szwecji na razie się udało, ale już, już lada dzień nastąpi wielki wybuch, a przysłowiowe – tudzież całkiem dosłowne – trupy zalegną na ulicach.
A jednak Szwecja trwała przy swoim – i katastrofa nie nastąpiła. Szczyt zgonów nastąpił jeszcze w maju, a szczyt zachorowań w lipcu. I choć od tego czasu nadal zdarzają się kolejne zarażenia – czasami kilkadziesiąt, czasami paręset – to jednak średnia ilość zgonów w ostatnich tygodniach oscyluje gdzieś pomiędzy jednym a dwoma dziennie. Absolutnie nic nie wskazuje na to, że w nadchodzących tygodniach miałby nastąpić jakiś nagły zwrot w tej sytuacji. Linie wykresów są nieubłagane – jak nie było drugiej fali, tak uparcie dalej jej nie ma.
Czekając na trzecią falę
Swego czasu, Szwedzi ostrzegali nie tylko przed społecznymi konsekwencjami lockdownu. Odpowiedzialny za szwecką strategię profesor Johan Giesecke zadawał z niepokojem pytanie – a co będzie, gdy poluzujecie obostrzenia i nastąpi efekt wahadła, bo społeczeństwo zacznie ignorować wszelkie pozostające jeszcze w mocy zalecenia? To właśnie nadmierne obostrzenia stanowiły według niego jeden z kluczowych warunków prowadzących do drugiej fali.
Te ostrzeżenia padły jeszcze w kwietniu. Patrząc wstecz z krańca września, chyba nikt nie może mieć już wątpliwości co do słuszności szwedzkiej metody i szwedzkich ostrzeżeń. Ale przecież – jeśli wierzyć codziennym donosom medialnym, sprawa pandemii bynajmniej nie jest zamknięta. Jesteśmy obecnie w środku drugiej fali (ciekawe czy już u szczytu, czy jeszcze nie?). W ostatnich tygodniach, rząd szczęśliwie był zbyt zajęty wewnętrznymi scysjami, aby jakoś aktywnie działać w kwestii pandemii – ale przecież nadal co rusz słyszymy przestrogi tego czy innego ministra, że jak Polacy nie będą grzeczni, zwłaszcza w kwestii maseczek (…nota bene, praktycznie nieobecnych w Szwecji) to trzeba będzie znowu zamknąć cały kraj.
Powiedzmy więc już teraz: kolejne obostrzenia, poza dramatycznymi szkodami dla gospodarki – czy ktoś dziś jeszcze ma wątpliwości, że lockdown gospodarki i służby zdrowia wywołał większe szkody niż sama pandemia? – przyniosą przede wszystkim gwarancję kolejnych fal zarażeń.
Swego czasu, podczas innej medialnej „pandemii”, sławetnej świńskiej grypy, Polskę przed bezgraniczną głupotą zakupu nikomu niepotrzebnej szczepionki uratował zwykły brak pieniędzy. Dziś pozostaje mieć nadzieję, że ogromna dziura w budżecie skłoni miłościwie nam panującym do refleksji – i że bez jakichkolwiek deklaracji, cichaczem Polska przestawi się na zdroworozsądkowe szwedzkie podejście. Gorzej, jeśli, dla zachowania twarzy, po to tylko aby nie przyznawać się przed wyborcami do popełnienia największego błędu politycznego obecnego stulecia, rząd uzależni powrót do normalności od kolejnej, nikomu niepotrzebnej szczepionki…
Jakub Majewski