Jaka będzie pozycja międzynarodowa Polski w roku 2030? Wszystko wskazuje na to, że jeśli podtrzymany zostanie – w nieco zmienionej konfiguracji politycznej – dotychczasowy rytm sprawowania rządów na zmianę: najpierw przez „prawicę” postsolidarnościową, której trzonem jest PiS, a następnie przez liberałów wywodzących się z dawnych formacji postkomunistycznych i Unii Wolności, to o kształcie naszej polityki zagranicznej decydować będzie postępowy front „demokratyczny”, który przejął właśnie władzę w roku minionym.
Rządząca dziś Polską różnobarwna koalicja – która być może już za dwa lata wzmocniona zostanie objęciem fotela prezydenckiego przez jednego ze swych liderów – realizować będzie tak zwane cele zrównoważonego rozwoju (SDG – sustained development goals) formułowane przez globalistycznych konstruktorów „nowego wspaniałego świata”, które kolejne polskie rządy przyjmowały praktycznie bez zmrużenia oka.
Chociaż pod pięknymi hasłami kryją się rewolucyjne zmiany sprowadzające na nasz kraj ryzyko monstrualnych przeobrażeń społeczno-obyczajowych, które de facto zmienią oblicze cywilizacyjne Polski, cele owe były akceptowane i posłusznie wdrażane przez rząd tak zwanej zjednoczonej prawicy (rzekomo pozostający w ciągłym sporze z Brukselą). Cóż dopiero, gdy zajmą się nimi otwarci entuzjaści rewolucyjnych zmian – oni sprawią, że polityka tak zwanej równości płci (cel SDG nr 5) zamieni się w prawdziwy walec niszczący tradycyjną kulturę i obyczajowość, a polityka klimatyczna (cel SDG nr 13) doprowadzi do wywłaszczania i powszechnego zubożenia Polaków.
Wesprzyj nas już teraz!
Człowiek z… Berlina
Jeśli można było oskarżać rząd premiera Morawieckiego o realizację polityki globalistycznej (choćby w czasach tak zwanej pandemii COVID-19) czy uleganie rozmaitym naciskom instytucji unijnych, to należy się spodziewać, że nowe władze będą znacznie bardziej dyspozycyjne wobec zagranicznych ośrodków władzy. Przede wszystkim Berlina – wszak sam Donald Tusk, wpierany od początku swej kariery przez „partnerów” znad Sprewy i Renu, zarówno w czasach swoich poprzednich rządów, jak i sprawowania urzędu przewodniczącego Rady Europejskiej, wielokrotnie demonstrował całkowitą zależność od niemieckiej polityki. A i pozostali politycy rządzącej koalicji to euroentuzjaści powiązani z unijną biurokracją zarówno interesami, jak i ideologią, którzy nie tak dawno na ulicach polskich miast demonstrowali przeciw rzekomemu wyprowadzaniu Polski z Unii przez rząd PiS, jakim miał być rachityczny sprzeciw wobec dyktatu instytucji UE w sprawach „praworządności”.
Papierkiem lakmusowym uległości wobec eurokratów będzie kwestia nielegalnej imigracji z krajów islamskich i tak zwanej relokacji migrantów. Z jednej strony środowiska wchodzące w skład nowej koalicji próbowały już sabotować obronę polskiej granicy wschodniej przed inwazją nachodźców, z drugiej – wobec powszechnego uznania przez Polaków tego zjawiska za element wojny hybrydowej prowadzonej przez Rosję z Polską jako forpocztą Zachodu – w kampanii wyborczej musiały się od niego zdystansować.
Nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż polityka prowadzona przez rządzących dziś Europą gramscistowskich spadkobierców rewolucji ’68 jest konsekwentna i zmierza do wymieszania narodów Starego Kontynentu z masą napływających ludów, by w ten sposób ulepić nowy europejski demos o nowej tożsamości. Należy więc oczekiwać, że nawet jeśli oficjalnie rząd będzie demonstrował przeciwdziałanie nielegalnej imigracji, napływ przedstawicieli obcych narodów będzie się rokrocznie zwiększał w postępie geometrycznym. Już dziś jest ich w Polsce około czterech milionów. Jeśli w tym samym czasie liczba obywateli naszego kraju spadać będzie co roku o średnio 150 tysięcy, na co wskazują obecne trendy demograficzne, to w roku 2030 imigranci mogą już tworzyć w Polsce pokaźną, kilkunastoprocentową mniejszość.
Rząd Donalda Tuska i jego dyspozycyjność wobec Berlina i Brukseli to również ważny element układanki umożliwiającej kolejną transformację Unii Europejskiej – skok, do którego unijni federaliści (właściwie należałoby już nazwać ich eurototalistami) szykują się już od dawna. Przypomnijmy sobie, jakiego przyspieszenia w końcu ubiegłego roku nabrały prace nad przyjętym ostatecznie przez Parlament Europejski projektem zmian traktatowych, które ostatecznie zlikwidują resztki niezależności państw narodowych pozostawione jeszcze przez traktat lizboński w postaci tak zwanego prawa weta i zastrzeżenia części kompetencji wyłącznie dla państw tworzących Unię.
W nowym kształcie UE od stanowiska eurokratów zależeć będzie nie tylko polityka migracyjna, rolnictwo, gospodarka i sprawy międzynarodowe, ale również polityka zdrowotna, energetyczna, klimatyczna, przemysłowa i edukacyjna. Dotychczasowa polityka równościowa ma zostać pogłębiona, równość mężczyzn i kobiet ma zostać zastąpiona przez równość genderową, a kraje członkowskie zostaną zmuszone do przyjęcia wszystkich standardów „rządów prawa” i „demokracji” wytworzonych w Brukseli. Całości obrazu nowego państwa, jakim de facto stanie się UE dopełnia zaś „unia obronna” mająca dysponować siłami zbrojnymi państw narodowych (nawet bez zgody ich władz).
Pouczająca historia eurokonstytucji
No dobrze – zapyta ktoś – ale przecież przyjęcie tego typu rozwiązań w projekcie Parlamentu Europejskiego nie sprawia jeszcze, że wejdą one w życie. Po drodze są żmudne negocjacje pomiędzy państwami, w trakcie których wiele zapisów może ulec zmianie lub zostać usunięte. Pouczająca jest w tym zakresie historia traktatu ustanawiającego Konstytucję Europejską, stanowiącego wyraz dążeń eurobiurokracji do przekształcenia Unii Europejskiej w jednolite, scentralizowane państwo, którego instytucje przejmą w całości kompetencje władz poszczególnych państw narodowych, a jego jednostkami administracyjnymi (o znacznie większym znaczeniu od dotychczasowych państw) staną się regiony.
Jeszcze w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku większość polityków europejskich utrzymywała, że celem istnienia Wspólnot Europejskich jest przede wszystkim integracja ekonomiczna, jak w czasach ich utworzenia. Jednak już w roku 1999 włoski polityk Romano Prodi, obejmując przewodnictwo Komisji Europejskiej, powiedział otwarcie, że dotychczasowy kształt państwa narodowego nie ma już racji bytu, a federalne państwo europejskie to cel sam w sobie. Wstęp do tego poczyniono już w grudniu 2000 roku w Nicei, ustalając zapisy nowego traktatu, ograniczającego między innymi prawo weta – czyli podstawowy instrument, mający zapewnić każdemu z państw członkowskich gwarancję obrony własnych interesów wewnątrz Unii.
Powołany wkrótce potem Konwent, z byłym prezydentem Francji Valerym Giscardem d’Estaignem na czele, przygotował projekt traktatu ustanawiającego konstytucję Europy. Przewidywał on federalną konstrukcję Unii, utworzenie obywatelstwa europejskiego, podporządkowanie Unii samorządów krajów członkowskich, a także utworzenie funkcji Wysokiego Przedstawiciela do spraw Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa. Projekt wydzielał do wyłącznej kompetencji Unii między innymi politykę walutową, redukując przy tym niemal do zera decyzyjność władz państwowych w dziedzinie gospodarki, polityki zagranicznej i bezpieczeństwa i ograniczając ją znacznie w kwestiach ochrony środowiska, polityki społecznej, ochrony konsumentów, ochrony zdrowia, rolnictwa, rybołówstwa oraz transportu.
Co więcej, projekt eurokonstytucji w preambule nie zawierał odwołania do chrześcijaństwa, które utworzyło wspólnotę narodów Europy, za to obecni w Konwencie przedstawiciele masonerii zadbali, by znalazł się tam zapis przywołujący… dziedzictwo rewolucji francuskiej.
Pierwsza próba przyjęcia eurokonstytucji na szczycie w Brukseli w roku 2003 spaliła na panewce wobec oporu Polski i Hiszpanii, ale wkrótce w tym drugim kraju w wyniku zamachu terrorystycznego w Madrycie miejsce prawicowego rządu zajęli socjaliści, którzy wycofali hiszpański sprzeciw. Na kolejnym szczycie osamotniona Polska nie sprawiała już problemów i traktat przyjęto.
Pomimo natychmiastowego uruchomienia machiny medialnej i włączenia się elit rządzących niemal wszystkich państw członkowskich w propagandę na rzecz projektu, nie udało się doprowadzić do wprowadzenia go w życie. Nie pomogła ratyfikacja dokonana pospiesznie przez Parlament Europejski i parlamenty niektórych państw – w referendach odrzucili eurokonstytucję Francuzi (54,87 procent głosów przeciwnych) i Holendrzy (61,6 procent przeciw).
Eurobiurokraci jednak nie złożyli broni – postanowili i tak wprowadzić główne postanowienia eurokonstytucji poprzez wcielenie je do traktatów tworzących Unię w drodze kolejnego traktatu, który został ostatecznie podpisany w Lizbonie w dniu 13 grudnia (a jakże!) 2007 roku. Zrezygnowano jedynie z najbardziej kłujących w oczy symboli nowego superpaństwa, takich jak hymn, flaga, samo słowo „konstytucja” czy nazwy aktów prawnych (ustawa). Jednak zachowano to, co najważniejsze – to, co zmieniało istotę samej Unii, a więc: rozszerzenie jej kompetencji i likwidację mechanizmów samoograniczających, wprowadzenie instytucji przewodniczącego Rady Europejskiej oraz wysokiego przedstawiciela (faktycznie ministra) do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, wreszcie Kartę Praw Podstawowych – zestaw liberalnych wartości, na których ma się opierać funkcjonowanie UE.
Tym razem nie szukano już szerokiej demokratycznej legitymacji dla zmian – proces ratyfikacji miał się dokonać poprzez decyzje parlamentów i podpisy głów państw. Jedynym problemem na drodze eurokratów była Irlandia, której konstytucja wymagała przyjmowania wszelkich tego typu traktatów w drodze referendum. Pierwsze podejście skończyło się klęską zwolenników Lizbony – traktat został odrzucony przez 53 procent głosujących Irlandczyków. Ale determinacja twórców superpaństwa była ogromna – doprowadzono do parodii ratyfikacji, zmuszając Irlandczyków do ponownego głosowania. Kolejne referendum zorganizowane w październiku 2009 roku i poprzedzone zmasowaną kampanią propagandową połączoną z rozmaitymi formami szantażu mieszkańców Zielonej Wyspy przyniosło upragniony efekt – większość zagłosowała tak, jak oczekiwała brukselska biurokracja.
Miejsce Polski w federalnej układance
W kolejnych latach proces budowy superpaństwa został nieco spowolniony między innymi przez brexit, ale właśnie szykuje się jego przyspieszenie, w którym niebagatelną rolę ma odegrać Polska rządzona przez byłego przewodniczącego Rady Europejskiej. Co prawda, w niektórych krajach Europy Zachodniej do głosu doszły stronnictwa eurosceptyczne, ale eurototaliści liczą, iż jeśli nowy pakiet zmian ostatecznie formujących unijne superpaństwo zostanie poparty przez największe kraje (Niemcy, Francję, Włochy, Hiszpanię i Polskę) oraz państwa tradycyjnie będące ich satelitami, to również opór pozostałych uda się przezwyciężyć metodami zastosowanymi już w przypadku eurokonstytucji: naciskiem, propagandą i ordynarnym przekupstwem.
Nie ma żadnych wątpliwości, że wprowadzenie tych zmian sprawi, iż Polacy stracą resztki posiadanej decyzyjności w sprawach dotyczących ich własnego państwa, w tym polityki obronnej. A stanie się to w sytuacji, gdy na wschodnich rubieżach Europy wciąż trwa największy konflikt zbrojny na naszym kontynencie od czasów drugiej wojny światowej.
Przegrana Ukrainy – bardzo prawdopodobna wobec wciąż ogromnej siły militarnej Rosji i słabnącego wsparcia udzielanego przez Zachód państwu broniącemu się przed inwazją – może mieć rozmaite katastrofalne konsekwencje dla Rzeczypospolitej, od napływu ogromnej masy uchodźców aż po przeniesienie działań bojowych na nasze terytorium. Pytanie, czy w takiej sytuacji Berlin i Bruksela wykażą się determinacją w obronie zagrożonej Polski, czy raczej będą dążyły do załagodzenia – naszym kosztem – konfliktu z Rosją i zabezpieczenia własnych interesów?
A przecież to tylko jeden ze scenariuszy możliwych do zrealizowania w najbliższych latach, które – na co wskazuje eskalacja konfliktów ekonomicznych, społecznych i militarnych na całym świecie – mogą okazać się czasem wyjątkowego zamętu, jeśli nie wielkiej wojny. Czy wyzwaniom, które z pewnością pojawią się w takim czasie, sprosta postawiony właśnie na czele polskiej dyplomacji mąż znanej żydowskiej dziennikarki, nadużywający… mediów społecznościowych?
Piotr Doerre
Tekst ukazał się w dwumiesięczniku „Polonia Christiana”, styczeń – luty 2024 (numer 96)