Odwróciliśmy się od naszej Rzeczypospolitej, zapomnieliśmy o niej. Może niekiedy jeszcze składamy jej hołd – jakbyśmy palili świeczkę nad jej grobem – oglądając w telewizji Potop lub ucząc dzieci modlitwy sługi Bożego księdza Piotra Skargi za Ojczyznę. Ale nie żyjemy, nie myślimy tak, jakbyśmy byli Jej spadkobiercami.
A przecież jeszcze nie tak dawno była ona przedmiotem westchnień kolejnych generacji konfederatów, powstańców, zesłańców, konspiratorów, którzy – cokolwiek dziś myślimy o celowości i sensowności prowadzonej przez nich walki – własnych pożytków zapomniawszy, płacili własną krwią za tę miłość. Stawali w ordynku w jej służbie, nieśli ją na sztandarach podczas straceńczych szturmów na wrogie linie, pielęgnowali w sercach na tułaczych ścieżkach, wreszcie zabierali do własnego grobu, jakże często bez nagrobka. Nasi pradziadowie, którzy odbudowali niepodległe państwo po pierwszej wojnie światowej, w jakimś sensie wciąż byli jej obywatelami, nawet jeśli w krytyce wobec niej posuwali się bardzo daleko. Jeszcze pokolenie Wyklętych mówiło o sobie: dzieci Wielkiej, Niepodległej, Świętej.
Potem nastąpiło wielkie odcięcie. Hekatomba Drugiej Apokalipsy, jak nazywał Zbigniew Herbert wojnę 1939–1945. Eksterminacja polskich elit w Katyniu, akcji AB, warszawskim powstaniu, w obozach. Utrata trzech z pięciu najważniejszych miast dawnej Rzeczypospolitej (licząc Warszawę, której tkanka ludzka i kulturalna zniszczona została bezpowrotnie). Wędrówka ludów i sowietyzacja. Zabór Kresów i konsekwentne wymazywanie ich z pamięci tych, którzy przeżyli. To i tak cud, jak wiele udało się ocalić, głównie dzięki Kościołowi i przywiązaniu Polaków do katolicyzmu. Ale jesteśmy już innym narodem…
Wesprzyj nas już teraz!
Tylko czasem, kiedy nasz wzrok padnie na starą, pożółkłą mapę albo barokowe epitafium z czarnego marmuru w kościele parafialnym, czujemy dziwne ukłucie w sercu czy wilgotnienie oczu. Tylko czasem, gdy czytamy o wielkości, kryzysie, próbach ratowania, a wreszcie o ostatecznym upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów i tragedii rozbiorów czujemy sprzeciw wobec nieuchronnego, fatalnego biegu zdarzeń. Czy jednak idziemy dalej, czy zdarza się nam pomyśleć, jak wyglądałby dzisiaj świat, gdyby tamta Rzeczpospolita nie zniknęła z powierzchni ziemi?
Światowe supermocarstwo
A przecież jeden rzut oka na mapę Europy wystarczy, by pojąć, że istnienie Rzeczypospolitej nie dopuściłoby do zaistnienia obecnego układu sił na Starym Kontynencie. Gdyby przyjąć, że wielonarodowe państwo przetrwałoby w swoich najrozleglejszych granicach z roku 1619 (po rozejmie w Dywilinie z Rosją sankcjonującym nabytki na wschodzie: ziemie smoleńską, czernichowską i siewierską), to byłoby dziś prawdziwą europejską potęgą. Gdyby w jego skład wchodziły wszystkie ziemie należące niegdyś od polsko-litewskiego państwa lub będące jego lennem, to rozciągałoby się ono na terenach wielkiej części dzisiejszej Polski i Ukrainy, całej Białorusi, Litwy, Łotwy, obwodu kaliningradzkiego i zachodnich skrawków Federacji Rosyjskiej, a także części Estonii, Mołdawii, a nawet Rumunii.
Dziś państwa, których całe terytorium lub jego większość leży na terenach dawnej Rzeczypospolitej lub od niej zależnych, liczą niemal 100 milionów mieszkańców. Jeśliby jednak wyobrazić sobie, że wskutek trwania sarmackiego państwa w niezmienionych lub nieznacznie tylko uszczuplonych granicach ziemie te nie zostały poddane gwałtownym procesom powodującym ich depopulację (dziewiętnastowieczne powstania, wywózki i przesiedlenia, fronty dwóch wojen światowych, powojenne migracje, sowietyzacja wsi, Wielki Głód na Ukrainie et cetera), to populacja państwa obejmującego te tereny mogłaby dziś przekraczać 150 milionów. Byłoby to więc najludniejsze państwo europejskie, być może przewyższające pod tym względem współczesną Rosję (145 mln), a na pewno Niemcy (83 mln) czy Wielką Brytanię (67 mln). „Być może”, bo przecież nie wiemy, jak w tej alternatywnej wersji historii środkowej i wschodniej Europy kształtowałyby się populacje innych państw, szczególnie Rosji i Niemiec.
Można jednak przypuszczać z ogromną dozą prawdopodobieństwa, że przetrwanie Rzeczypospolitej wywarłoby ogromny wpływ na historię całego świata, nie tylko naszego regionu. Musiałoby bowiem oznaczać z jednej strony odgrodzenie Rosji od Europy i odcięcie jej od wpływu na politykę Starego Kontynentu przez cały XIX wiek, z drugiej – neutralizację agresywnych, „wiecznie głodnych” Prus, która uniemożliwiłaby im odgrywanie przewodniej roli w procesie zjednoczenia Niemiec.
Ani Lenina, ani Hitlera
Kto wie, czy odepchnięta od Zachodu Moskwa wcześniej i bardziej konsekwentnie nie zwróciłaby swej energii na południe, doprowadzając do odbudowania w jakiejś formie Cesarstwa Bizantyjskiego, którego spadkobiercą przecież się głosiła? Czy wówczas dokonałaby się w niej westernizacja na modłę niemiecką i industrializacja, czy raczej daleko idąca orientalizacja petryfikująca wiejski charakter kraju? Czy szerzące się w Europie idee socjalistyczne trafiły by tam na podatny grunt, czy ograniczyłyby się do garstki zmanierowanych intelektualistów, noszących się na wzór zachodni i rozprawiających po polsku (sic!)?
Czy w takiej sytuacji bolszewicka ruchawka niejakiego Uljanowa zapoczątkowana w zepchniętym do roli marginalnego portu Petersburgu strzałem z remontowanego krążownika miałaby decydujące znaczenie dla dziejów świata XX wieku, czy też zostałaby szybko uśmierzona przez generała Ławra Korniłowa, czy raczej może sułtana Gireja Kłycza? Czy Rosja rozdarta między Orientem a Zachodem utrzymałaby status mocarstwa, czy też uległaby rozpadowi?
Kto wie z kolei, czy zjednoczeni pod berłem katolickich bawarskich Wittelsbachów lub Habsburgów Niemcy wkroczyliby na drogę totalnej konfrontacji ze światem i budowy pangermańskiego imperium? Czy gdyby ich świadomości nie przeorał Kulturkampf, tak samo ochoczo poddaliby się neopogańskiemu obłędowi i ulegliby śnionym na jawie snom o triumfie siły i woli? A może raczej woleliby żmudną pracą i pieczołowitością budować swą potęgę gospodarczą? Nawet gdyby cesarza Ludwika III czy Karola I zmiotła z tronu rewolucja – wszak idee socjalistyczne narodziły się w samych Niemczech – to czy w tym sytym, zamożnym państwie nie skłaniano by się raczej ku stabilnemu konserwatywnemu republikanizmowi niż jakiejś formie socjalizmu? Wszak nie zaistniałyby dwie z bezpośrednich przyczyn rewolucyjnego wrzenia: głęboki kryzys ekonomiczny pogarszający warunki życia całego społeczeństwa oraz poczucie krzywdy i poniżenia narzuconym z zewnątrz traktatem pokojowym.
Czy w takiej sytuacji ktokolwiek zwróciłby uwagę na bijatykę sprowokowaną w roku 1923 przez uczestników popijawy w monachijskiej Bürgerbräukeller? Czy po tym operetkowym puczu pewien austriacki malarz przypinający sobie Krzyże Żelazne do pidżamy nie zostałby raczej skierowany do szpitala dla obłąkanych, nie zaś do więzienia w Landsbergu? Może jego uwagę pochłonęłaby tam terapia, nie zaś pisanie bełkotliwej Mojej walki i obmyślanie strategii dla ruchu, który już w kilkanaście lat później utopić miał świat we krwi i cierpieniu?
A przecież Rzeczpospolita – gdyby nadal istniała – również by się rozwijała, być może inkorporując wreszcie niesforne Prusy Książęce, a także doprowadzając do końca proces zbierania ziem piastowskich (na własnych, nie jałtańskich warunkach). Być może zapraszałaby pod swoje skrzydła kolejne sąsiednie narody, choćby przyłączając niezadowolone z panowania Habsburgów kraje Korony Świętego Stefana: Węgry, Siedmiogród, dzisiejszą Słowację czy nawet Chorwację. Być może przerodziłaby się w Rzeczpospolitą Czworga lub Pięciorga Narodów, jednoczącą rozległe ziemie Międzymorza między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym i jednocześnie wypychającą z Europy azjatyckich muzułmanów oraz schizmatyków?
Nowoczesna historia świata byłaby historią Wielkiej Rzeczypospolitej. To ona byłaby gwarantem ładu międzynarodowego; na uczelniach całego świata uczono by się języka polskiego; stolicą światowej mody byłaby Łódź, a centrum nowych technologii – Krzemowa Dolina pod Ostrołęką. Najpopularniejszym zaś samochodem roku 2022 byłby jądrowy suv Syrena X22…
Bezproduktywne dywagacje na temat alternatywnej historii? Chyba niezupełnie, skoro koniec geopolitycznej pauzy przyniósł prawdziwy wysyp zainteresowania historią Rzeczypospolitej Obojga Narodów na całym świecie, a to za sprawą najazdu wojsk Federacji Rosyjskiej na Ukrainę. Nagle wszyscy zaczęli zadawać sobie pytanie, co to takiego ta Ukraina i skąd wzięły się jej granice? Po raz kolejny aktualna stała się norwidowska fraza: historia żyje.
Nie Chrobry, lecz Bierut
Jeden z publicystów gazety „Moskowskij komsomolec” stwierdził nawet, że gdyby Polakom udało się odbudować Pierwszą Rzeczpospolitą w oparciu o sojuszniczą oś Polski i Ukrainy, nasz kraj zostałby katapultowany do roli mocarstwa. Jak skomentował te słowa polski analityk – odrodzenie się Rzeczypospolitej Obojga Narodów w nowej formie politycznej było i jest wiecznym koszmarem Rosji.
Czy komentarz ten stanowi wyraz jakieś narodowej megalomanii? Nie wydaje się, by tak było. Rosjanie jako naród o silnych tradycjach i wciąż jeszcze żywych ambicjach imperialnych doskonale pamiętają o wiekach rywalizacji Moskwy z państwem polsko-litewskim (a właściwie polsko-rusko-litewskim) o panowanie na wschodzie Europy, przegranej ostatecznie w XVIII wieku przez Rzeczpospolitą. Nie bez przyczyny swe najważniejsze święto państwowe obchodzą w rocznicę usunięcia polskiej załogi z moskiewskiego kremla. Polacy natomiast jako naród, na którym w XX wieku dokonano przymusowej lobotomii, na polityczną wielkość swojego – jak to się dziś modnie mówi – projektu państwowego patrzą wyłącznie w kategoriach historycznych, a za jedyną swą misję dziejową uważają uzyskanie gwarancji przysłowiowej już ciepłej wody w kranie.
Niestety, to Bolesław, ale nie Chrobry (jak chcieliby niektórzy endecy nawiązujący do kształtu naszych powojennych granic) tylko Bierut wydaje się duchowo-intelektualnym ojcem współczesnych polskich elit. Czyż w innym razie zapomnielibyśmy o tym, co nie ulegało wątpliwości dla wszystkich wybitnych pisarzy politycznych i statystów dawnej Polski – że Polska w momencie swego ostatecznego uformowania się jako byt polityczny w łonie matki Kościoła otrzymała od Boga wielką misję, którą wypełnić może jedynie przez wielkie czyny w dziele obrony i krzewienia wiary chrześcijańskiej? Czy byśmy zapomnieli, że stworzyliśmy ongiś wielkie, nieimperialne mocarstwo, trzecie w Europie pod względem powierzchni, a demograficznie ustępujące jedynie Francji, Moskwie i Imperium Osmańskiemu?
Ale jeszcze nie jest pobity wielki okręt Rzeczpospolitej – jak śpiewa Jacek Kowalski, wielki współczesny bard tej dawnej Polski. – Czasem we śnie widzę nagle, jak rozwija świetne żagle. Chcielibyśmy, ach jakże bardzo byśmy chcieli, aby okręt ten wypłynął znów na szerokie morza dziejów; by na jego szczęśliwy pokład weszło wiele narodów naszego regionu, który zwiemy Międzymorzem. By w braterskim porozumieniu żeglować ku lepszej przyszłości pod sztandarami Chrystusa Zbawiciela i Jego Matki.
Wobec nowej unii
Czy jednak stać nas dziś na podjęcie wielkiego dzieła odbudowy Rzeczypospolitej? Czy nie przerasta ono naszych sił? Przecież nie potrafimy poradzić sobie nawet z naszym własnym państwem, które zamiast być ostoją dla Narodu, Kościoła i Rodziny, staje się ich gnębicielem. Jakże mamy na nowo tworzyć chrześcijańską wspólnotę z innymi narodami, ciężko doświadczonymi przez destrukcyjne ideologie XX wieku, skoro sami trwonimy własne dziedzictwo? Czy za roztaczanymi przed naszymi oczyma romantycznymi wizjami kolejnej unii (tym razem, powiedzmy, rzeszowsko-kijowskiej) stoi, jak przed ponad pięciuset laty, wielki zamysł cywilizacyjny czy tylko zabieg polityczny wielkiego mocarstwa atlantyckiego pragnącego wmanewrować nas w światowy konflikt?
Czy łączą nas z Ukraińcami wspólne wartości, byśmy mogli stworzyć trwały sojusz, który faktycznie stanie się podstawą budowy Rzeczypospolitej AD 2030? Czy to tylko miraż budowany na warunkach Gatesów i Sorosów, który w efekcie przyniesie wymieszanie narodowościowe i kulturowe, destabilizację polityczno-gospodarczą, a w końcu katastrofę katolickiej (wciąż jeszcze) Polski?
Niełatwo udzielić odpowiedzi na te pytania; warto jednak zauważyć, że niezależnie od planów ludzkich, Bóg pisze prosto po liniach krzywych. Kto wie, może to, co dziś przeraża i wydaje się wielkim zagrożeniem, wkrótce okaże się dziejową szansą? Wolno nam mieć nadzieję i prosić Boga, by knowania rozmaitych Gadzich Języków dążących do destrukcji tego, co jeszcze przetrwało z cywilizacji Prawdy, Dobra i Piękna, przekreślił zamysł Opatrzności i by w odwiecznej geopolitycznej „strefie zgniotu” powstała przestrzeń, w której na nowo rozkwitnie Rzeczpospolita.
Piotr Doerre
Tekst pochodzi z magazynu „Polonia Christiana” (nr 87) – kliknij TUTAJ i zamów pismo!